Jeśli przegapiłem jakieś formatowanie czy cokolwiek zmieniłem, proszę autorów o szybki kontakt. ! | Wiadomość z: Faraon |
Oceny użytkowników zarejestrowanych po 30.04.2018r. lub niepodporządkowane wzorowi nowego systemu oceniania bitew są jak najbardziej mile widziane - autorzy liczą na jak największy odzew z Waszej strony! - ale nie będą mieć wpływu na ostateczny wynik starcia (sumę punktów). Ocena wszystkich dwudziestu zaplanowanych pojedynków zagwarantuje wzięcie udziału w losowaniu wyjątkowej nagrody specjalnej. |
W Firefoxie fragmenty tekstu mogą nie wyświetlać się poprawnie - na szczęście bitwy są widoczne bez zalogowania i wystarczy przekopiować link do dowolnej innej przeglądarki internetowej.#############################################
Tekst I
CiszaMarcowe słońce oślepia, wciska się przez okna. Na wysokości czterech tysięcy metrów nie ma przed nim osłony; pojedyncze chmury, kudłate jak baranki, suną niżej. Jednak słoneczny blask nie grzeje, zimne powietrze odbiera mu moc. Opatuleni w skórzane kombinezony lotnicy zabijają ręce, z ust unoszą się obłoczki pary.
Maszyna wibruje i trzeszczy. Ryk silników przenika płócienne poszycie, dzwoni w uszach. W interkomie dzielnie walczy z nim baryton strzelca pokładowego.
Ti manderò dall'Africa un bel fior,
che nasce sotto il ciel dell'Equator.
Io ti saluto! Vado in Abissinia
cara Virginia;
ma tornerò.Angelo Torrisi ma głos godny estrady. Nieliczne, bo czteroosobowe audytorium podśpiewuje wraz z nim. Nawet mrukliwy nawigator nuci pod nosem, krocząc cyrklem po mapie. Wreszcie unosi dłoń i, jakby nie chciał przerywać, klepie pilota w ramię i pokazuje w lewo.
Pilot kładzie maszynę na skrzydło, przymyka gaz i odpycha wolant. Silniki cichną do pomruku. Po chwili milknie również śpiewak.
Col giovane partente tutt'ardor
c'è chi sul petto ha i segni del valor…Zapada cisza. Rozbrzmiewa w niej świst powietrza, śpiew wiatru na linkach i antenach, ledwie słyszalny klekot silników. Trzeszczenie radia. Tętnienie krwi w uszach. Niespokojne oddechy.
Widać już miasto. Avinguda del Parallel i Rambla wyznaczają trójkąt dotykający wierzchołkiem portu. Jego środek spowija czarny dym. Bombardier, skulony w swej gondoli, wydaje krótkie polecenie, z syczącym sinistro. Nitki celownika przesuwają się na wschodnią stronę Rambli. Via.
Chłodno, ale słońce przyjemnie przygrzewa. Akurat ukazało się między domami, rozświetlając zazwyczaj zacienioną ulicę. Opieram się o kamienną ścianę, powoli osuwam na bruk, odkładam kule. Dam odpocząć nodze.
Zaułek przy Porta de la Pietat jest spokojny. I pusty. Jestem sam. Nie towarzyszą mi nawet gargulce, na tej ścianie nie widnieje ani jeden. Przymykam oczy.
Od niemal dwóch lat nie byłem w Katedrze. Odkąd pyzaty biskup uciekł pewnej nocy, a niedługo potem drzwi wyłamali ludzie z karabinami. Powybijane witraże sączyły wtedy blask płomieni, a potem czarny, śmierdzący dym. Chciałem wejść do środka, ale odpędzono mnie.
Dzięki Ci, o Panie, że oszczędziłeś mi tego widoku.
Padre Ignazio odprawiał nam msze w sierocińcu, ale kiedyś - miałem chyba siedem lat - zaprowadził nas do Katedry. Odtąd lubiłem tam przychodzić. Nawet wymykałem się z sierocińca. Gdy dorosłem, wciąż byłem malutki pod wysokim jak niebo sklepieniem, dającym ochronę przed światem, ale nie przytłaczającym jak ściany mojego mieszkanka. Opierałem się o jedną z wielkich kolumn, rzeźbionych jak wiązka pni, czułem chłód i fakturę chropowatego kamienia.
Czasem modliłem się jak umiałem, czasem po prostu chłonąłem wypełniający to miejsce spokój. Albo chodziłem i oglądałem kościół, z roku na rok coraz bardziej pusty. Zadzierałem głowę, patrząc na rzeźbione, okrągłe kamienie u zbiegu żeber sklepienia. Na przedstawione na nich postacie.
Biała Pani stoi otoczona gwiazdami. Ubrana jest w dziwną suknię, jakby owiniętą wokół ciała w trzech warstwach, zaznaczonych złotą lamówką. Włosy też ma ze złota. Bardzo dokładnie wyrzeźbiono fałdy jej sukni, dłonie, księgę którą trzyma w rękach. Za to twarz wygląda jak ulepiona z gliny, ciastowata, bez wyrazu. Nijaka. Takie samo oblicze miała siostra Mercedes w sierocińcu. Zawsze, czy to pomagała wstać kulawemu, karmiła dzieciaka o pokręconych chorobą rękach, modliła się czy lała winowajcę rózgą - wszystko bez jednego grymasu.
Kolejny jest król o surowej twarzy. Siedzi na tronie w złotych szatach, w lewej ręce trzyma kulę z krzyżem. Prawą - za pierwszym razem myślałem, ze grozi palcem. Ale potem wielokrotnie próbowałem ułożyć dłoń tak, jak on. Chyba miał tę sama chorobę, co Paco Krzywe Paluchy. Tylko Paco nigdy nie założył złotej szaty. Był, kim był - kiedyś jeden z nas, został posługiwać przy sierocińcu, w pokręconych ale silnych rękach dźwigając drwa i wodę.
Trzecia to Dumna Pani w złotej koronie. Stoi z rozłożonymi ramionami, rozpościera swój płaszcz nad klęczącymi dziećmi. To muszą być bogate dzieci, kilkoro ma nawet korony czy lamowane złotem czapki. Podobno to Nostra Senyora, ale ja w to nie wierzę. Padre Ignazio mówił, że Panienka strzeże wszystkich, w tym i nas. Ta chroni bogatych, surowym wzrokiem broniąc dostępu. Pod jej płaszczem nie ma ani jednego obdartusa czy kulawca. Żadnej sieroty.
Najchętniej modliłem się przy grobie kogoś, kto nazywał się Raimundo de Penafort, a wyglądał zupełnie jak padre Ignazio. Miał tę samą dobrotliwą twarz, tę samą łysinę. Nawet łuki nad oczami wyrzeźbiono tak, że z daleka Raimundo wyglądał jakby - podobnie jak padre Ignazio - nosił okulary.
Teraz nie wiem nawet, czy Raimundo-Ignazio dalej tam jest, schowany pod stołem. Tak, gdyż wyrzeźbiono go stojącego, a płytę położono na boku i wmurowano pod grób wyglądający właśnie jak stół. Chciałbym, żeby ludzie z karabinami go przeoczyli. Nie potłukli, jak rzeźby z innych kościołów. Nie wyrzucili na bruk.
Nie wejdę i nie zobaczę. Katedrę zamknięto. Przynajmniej nie została z niej wypalona skorupa. Albo sterta gruzu.
Siedzę i rozmawiam ze sobą. Jeszcze chwila, a słońce przesunie się i mur katedry rzuci cień. Trzeba będzie wstać i ruszyć dalej. Co, już? Otwieram oczy. Nie, to nie słońce.
Wokół mnie stoi sześciu młodych, uzbrojonych mężczyzn.
Jeden z nich ruchem lufy karabinu, jak palcem, nakazuje się podnieść. Podnoszę kule, wtedy zauważa wykręconą stopę. Opuszcza broń, a dowódca powstrzymuje mnie gestem. Zamieniają parę słów. Wiem, co mówią. Ot, głupek co żebrze pod nieczynnym kościołem. Boig. Inofensiu.
Śmieją się ze mnie, ale spojrzenia łagodnieją. Jeden z nich, młodziutki i rudy jak płomień, nachyla się i częstuje papierosem.
– Gràcies - mówię nienawykłymi do słów ustami.
Gdyby zobaczyli mnie klęczącego, nie byłoby papierosa. Tylko kopniaki i uderzenia kolb. Albo gorzej.
Dzięki Ci, o Panie, że wezwałeś do siebie padre Ignazio zanim to się zaczęło. Że nie ujrzałem go wleczonego po bruku, maltretowanego, zastrzelonego albo powieszonego.
Odchodzą. Zaciągam się papierosem. Rzadki delikates w tych czasach. Dym wnika do płuc, w głowie wiruje. Wstrzymuję jeszcze oddech, by zatrzymać w płucach ożywczą moc. A potem palę z namaszczeniem, jak najdłużej.
Kończy się szybko, za szybko. Zresztą pora iść, ogarnia mnie cień, tym razem rzucony już przez Katedrę. Mimowolnie drżę, czując pełznący po plecach chłód.
Dźwigam się na nogi, wspieram na kulach, ostrożnie obciążam kulasa. Poprawiam pocerowaną jesionkę. I powolnym krokiem ruszam do wyjścia z zaułka. Papieros mnie ożywił, ale zaraz spotęguje głód.
Potężna siła rzuca mnie na kolana. To nie wir w głowie, to coś innego. Jakby anioł machnął nade mną skrzydłem. Zbieram się, oszołomiony, patrzę na obłok kurzawy wypełniający ulicę.
Wstaję z trudem, kuśtykam nie bacząc na ukłucia bólu w stopie. Patrzę w górę. Trzy rozkrzyżowane kształty zmykają nad morze. Wokół nich wykwitają czarne punkciki, jak kłębki szarej waty. Może któryś trafi. Może to właśnie moje ręce zmontowały ten pocisk.
Mijam róg i omal nie wpadam pod konia. Przerażone zwierzę ciągnie dyszel i oś z jednym kołem. Krwawi z szerokiej rany na boku. Za nim widzę dom wypatroszony jak krowa u rzeźnika, z przerwanych stropów sterczą żebra belek, sterta gruzu dymi niczym rzucone na ziemię wnętrzności. Wokół biegają ludzie, z ustami rozwartymi do krzyku, twarzami ściągniętymi trwogą. Inni leżą w kałużach krwi, lub próbują ciągnąć za sobą zmiażdżone kończyny. Stara kobieta klęczy nad martwym chłopakiem, bierze go na ręce, jak na rzeźbie zdobiącej portal pod którym niedawno siedziałem. I żaden rzeźbiarz nie zawrze tyle bólu i żalu, co bije z jej oblicza.
Dość. Nie chcę, nie potrafię tego przeżywać. Opieram się o ścianę. Zamykam oczy.
To wystarczy. Zapadam w ciszę.
Dzięki Ci, o Panie, że w dzieciństwie uczyniłeś mnie głuchym.
Nie wiem, ile mija czasu. Drobna, ale silna dłoń chwyta pod ramię. Dziewczyna, młoda, o wielkich oczach, krzyczy do mnie. Chyba myśli, że jestem ogłuszony wybuchem. Za nią stoi niewiele starszy chłopak, wygląda na Baska. Oboje mają przewieszone przez ramię karabiny.
– Sord - wypowiadam z trudem. Oczy rozszerzają się jeszcze bardziej, za to jej towarzysz kiwa głową ze zrozumieniem. Odsuwa delikatnie dziewczynę. Jego palce migają błyskawicznie. Jesteś ranny?
Kręcę głową.
Powiedz gdzie mieszkasz. Zaprowadzimy cię.
Łapią mnie pod ramiona i prowadzą. Z dala od widoku piekła i śmierci.
Spotkamy się znowu po trzydziestu latach. Wojna ich rozdzieli, rzuci po kraju. Połączy ich znowu jej syn, który przyjedzie do Santurtzi prosić o rękę jego córki. A gdy młodzi staną przed ołtarzem w Katedrze, przy grobie Raimundo będzie modlił się w ciszy stary inwalida.
#############################################
Tekst II
CiszaPierwsza myśl kiedy zamyka za sobą drzwi: papieros. Druga: ile tak jeszcze można? Do kłótni z Kaśką zdążył już przywyknąć, ale kłótnie przy Maksie zawsze bolą jak złamanie otwarte.
Zazwyczaj robią to, gdy synek już śpi; zamykają drzwi, a potem warczą na siebie zduszonym szeptem z takim oddaniem, z jakim inni rodzice uprawiają cichy seks. Ostatnio ma jednak wrażenie, że coraz częściej puszczają im nerwy w obecności małego, który ma już przecież prawie roczek i on to wszystko wyczuwa, prawda? Musi przecież. Ostatnio jak Paweł wystawił język, to Maksiu go spapugował, może tę złość też kiedyś spapuguje? Chodzi już nawet prawie, tylko musi się o coś opierać. Z najsłodszego zwierzaka na świecie przekształcił się w najmniejszego i najsłodszego człowieczka na świecie, i co jeśli każde złe słowo, jakie powiedzieli do siebie z Kaśką, zostanie w nim jak-jak cierń w sercu, klocek lego w stopie?
Nie myśl teraz o tym, nie myśl teraz o tym, nie myśl. To twój czas. Idziesz na próbę, do swojego zespołu, do przyjaciół. To twój czas. Potem będziesz się tym martwił. Daj sobie teraz chwilę oddechu.
Papieros.
Paczkę wyjmuje jeszcze schodząc po klatce schodowej. Trzyma ją w małej kieszonce pokrowca od gitary, razem z zapasowymi strunami i tunerem. Wkłada sobie papierosa do ust i orientuje się, że nie ma ognia. Kurwa mać. Chowa papierosa do kieszeni, zły na siebie, bo na trasie do metra – idealnie skrojonej pod szybkiego, wstydliwego fajka – nie ma żadnego kiosku. A do domu nie wróci. Nie teraz.
Z klatki wychodzi więc jeszcze bardziej poirytowany. Mróz bucha w niego agresywnie, zimne igiełki powietrza kłują policzki. Z kieszeni wygrzebuje słuchawki, wciska je sobie pod czapkę, prosto do uszu. Na telefonie zaczyna szukać Nine Inch Nails. Zaledwie cztery sekundy dzielą go od zagłuszenia się Burn, kiedy Kaśka otwiera okno na oścież i krzyczy rozdzierająco:
- PAWEŁ!
Barwa jej rozpaczliwego wołania ścina mu krew. Wie natychmiast, momentalnie dekoduje te dwie sylaby; coś złego dzieje się z Maksem. Odwraca się gwałtownie w kierunku klatki, aż z ramienia spada mu pokrowiec z gitarą, uderzając z cichym łoskotem o pokryty lodem chodnik. Nawet tego nie zauważa. Uderzenie uszkadza gryf, ale nigdy się o tym nie dowie. Kiedy za czterdzieści minut tutaj wróci, pokrowca już nie będzie. Paweł się tym nie przejmie.
Wbiega do budynku, pokonuje po trzy stopnie naraz. Wydaje mu się, że w ścianach bloku pobrzmiewają wrzaski Kasi. Boże, nie. Tylko nie Maks. Nie ma pojęcia, co się dzieje, wie tylko, że jest to coś złego, coś złego dzieje się z jego synkiem. Coś złego dzieje się z jego synkiem. Coś złego dzie
Wywraca się między pierwszym i drugim piętrem, tłukąc sobie kolano. Kurwa! Kurwa, kurwa, kurwa! Nie daje sobie jednak choćby chwili na przeżywanie bólu, na zawahanie, wstaje natychmiast i utykając biegnie dalej. Drzwi do mieszkania niemal wyważa, chociaż są otwarte. Kasia nie krzyczy, nie mówi, zdaje się, że nie ma tutaj nikogo. Tylko cisza.
W kuchni, skąd go zawołała, pusto. W sypialni słyszy stęknięcia, wbiega tam krzycząc
- Co się
ale przestaje, bo widzi Maksa z upiornie zastygłą, ciemną twarzą, machającego rączkami, zawieszonego w czymś okrutnym, i zapłakaną, przerażoną Kasię ściskającą mu raz po raz brzuszek, i wie, co się stało, jego synek się dusi, dusi się od co najmniej dwudziestu sekund, dwudziestu jeden, dwóch, oczka ma zaszklone, zszokowane, trzech, Chryste, Maksiu, boże, trzymaj si
- Paweł! Paweł! – krzyczy Kasia, czka jego imię. Jest bezradna, sama wygląda jak mała dziewczynka. – Paweł!
Paweł klęka obok i zastępuje Kasię, obejmując absurdalnie drobną klatkę piersiową swojego dziecka. Splata dłonie przy brzuszku. Oddech Maksa staje się najgorszą rzeczą, jakiej nie słyszy w życiu.
Ściska.
Ale nic się nie dzieje, Kasia dalej krzyczy „Paweł!”, on też zaczyna bełkotać, wywala na świat jakąś nerwową wiązankę zbędnych słów, myśląc o tym, że to się nie może stać, to się nie może prawa stać, nie dzieje się, nie
Ściska.
A Maks dalej tylko macha rączkami, a na buzi umazanej jeszcze częściowo warzywną papką, którą wcinał piętnaście odległych minut temu, wykwitają ciemniejsze, złowróżbne plamy. Cierpi i nawet tego nie rozumie. Wierzga niespokojnie nóżkami, ma buciki, w których wygląda jak królik Bugs, jak bardzo nerwowy królik z wybałuszonymi
Ściska.
Paweł jest już gotów połamać mu żebra, bo nadal oddycha tylko on i Kasia, tylko Paweł i Kasia oddychają, a przed oczami staje im całe krótkie życie Maksa. Kasia podnosi mu rączki wysoko, wysoko, mówi coś do niego błagalnie i stanowczo, patrząc w wytrzeszczone oczy, ale odpowiada jej tylko cisza, tylko cisza, cisza, Maks mówi ciszą, krzyczy nią do mamy, żeby pomogła. Paweł wącha włosy synka, czuje jego ciepło, jeszcze, myśli o tych wszystkich momentach, kiedy ze zmęczenia unikał zajmowania się synem, o tych, kiedy miał ochotę nim potrząsnąć i tych, gdy żałował, że jest. Ściska bardzo mocno, tak mocno, że zrobi mu krzywdę, ale woli zrobić mu krzywdę niż zabić, Maks jednak dalej nie od
dycha. Malutka, umazana papką buzia zasysa nagle powietrze, a potem wydaje jęk zwiastujący przeciągły płacz, który dla Pawła i Kasi jest tak wzruszający, tak piękny, że sami zaczynają płakać. Paweł wtula nos w ramię synka, Kasia całuje go po twarzy, czółko, policzki, nosek, czółko, broda, czółko, czółko, czółko. Czują, jak ciało synka trzęsie się ze strachu i próbują go uspokoić wszystkimi sposobami, które zdążyli wykształcić przez ostatnie miesiące.
- Lelej! Lelej! – wrzeszczy Maks, wskazując na coś na podłodze. – Lelej!
Patrzą na miejsce, w które wycelowany jest malutki palec. Ludzik lego. To jego Maks wypluł ze swojego przełyku, małego plastikowego skrytobójcę o wyglądzie Spider-Mana.
- Lelej! Lelej! – krzyczy Maks przez łzy, nie wiadomo czy bardziej ze strachem i bólem, czy ekscytacją.
Ludzika nie powinno tutaj być. To Paweł przywiózł go ostatnio z domu w Wyszkowie jako szczęśliwe znalezisko z czasów dzieciństwa. Oglądał go dzisiaj i zapomniał położyć na wyższej półce. Roztrzepany zostawił Spider-Mana na stoliku nocnym, gdzie sięgają już rączki rozbrykanego Maksa. Zapomniał o nim, chociaż takie rzeczy dla dzieci, które do buzi muszą włożyć absolutnie wszystko, są
Kaśka podnosi zaślinionego leleja i patrzy na Pawła. Przez chwilę widzi w jej spojrzeniu wycelowaną w niego nienawiść, jak pocisk, sekundę później to gaśnie i jest tylko przejęcie, szok, ale ta chwila wystarczy, by Paweł oberwał.
- Przepraszam – mówi, ale zagłusza go płacz Maksa. Próbuje głośniej. – Przepraszam. To moja wina. Nie wiem, jak mogłem…
- Nic się nie stało. – Wtrąca Kaśka, ale nie patrzy na niego. Drapie Maksa po główce, tak jak lubi. – Każdemu się mogło zdarzyć. Nic się nie stało. Całe szczęście, że wszystko okej. – Chłopiec powoli się uspokaja. – Zostaniesz z nim na chwilę?
- Jasne.
Kaśka bez słowa wychodzi do łazienki. Paweł podnosi pluszowego dinozaura i zaczyna udawać nim, że tańczy dla Maksa. Chłopiec już nie płacze, uśmiecha się nawet na sekundę, widząc wygibasy tyranozaura. Potem wskazuje jeszcze na stolik nocny.
- Lelej, lelej – mówi. – Lelej.
Paweł kiwa tylko głową, zaciskając szczękę. Lelej. Patrzy na Maksa; miłość na chwilę ściska mu żołądek, wykręca flaki. Przytula syna, choć ten szybko się wyrywa.
Kaśka wraca po dłuższej chwili. Paweł wstaje i tym razem próbuje przytulić ją, dinozaurem wdrapując się na ramię żony i mówiąc zmodulowanym głosem, zarezerwowanym dla wymarłych gadów, że bardzo ładnie pachnie. Udaje mu się nawet wywołać śmiech, choć zdaje się ściśnięty, jakby to ona miała teraz w gardle ludzika lego. A potem, kiedy siadają przy Maksie, robią to z dwóch stron. Paweł cieszy się, że jego syn jest cały i zdrowy z prawej, Kaśka z lewej.
#############################################
Tekst III
Słuchawki z ciszą
https://www.fmirobcn.org/en/foundation/Ciało Laury siedzi przy stole nad talerzykiem tapas. Tylko ciało, bo jej umysł krąży pomiędzy Barceloną a Warszawą i stara się brać udział w dwóch rozmowach jednocześnie. Nie bardzo mu to wychodzi. Laura jest zmęczona i rozczarowana. Nie tylko Sagradą Familią w remoncie (podobno ona jest zawsze w remoncie), ale także nieznośnym upałem i łoskotem maszyn budowlanych, który zagłusza nawet niekończący się harmider tłumu turystów.
Wiki pisze:
Jesteś? Lau?Wiki pisze:
Lau! Ja już nie wytrzymam tego wszystkiego.Wiki pisze:
Lau. Gdzie jesteś? Gdzie ty teraz jesteś? – I jak wam się podoba Barcelona? – pyta Aga.
– Jest zupełnie inna od Madrytu – odpowiada wujek Janek. – Bardziej jak pomost pomiędzy Paryżem a Lizboną, jak mentalna siostra tamtych dwóch. Nie ma w sobie nic z madryckiego zadęcia, nic z Hiszpanii.
– Bo to nie jest Hiszpania! – Kręci głową Aga. – To Katalonia. Zresztą, coś ci powiem… – Pochyla się nad stolikiem i ścisza głos – Hiszpanii w ogóle nie ma! Jest Katalonia, Andaluzja, Baleary, Kraj Basków i jeszcze parę innych krajów. No i Madryt. Ale żadnej Hiszpanii nie ma!
– Coś w tym jest – potwierdza Janek. – Do Parku Güell jechaliśmy miejskim autobusem, wszędzie w oknach wisiały katalońskie flagi, wszędzie graffiti: Catalunya independent.
– Si. A Barcelona, to już w ogóle jest… Barcelona. Na Ravalu, tam, gdzie mieszkam, czterdzieści procent mieszkańców nie ma prawa głosu, bo są tu nielegalnie. Pakistańczycy, Senegalczycy, Ameryka Południowa, Europa Wschodnia… wszystko, co chcesz. Moje sąsiadki to rumuńskie prostytutki. Sympatyczne dziewczyny.
Piją wino, skubią powoli rybne tapas. Palce Laury tańczą na klawiaturze smartfona.
Lau pisze:
Jestem. Wiki spokojnie. JestemWiki pisze:
Gdzie?Lau pisze:
W Barcelonie.Wiki pisze:
Tak daleko. Nad morzem jesteś?Lau pisze:
Tak. Tzn nie. W restauracji. Z wujkiem.
I jego znajomą ze studiów. Taka Aga.
Ona pisze książkę o Barcelonie. Mieszka tu.Wiki pisze:
Robisz zdjęcia?Lau pisze:
Robię. Ale nie dziś.Wiki pisze:
Dlaczego?
Lau pisze:
Nie było co. Barcelona jest dziwna.Wiki pisze:
Tzn?
Lau pisze:
No dziwna. A co u cb?
– Zrobiłaś zdjęcia Gaudiego? – Aga życzliwie uśmiecha się do Laury.
– Nie.
– Dlaczego?
– Nie podoba mi się. To nie jest prawdziwa katedra.
Wiki pisze:
Jak zwykle. Beznadzieja.Lau pisze:
Nie mów…Wiki pisze:
Tak, znowu.
Laura
ja już nie mogę.
Ja już naprawdę nie mogę. Prawdziwa katedra wbija szpilę w piętę Boga. Janek o tym wie, Laura też, ale ona zna tę historyjkę z drugiej ręki, z opowieści ojca. Kiedy dziadek w latach sześćdziesiątych zdawał egzamin z historii średniowiecznej, na koniec profesor zadał jeszcze jedno pytanie:
– A po co te katedry miały takie wysokie wieże?
– Żeby ukłuć niebo – odpowiedział student.
– Oho, widzę, że Mandelsztama się czytało? – zapytał profesor głosem ubeka.
Student zbladł. Ale szybko zebrał się do pionu.
– Tak, czytało się – potwierdził.
I wyszedł z piątką.
Lau pisze:
Wiki, nie rób tego! Proszę cię! Nie rób tego!!!
Co powiesz kiedyś swoim dzieciom?
Będziesz nosiła skórzane bransoletki jak moja matka???
Nie rób tego więcej, obiecaj mi, że nie zrobisz!Wiki pisze:
Musiałam. Nie mogłam już wytrzymać.
Jak nie to, to ja zrobię coś gorszego. Lau uwierz mi, lepiej to.
Nic nie widać. Ja tnę po nogach. Pod spodniami nic nie widać.
Naprawdę. Nic.Gdyby rzecz działa się kilka lat wcześniej, pewnie nie wyszedłby, lecz wyleciał. Ze studiów. Na szczęście, było już po odwilży i częściowej rehabilitacji Osipa Emiliewicza. Niemniej poeta od karaluszych wąsisk pewnego górala wciąż nie figurował na liście lektur zalecanych porządnym obywatelom Polski Ludowej.
– Studenci powinni czytać. Powinni czytać w ogóle, nie tylko literaturę przedmiotu. Czytanie… poszerza… hm… a nawet wydłuża… ehem… horyzonty – powiedział profesor, oddając indeks.
– Tak, panie profesorze, wydłuża. A niekiedy nawet podwyższa. – Zgodził się student.
Lau pisze:
Wiki przestań!!! Proszę cię, zrób to dla mnie.
Jak nie masz dla kogo, to dla mnie. Masz przed sobą całe życie.Wiki pisze:
LauLau pisze:
Co?Wiki pisze:
Boję się. Zaraz ta cisza się skończy. On wróci.Lau pisze:
Wiem. Zajmij się czymś. Narysuj coś. Dla mnie coś narysuj.
Albo muzy jakiejś posłuchaj. Cokolwiek…Wiki pisze:
Dlaczego nie zrobiłaś zdjęć w Barcelonie?Lau pisze:
Tu nie ma porządnej katedry. Tzn. jest. Ale owinęli ją
takim wielkim żółtym transparentem z napisem
„Refugees Welcome”.Wiki pisze:
To ta Gaudiego?Lau pisze:
Sagrada Familia? Nie. Sagrada to dno.
Wygląda jak wielki słodki rzyg prosto w niebo.
Torcik bezowy zwrócony razem z flakami. Ohyda.Wiki pisze:
A ta z napisem?Lau pisze:
Tamta tak. To jest katedra. Tylko ten napis wszystko psuje.Wiki pisze:
Może jednak nie? Wiesz co? Zrób to zdjęcie. Dla mnie zrób, dobrze?Lau pisze:
Db. Zrobię.Teraz, pół wieku później, wnuczka tamtego studenta w każde wakacje jeździ po Europie, szukając prawdziwej katedry z odpowiednio wysoką i ostrą wieżą. Taką, która mogłaby zmusić Boga, żeby wreszcie przestał śnić i spojrzał w dół. W Barcelonie jej nie ma, tego Laura jest już pewna. Wciąż zerka na ekran smartfona. Jej słowa po prawej lśnią na czerwono, słowa Wiki po lewej są szare jak stygnący popiół. Obie wiedzą, że na smartfonie Wiki w Warszawie jest odwrotnie, Wiktoria siebie widzi na czerwono, a Laurę – szarą i daleką, jak za mgłą.
Wiki pisze:
Wiesz co mi Amelka ostatnio napisała? Lau pisze:
Co?Wiki pisze:
Że jestem brzydka w środku i zawsze będę.
Bo się cięłam.Lau pisze:
Nie słuchaj jej. To idiotka.Wiki pisze:
Ale to prawda.
Ja jestem brzydka w środku.
Jestem jak ta katedra.
Jeden wielki rzyg w niebo.Lau pisze:
Przestań. Nie jesteś brzydka.Wiki pisze:
Ty Lau jesteś ładna.
Jak ta druga.
Przyciągasz uchodźców.
Takich jak ja.Lau pisze:
Jasne.
Jestem śliczna jak święta Eulalia, męczennica.
Palę się żywcem i rzygam białymi gołębiami.Do restauracji wtacza się pijana Arabka w hidżabie. Prowadzi za rękę kilkuletnią dziewczynkę. Za nimi wchodzi mąż i ojciec. Trzeźwy. Matka zatacza się i bełkocze, dziecko płacze, facet się śmieje. Bawi go to.
– Co tam, że chla. Ważne, że włosy schowała. – Jankowi żal szarpanej i ciągniętej za rękę dziewczynki.
– Barcelona… – Aga kiwa głową i bierze łyk wina. – Tutaj tak jest. Wszystko się wszystkim w głowach miesza.
– We are all mad here – odpowiada jej Jan znad kieliszka i próbuje odtworzyć uśmiech Kota z Chesire. – Nie zapominaj, że sami pochodzimy z kraju, gdzie większość obywateli to Dorosłe Dzieci Alkoholików.
– Ja nie. Miałam szczęście. – Aga odwróciła się tylko na chwilę. Teraz znów siedzi tyłem do reszty sali i nie widzi arabskiej rodziny.
– A ja tak. Miałem mniej szczęścia niż ty. – Janek patrzy na płaczącą córeczkę pijanej kobiety. Wydaje się, że tylko on ją widzi. Jakby dla reszty świata, nie wyłączając ojca i matki, po prostu nie istniała. Jej rozpaczliwy krzyk niczego nie zmienia.
Tapas się kończą. Wino w karafce też. Trzeba w końcu ustalić plan zwiedzania na jutro.
– Wiesz – mówi Janek – w Lizbonie trafiliśmy do takiego sklepu muzycznego. Były tam instrumenty z różnych stron świata: bębny, liry, cytry, trąby. Afryka, Indie, Australia, normalnie wszystko. Sprzedawał buddyjski mnich w pomarańczowej szacie i w okularkach. Jakaś niesamowita muza tam leciała, całkiem odjechana, więc pytam go: co to. A on, że spiritual music. No i pyta się, skąd jesteśmy. Ja, że from Poland. A on wtedy: Is spirituality important for people in Poland?
– I co? – Śmieje się Aga.
– No co? – Janek rozkłada ręce. – Jak byś odpowiedziała na takie pytanie? I to jeszcze zadane całkiem serio przez buddyjskiego mnicha w okularkach?
– Nie wiem… Że spirytualia są, owszem, important, ale co do reszty, to trudno powiedzieć?
– Mnie też w pierwszej chwili zatkało. Stałem jak słup. Ale ta muza w tle jakby nagle się zmieniła i przez chwilę wydawało mi się, że słyszę Ciechowskiego:
Te brudne dworce, gdzie spotykam ją
Te tłumy, które cicho klną
Ten pijak, który mruczy coś przez sen…
… że póki my żyjemy, ona żyje też.– „Nie pytaj o Polskę”.
– No. A on właśnie zapytał.
– I co mu w końcu odpowiedziałeś?
– Tak – Jan szczerzy zęby w szerokim uśmiechu. – Odpowiedziałem, że tak.
Dopijają wino. Laura kończy sok pomarańczowy.
– Mała, co ty tak ciągle z nosem w tym smartfonie? Wyloguj się do życia! Dokąd idziemy jutro? Na Ramblę?
– Nie wiem… – odpowiada Laura. Palce znów biegają po klawiaturze.
Wiki pisze:
Muszę kończyć. Ojciec wrócił. Lau pisze:
Pijany?Wiki pisze:
Tak. Przewrócił szafkę. Drze się.Lau pisze:
Zamknij się w pokoju. Zastaw krzesłem. Załóż słuchawki.Wiki pisze:
Zamknęłam. Szkoda, że nie ma słuchawek z ciszą. Muszę …Wiktoria się rozłączyła. Laura odkłada smartfon. Życie. Patrzy nieprzytomnymi oczami na wujka i jego koleżankę. Życie. Jutro. Życie. La Rambla. Sklepy. Krzyki. Życie.
– Nie chcę iść na Ramblę. Mam dość hałasu. Chodźmy do muzeum.
– Do jakiego muzeum? – pyta zaskoczony Janek.
– Możemy wjechać kolejką na Montjuïc – wtrąca się Aga. – Tam jest dużo muzeów.
– Tak, pojedźmy do muzeum Miró. – Decyduje Laura.
Następnego dnia, w jednej z białych sal Espai de coneixement i difusió de l'obra de Joan Miró i de la creació actual trzynastolatka z Polski weźmie do ręki pędzel i zgodnie z podawaną przez słuchawki instrukcją, zacznie malować tak, jak robił to Katalończyk, Joan Miró: z zamkniętymi oczami. Na płótnie powstaną cztery czerwone gwiazdy w czarnych obwódkach. Dziewczynka zabierze swój obraz na pamiątkę. Wieczorem wsiądzie razem z wujkiem do pociągu i wyruszą w dalszą podróż.
W tym samym czasie w tłum spacerujący popularnym deptakiem La Rambla w Barcelonie wedrze się rozpędzona furgonetka i będzie na oślep rozjeżdżać krzyczących rozpaczliwie ludzi. Bandytów w samochodzie będzie czterech i wszyscy zginą z ręki kobiety. Zastrzeli ich, jednego po drugim, policjantka Catalina Moreno, pół-Katalonka, pół-Baskijka, której dziadek działał w ETA. Następnego dnia alcalde ogłosi żałobę i w Barcelonie zapadnie cisza.
#############################################
Oceniamy!