Tkliwa melodia tanga pulsowała w powietrzu niewysłowioną feerią dźwięków: niski pomruk wiolonczeli plątał się z płaczliwymi tonami skrzypiec, którym uparcie wtórował akordeon. Na sali panowało senne poruszenie. Niektórzy goście siedzieli przy swym stolikach, bezmyślnie i w milczeniu sącząc zamówionego szampana, inni znów szeptali coś do sąsiada. Kilka par tańczyło na parkiecie, przytulając się do siebie nieprzyzwoicie mocno.
Przy jednym ze stolików pod oknem siedziała samotnie urodziwa dama z kieliszkiem czerwonego wina w drobnej, zadbanej dłoni. Jej ciemne, otoczone lokami koloru blond oczy uważnie lustrowały pomieszczenie – kobieta wyraźnie kogoś szukała, ale ten ktoś nie przyszedł o wyznaczonej godzinie i całkiem prawdopodobnym było, że miał zamiar w ogóle się nie zjawić.
Karminowe usta pięknej damy wydymały się lekko, ilekroć słyszała dochodzące z ratuszowej wieży dźwięki kolejnych kurantów; czas płynął coraz nieznośniej, oczekiwanie stawało się nie do wytrzymania. Znudzona brakiem towarzystwa zaczęło coraz częściej spoglądać w kierunku kąta, w którym siedziało kilku samotnych mężczyzn – pogrążeni w rozmowie, tylko z rzadka rzucali pociągłe spojrzenia na wypełnioną gwarem salę. Jeden z nich na chwilę zatrzymał wzrok na twarzy oczekującej kobiety; spojrzenie miał szydercze, niemal wyzywające i do bólu nieprzyzwoite. Odwróciła głowę, poczuwszy na sobie palący żar zwierzęcego pożądania.
Drzwi lokalu otworzyły się z impetem. Całkiem przystojny brunet pospiesznie oddał płaszcz szatniarzowi i pospieszył w kierunku damy o karminowych ustach; szedł prędko, niepewnie, jakby już na wyrost korzył się przed nią za spóźnienie. Minąwszy kilka niezdarnych par, znalazł się wreszcie przy stoliku pod oknem.
– Wybacz spóźnienie, mon amour. Miałem wiele spraw na mieście – wyszeptał, kłaniając się nisko.
Nim usiadł, kobieta obrzuciła go lodowatym spojrzeniem, wstała i bez słowa wyjaśnienia zbliżyła się do grupki samotników. Mężczyzna, który przed chwilą tak zuchwale patrzył jej w oczy, poderwał się na równe nogi. Mówili ze sobą przez moment, po czym zaczęli powoli wirować w kierunku parkietu.
Rozległ się trzask gwałtownie zamykanych drzwi, ktoś wybiegł na ulicę, nie wziąwszy nawet płaszcza; szatniarz rzucił się w pogoń. Spóźnionego bruneta nie było jednak nigdzie widać i tylko wiatr huczał staremu pracownikowi garderoby w uszach.