Noc tysiąc dwunasta.
Rzeka tym razem była tak spokojna, iż wydawało się, że wcale nie płynie, ale trwa w miejscu nieruchomo niczym jezioro, bez jednej fali, czy załamania. Panująca cisza była niemal nie do zniesienia, dzwoniła w uszach. Odezwał się tylko po to, aby przerwać koszmarne milczenie.
- Spokojnie tu dziś
- Tak, dobry dzień dla was ludzi
- Mówisz tak, jakbyś się z tego cieszyła.
- Nie potrafię się cieszyć z takich rzeczy, przecież wiesz.
- Wiem – skinął głową
Nagły powiew chłodu zjeżył krótkie włoski na jego odsłoniętych przedramionach. Poprawił pelerynę, owijając się nią szczelniej i odruchowo pogładził długie, ciężkie ostrze spoczywające na kolanach. Miał nadzieje, że tej nocy nie będzie zmuszony go użyć. Nie, żeby nie lubił tego miejsca i wyznaczonego mu zadania. Lubił i to bardzo. Ten spokój zakłócany tylko z rzadka pojawieniem się przewoźników i uspakajający szmer przepływającej wody. Dający poczucie bezpieczeństwa stabilny rytm czynności - tego właśnie było mu trzeba, bo na „powierzchni” była niepewność. Westchnął odganiając niemiłe myśli. Spojrzał na spokojną szarą toń tak rozległą, że z miejsca, w którym siedział nie widać było drugiego brzegu, nad wodą unosiła się gęsta, mleczna mgła, pachnąca mokrą ziemią, skutecznie przesłaniająca wszystko, na odległość rzutu kamieniem. Wbił wzrok w pełgające nikłe światło niby-ogniska niedającego ani odrobiny ciepła wszystko tu było takie nierealne i wyblakle. Jednak kochał to miejsce.
- Milczący dziś jesteś – powiedziała rzeka
- Tak – potwierdził, dobrze mu było z tą ciszą
Plusk wody przyciągnął jego uwagę. Lewa dłoń bez udziału woli przesunęła się na rękojeść długiego sztyletu a mięśnie spięły się w gotowości. Nie tym razem jednak miało dojść do walki. Podniósł dłoń w niemym powitaniu. Przewoźniczka odpowiedziała tym samym gestem, na chwilę przestając odpychać niewielką, płaskodenną łódź, zanurzonym w szarej wodzie drągiem. Kilkuletnia dziewczynka, którą przewoziła pomachała mu chichocząc. śmiech dziecka zabrzmiał groteskowo w otaczającej pustce. Miała pięć lat, pięć i pól uświadomił sobie. Nie wiedział czemu znał każdą przewożoną na druga stronę duszę i nie zastanawiał się nad tym, widocznie była to część jakiegoś głębszego zamysłu, którego i tak by nie pojął. Był w końcu tylko strażnikiem. łódź zniknęła w oddali, przez chwile widział jeszcze widmowy kształt przewoźniczki, który szybko pochłonęła mgła. Znów było pusto i cicho. Rzeka szanowała jego nastrój. Pozwoliła mu milczeć aż do końca służby. Dopiero kiedy wstał, otrzepał spodnie z szarego pyłu i z brzękiem schował ostrze do pochwy na plecach zaszumiała cicho
- Do zobaczenia
- Do zobaczenia – odpowiedział i postąpił kilka kroków w kierunku, w którym rozciągały się bezmiary pustki. Chwilę musiał czekać na otwarcie przejścia. Pojawiło się jak zawsze znikąd. W jednym ułamku sekundy go nie było, a w kolejnym jaśniało zachęcającym ciepłym światłem, zapraszając na „powierzchnię”. Obejrzał się jeszcze przez ramię i wkroczył do jasności.
Noc tysiąc trzynasta.
W szarość i bezbarwność bezmiarów pustki wdarł się oślepiający prostokąt światła. Trwał przez sekundę po czym zniknął, pozostawiając w miejscu w którym był nieruchomą postać.
- Późno dziś – zaszumiała rzeka – Zbliża się północ…
- Przepraszam, nie mam na to wpływu, jak minął ci dzień?
- Dzień jak tysiące… jak tysiące milionów innych, jak miliony miliardów innych dni… wciąż takich samych dni
- Faktycznie prowadzisz tu niezbyt urozmaicona egzystencję – uśmiechnął się, siadając na swoim miejscu tuż przy niby – ognisku i kładąc na kolanach smukłe, ciężkie ostrze.
Tutaj czas zdawał się zwalniać, albo nawet w ogóle nie istnieć. Minuty i godziny przepływały sennie, do wtóru szumiących kropel rzeki, mgliście przechodząc jedna w drugą, tworząc jakby drugą rzekę – rzekę czasu. Nigdy nie wiedział jak długo jest już tutaj. Gdy musiał odejść po prostu czuł, że musi. Przejście pojawiało się samo, wypuszczając go na powierzchnię. Wchodził w nie. Wciągał gwałtownie powietrze, jakby dotąd trwał w bezdechu i... zastanowił się. Wszystko co pamiętał to moment przed przebudzeniem i przejście pojawiające się znowu nagle, gdy zaczynało brakować mu powietrza.
- O czym myślisz? – zapytała rzeka
- O tym jak żyje się tutaj i jak na powierzchni….
- Tu nie ma życia – zaszumiała rzeka – Tu jest wyłącznie nieżycie. Jestem ja – medium i ty – strażnik, oboje nieżyjemy. Ja, bo nie jest to wpisane w moja naturę, ty, gdyż ci nie wolno.
- A przewoźnicy?
- Oni też nieżyją
- A oni? Ci, których nie wolno mi przepuścić?
- Im nie wolno żyć, bardziej nawet niż tobie.
- Dlatego właśnie tu jestem, prawda? żeby…
- Jesteś tutaj, bo takie jest twoje przeznaczenie – zaszemrały fale, przybierając na sile
- Nie wierzę w przeznaczenie – wyszeptał, wbijając wzrok w mgłę.
Zaczęło się to wszystko nie tak znowu dawno, ale zdawało się trwać wieczność. To, że przychodził tu wraz ze światłem, siadał przy niby-ognisku i pilnował, by z drugiego brzegu nie przechodzili tajemniczy „oni” zdawało się być tak naturalne, jak oddychanie... jak oddychanie. Poderwał się nagle przerażony. Dotąd nie zauważył. Nie oddychał! Jak mógł.. przecież... przecież... mówił. Spróbował coś powiedzieć i dopiero wtedy poczuł jak zimne powietrze wdziera się do jego płuc
- Ja nie oddycham – jęknął i wraz z dźwiękiem pojawiła się pustka
- Nieżyjesz – zaszumiała rzeka
- Jak to nie żyję?
- A co można nazwać życiem? To, że oddychasz, że twoje serce bije, że myślisz i czujesz. Tutaj nie ma życia.
- Ale przecież rozmawiam z Tobą! Przecież myślę! Czuję! Jakbym mógł to robić będąc martwym?
- Nie jesteś martwy – fale uderzyły o brzeg uspokajająco – Ty nieżyjesz...
- Nie rozumiem – jęknął – Więc po co...
- Takie jest twoje przeznaczenie.
- Nie wierzę w przeznaczenie!
- Nie musisz – woda cofnęła się, jakby rzeka uznała rozmowę za skończoną. Siedział więc dalej w milczeniu, usiłując odszukać puls na swoim lewym nadgarstku. Wiedział jak się to robi, ale nie wiedział skąd. Im bardziej się starał, tym większą zyskiwał pewność, że rzeka mówiła prawdę. Nie żył. Pod ciepłą skórą nie było nic. Nie było tętnienia bijącego serca i szumu płynącej krwi. Przerażenie. Prostokąt światła otworzył się tuż przed nim, jakby reagując na niemą prośbę, gdyż całym sobą chciał opuścić to miejsce. Poderwał się z siadu i wbiegł w oślepiającą jasność. Na powierzchnię.
Noc pierwsza.
światło.
Z wszechobecnej ciemności wydobyło się nagle. Prostokąt nie bijący blaskiem, ale łagodny, odcinający się od nieprzeniknionej czerni. Nie było ciepłe, ani zapraszające, nie było też zimne. Trwało w oczekiwaniu tak nowe i kuszące. światło.
Dziura w ciemności.
Nie wiedział jak długo trwał w czerni. Zdawało się, że od zawsze. Znał i rozumiał tylko ją. I nagle dziura w jego ciemności. Pojawiło się ono. światło. Nazwa przyszła sama wraz ze zjawiskiem. światło cudownie nowe i inne od czerni. Niepewne. Niewiadomo czy niebezpieczne. Kuszące. Ciekawe, czy da się zbliżyć do światła? Nigdy dotąd nie próbował się poruszyć. Co to w ogóle znaczy poruszyć się. Czym jest znaczenie? Tyle nowych pojęć. Tak nagle.
W ciemności z ciemności.
Nie był już cząstką ciemności. Miał ręce, nogi, głowę i tułów. Jak zabawnie było dostrzec wyraźne granice siebie, na tle ciemności, którą przedtem zdawał się być. Tkwił w czerni zawieszony w pustce, a gdzieś daleko, naprzeciw niego trwał prostokąt światła. Prostokąt, figura geometryczna. Dwa boki dłuższe, dwa krótsze. Cudownie proste i zachwycająco rzeczywiste. światło a przed nim on. Zrodzony z ciemności, w ciemności go otaczającej.
Granica.
światło mile pieściło oczy. Nagle miał oczy, potrzebne by zobaczyć światło. Nagle widział i poznawał. światło stworzono dla niego. Bo jeżeli miał oczy, by widzieć światło, to stanowiło ono jego własność. Powstało przez niego i dla niego. Poruszył się i popłynął przez ciemność ku światłu. Prostokąt rósł, zagarniając z czerni coraz więcej, wchłaniając ją i przekształcając w światło. Granica między jasnością a ciemnością zacierała się, upłynniała i przybliżała coraz bardziej. Wyciągnął ramiona i przeszedł przez granicę światła.
Rzeka.
Była pierwszym co zobaczył. Gdy tylko zanurzył się w świetle dostrzegł wodę. Płynącą, szeroką, błękitno – popielatą, ograniczoną dwoma brzegami. Jednym, tym na którym stał, drugim tak odległym, że niemal niewidocznym. Rzeka – podsunął umysł i wiedział, że jest to prawda. Jakby słowa nabierały znaczenia, gdy widział rzecz lub zjawisko, które opisywały. Jakby słowa i określenia rodziły się w jego głowie w miarę jak poznawał. Poznał więc rzekę jako pierwszą, brzegi, które ja obejmowały. Twardą ziemię pod stopami. I zorientował się, że stoi. że nie jest już zawieszony w pustce jak dotychczas. Ziemia była szara jak popiół… Popiół, efekt spalenia, szary pył, czasem z grudkami. Potrzebował porównania i pojawiło się ono w jego myślach jak wszystko do tej pory. Nagle i trafnie.
Więź
I gdy tak stał wpatrując się w rzekę, światło, które go tu przyprowadziło znikło. Odwrócił się gwałtownie, ale nie było go już. Przed sobą widział tylko bezkresną pustkę szarej ziemi. Nie bał się. Instynktownie wiedział, że światło wróci, kiedy tylko będzie go potrzebował. Było przecież stworzone dla niego. łączyła go z nim więź, której nie próbował zrozumieć. Była pewność, a to wystarczyło.
Rzeka.
- Witaj strażniku – zaszumiała rzeka
I wiedział, że przemówiła do niego. Nazwala go strażnikiem i od tego momentu wiedział kim jest. Uniósł rękę i pogładził rękojeść długiego ostrza, gdy nagle zdał sobie sprawę z obecności twardej skórzanej pochwy, przypiętej skosem przez plecy.
- Witaj – odpowiedział, gdy w jego umyśle rozkwitła świadomość, że wystarczy otworzyć usta, aby przemówić.
-Długo na ciebie czekałam – szeptały fale – zbyt długo. Usiądź i rozgość się.
Usiadł więc, instynktownie podchodząc kilka korków, gdzie nagle zapłonęło coś, co powinno być ogniskiem. Powinno być. Rozum podpowiadał, że ogień to nie tylko światło, ale też ciepło. Ostrożnie wyciągnął rękę i włożył ją w płomienie. Nie stało się nic. Migotliwe języki lizały jego nagą skórę, nie pozostawiając na niej ani śladu. Ognisko, a jednak nie ognisko. Niby-ognisko – podsunął rozum i zaakceptował to. Usiadł więc i oparł wyciągnięte ostrze na kolanach i zapatrzył się w rzekę.
Strażnik.
Im dłużej wpatrywał się w płynącą wodę, tym więcej informacji pojawiało się w jego myślach. Był strażnikiem. Jego zadaniem było pilnowanie. Pilnowanie by nie przeszli z drugiego brzegu, kimkolwiek byli. Oni. Gdy o nich myślał widział jaskrawe sylwetki wyciągające ręce w jego stronę i krzyczące niezrozumiałym językiem. Nie powinien ich przepuszczać ich miejsce było po drugiej stronie, jego po tej i nic nie powinno tego zmieniać. Szmer przyciągnął jego uwagę. Spiął się tylko po to, by po chwili rozluźnić. Zobaczył długi kształt łodzi. Coś w rodzaju płaskodennego czółna, odpychanego długim drągiem od dna. W łodzi stal przewoźnik – wysoka smukła sylwetka w bezbarwnym płaszczu z nasuniętym kapturem. Postać podniosła dłoń w geście pozdrowienia, więc jej pomachał, a ona popłynęła dalej. Przewoźnicy. Oni mogli swobodnie przemieszczać się z jednego brzegu na drugi, takie było ich zadanie. Wyznaczone ściśle i dokładnie. Podobnie jak jego.
Noc tysiąc czternasta.
światło powitało go, niczym starego towarzysza, najpierw obejmując go ciepłem, a następnie wypuszczając na wolność, tuż nad brzegiem rzeki.
- Przepraszam – zaszumiała, gdy tylko się pojawił, fale drobne i spokojne wystąpiły z brzegu i musnęły jego buty, w delikatnej pieszczocie
- Za co? – przykucnął i zanurzył dłonie w wodzie, odpowiadając na uczyniony gest
- To co się stało, zanim odszedłeś. Powinnam powiedzieć ci wcześniej, to zawsze jest szokiem.
- Przykro ci?
- Nie potrafię czuć, przecież wiesz – zaszemrała cicho, przepływając między jego palcami
- Wiem. A jednak przepraszasz.
- Tak trzeba
- Czy wszystko, co tu się dzieje, dzieje się dlatego, że tak trzeba – prychnął wstając i wycierając dłonie w spodnie
- Takie jest przeznaczenie – plusnęły fale – Nie możesz tego zmienić.
Dopóki nie usłyszał tego słowa, nie znał go. Zmienić. Sprawić, żeby coś co jest złe, stało się lepsze. Lub zupełnie na odwrót zepsuć coś, co jest dobre. Zmiany. Zaczął ich pragnąć. Nagle i rozpaczliwie. Lubił to miejsce. Lubił pilnować, ale czy tego właśnie chciał? Czy istniało coś ponad to. Powierzchnia. Postanowił dobrze to rozegrać. Rzeka stanowiła tutaj jedyne źródło informacji, jednak za każdym razem, gdy zadawał kłopotliwe pytania cofała się. Jakby chciała uniknąć odpowiedzi, przecież jej ufał, ona także mogła mu ufać. Dlaczego nie chciała? Z rozmysłem podszedł do niby-ogniska i usiadł przy nim, krzyżując nogi i opierając na kolanach obnażone ostrze.
- Powiedz mi – wyszeptał
- Co? - woda zaperliła się przy brzegach milionami kropel
- Co jest na powierzchni. Wiem, że tam coś jest. Pamiętam tylko...
- Co pamiętasz? – fale wystąpiły z brzegów, zbliżając się do niego, jakby rzeka chciała lepiej usłyszeć szeptane słowa
- Pamiętam tylko... Pierwszy oddech i... to poczucie, że jednak powinienem być tam, a nie tutaj. A potem, potem duszę się i jest światło, które pozwala mi tu wejść. Nie wiem co jest pomiędzy.
- Nie powinieneś wiedzieć! – fala uderzyła tak gwałtownie, że zmoczyła całe jego ubranie i zagasiła z sykiem niby – ognisko – Nie pytaj!
- Dlaczego nie? – poderwał się – Dlaczego o to nie wolno mi spytać?
- Uważaj... – spieniona woda cofnęła się, a on ujrzał jaskrawy kształt wyłaniający się z migotliwej toni, pędzący wprost na niego. Zadziałał bez zastanowienia. Poderwał broń i ruszył w stronę postaci, która nie miała prawa znaleźć się po tej stronie. Biła od niej ostra, żółta poświata kalecząca oczy. Wyciągała ręce w jego stronę i krzyczała rozpaczliwie, powtarzając jedno słowo. Znał je. Pamiętał. Nie rozumiał. Zamachnął się, a stalowe ostrze przecięło powietrze między nim, a postacią znajdującą się od niego już tylko o wyciągnięcie ręki. Sypnęły iskry i oto między nimi wyrosła ściana wody. ściana, która uwięziła postać, nie pozwalając jej zbliżyć się już ani o centymetr. Stał i patrzył na jej rozpaczliwe starania a w jego myślach kiełkowało nowe uczucie. Przejmujące i przykre. Współczuł tej żałosnej jaskrawej imitacji człowieka. Naprawdę współczuł, gdy niższa od niego niemal o połowę przewoźniczka siłą zawlokła postać do swojej łodzi i nie zważając na jej protesty popłynęła w stronę przeciwległego brzegu. Opadł na kolana czując się tak, jakby stracił jakąś cząstkę samego siebie. Ostrze ciążyło, więc je odrzucił. Daleko. Ze wstrętem. światło nie chciało przyjść. Został sam. A rzeka milczała.
Noc szesnasta.
- Dlaczego? – zapytał cicho
- Co dlaczego? – zaszumiała rzeka
- Dlaczego nie pozwoliłaś mi odejść
- Tak trzeba było – zaszemrała cicho, jakby wstydliwie
Leżał na boku, przy niby – ognisku, które znów płonęło. Nie wiedział jak długo, jednak miał świadomość, że światło nie pojawiło się, mimo, że była jego pora. Czuł się zdradzony i oszukany. Nie pozwolono mu odejść. Więziono go. Nie chciał tu zostawać. Nie po tym. Nie ruszył się od momentu, gdy przewoźniczka z nieszczęśliwcem o żółtym blasku zniknęła na horyzoncie. Męczyły go sny – nie sny. Coś jakby wspomnienia, przeczucia. Czuł strach przed wodą. Zwierzęcy, instynktowny i nieopanowany. I smutek. Tęsknotę? Coś mu podpowiadało, że tak. Serce. Usłyszał je. Kiedy tak leżał z kolanami podciągniętymi pod brodę z głową opartą na ramieniu usłyszał je. Miarowe cichutkie, powtarzające się bum – bum.
- Słyszę je – powiedział cichutko
- Co? – szum rzeki był nieprzyjemny
- Serce. Bije.
- Nieprawda.
- Słyszę je.
- Wydaje ci się
Wtedy pojawiło się światło. Uniósł głowę i zobaczył mały prostokąt tuż przed sobą, na wyciągnięcie ręki. Bledszy niż zwykle, ale jakże bardzo zachęcający. Podczołgał się ku niemu i zapadł w niego z ulgą.
Noc siedemnasta.
Był zdecydowany, gdy wyszedł z światła tym razem. Zdecydowany, że to musi się skończyć, miał dość. Nie wierzył w przeznaczenie, od początku, gdy w jego umyśle kształtowały się odpowiedzi na różne pytania, wiedział, że przeznaczenie nie istnieje. Obojętnie co wmawiała mu rzeka.
- Witaj – zaszumiała jak zawsze
- Witaj – odpowiedział, nie zatrzymując się przy niby – ognisku, schodząc dalej aż nad sam brzeg – Powiedz mi co jest na powierzchni?
- Nie mogę – zaszemrała rzeka nerwowo, cofając się
Tym razem nie zamierzał ustąpić. Postąpił o krok, wchodząc w rwący srebrzysto – błękitny nurt, woda sięgnęła mu kolan
- Dlaczego nie wolno im przejść?
- Cofnij się! – wzburzona fala niemal go przewróciła, zachwiał się ale ustał
- Dlaczego? Dlaczego nie mogę pozwolić im przejść.
- Cofnij się! – woda naparła na niego, sięgając mu już do pasa. Nurt przyspieszał, fale stawały się gwałtowniejsze.
- Nie! – krzyknął – Nie chcę tutaj zostawać. Dlaczego nie pozwalasz mi stąd odejść.
Spieniona woda przetaczała się obok niego z hukiem. Poślizgnął się i upadł, rozpaczliwą młócką ramionami usiłując utrzymać się na powierzchni, walcząc przeciw falom usiłującym wypchnąć go na brzeg.
- Nie możesz odejść! – ryczała rzeka – Nie wolno ci przejść na drugą stronę! Jesteś strażnikiem! Twoje miejsce jest tutaj!
- Nie chcę! Puść mnie! Puść mnie!!!!!!!!!
- Jeżeli nie przestaniesz umrzesz! – zaśpiewały fale, zakrywając mu twarz i unosząc nieubłaganie w stronę brzegu.
Płynął przeciw nim, krztusząc się, gdy woda zalewała mu gardło. Bił skotłowaną toń ramionami i nogami. Tam. Tam skąd przyszła jaskrawo – żółta postać. Serce dyktowało mu, że tam właśnie powinien iść, chociaż rozum buntował się. Ufał teraz sercu. Sercu, które biło głośno i zdecydowanie odkąd tej nocy wyszedł ze światła. I oddechowi. Swojemu własnemu oddechowi, którego tak mu brakowało w pustce, który dzisiaj powrócił, a teraz dławiony był ogromem wody rozwścieczonej rzeki
- Sam tego chciałeś! – zahuczała toń wokół niego – Teraz już nie masz odwrotu...
I zaatakowała ze zdwojoną mocą. Pieniste bałwany przetaczały się nad jego głową, usiłując wepchnąć go w głębie nurtu.
- Mogłeś spokojnie siedzieć – szumiały – Byłeś jedynym, który ze mną rozmawiał. Od lat. żegnaj...
Było ostatnim co usłyszał, kiedy tafla zamknęła się nad nim. Ramiona miał ociężałe, podobnie jak nogi. Płuca paliły żywym ogniem. Gdyby tylko móc wziąć wdech. Wierzgnął jeszcze raz, ale skotłowany wir wciągnął go głębiej. Otworzył usta, wypuszczając z płuc wstrzymywane powietrze, pozwalając wodzie zalać drogi oddechowe. To koniec...
Ocalenie
Coś chwyciło go mocno za nadgarstek i pociągnęło w górę. Otworzył zmęczone oczy i zobaczył postać, jaskrawą, poskręcaną postać, jakże podobną do tej, której nie pozwolił przejść na drugą stronę rzeki. Może tą samą. W uszach mu pulsowało, gardło miał pełne wody, ale postać ciągnęła go wytrwale ku światłu, które mogło być tylko powierzchnią rzeki. Było coraz bliżej tak upragnione. Tak cudownie jasne. Tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Gdy zdawało się, że już, już może się wynurzyć, zabrała go ciemność.
Powierzchnia.
Bip. Bip. Bip. Bip. Jednostajny dźwięk doprowadzał go do szału. Poruszył się. I otworzył oczy. światło sączyło się z jarzeniowej lampy w pogiętej obudowie, zawieszonej na suficie dokładnie nad jego głową. Rozejrzał się ostrożnie, próbując nie poruszać głową, która koszmarnie wręcz bolała. Po lewej jego stronie na taborecie ktoś siedział. Z głową opartą na okrywającej go kołdrze, trzymając go kurczowo ze rękę. Po prawej znajdowało się okno, a za nim słoneczny, letni krajobraz. Zastukały kroki na kafelkach podłogi i w polu widzenia pojawiła się jakaś kobieta, w białym fartuchu, z dwoma granatowymi paskami na czepku spinającym włosy. Popatrzyła na niego i uśmiechnęła się ciepło. Powiedziała coś cicho. I odeszła. ścisnął rękę śpiącego przy łóżku mężczyzny. Ten podniósł głowę i spojrzał na niego zaspanym wzrokiem jasno zielonych oczu. Patrzył, patrzył i jego twarz nagle rozjaśniła radość. Powierzchnia. To właśnie kryło się po drugiej stronie rzeki. I to właśnie osiągnął.
'Rzeka' gatunek: nie mam pojęcia.
1Całe nasze życie jest jak kamień rzucony w wodę. Nigdy nie wiemy, jakie kręgi zatoczymy naszym upadkiem, czyją śmierć spowodujemy i kogo uzdrowimy. Ile niepokoju wzniecimy dokoła siebie, ile katarakt zdejmiemy ze ślepych rzek.