Nie do końca zgadzam się z przedmówcami - zwłaszcza z Nefayuki.
W Polsce - w tematach artystycznych - rzemiosło zdaje się być niedoceniane, czy być wręcz w pogardzie - co zaobserwowałem mając kiedyś dziewczynę z ASP.
Bardzo dużo osób z tamtych klimatów dostawało artystycznych orgazmów, skupiając się do tego stopnia na własnej rzekomej awangardzie - że lekceważyło często warsztat.
Między innymi o tym traktuje "Sinobrody" Vonegutta.
Warto poczytać cykl rozmów z Ziemkiewiczem (dostępny na Esensji) o literaturze popularnej jej funkcjach i zaletach. Ziemkiewicz wykłada tam tezę, że literatura popularna jest wręcz niezbędna do tego, żeby mogła zaistnieć, znaleźć swoich odbiorców literatura "wysoka". Chyba że przyjmiemy, że jej funkcjonowanie powinno być utrzymywane z podatków pod postacią nagród przyznawanych sobie przez wąskie z reguły gremia.
Co do rzemiosła - to na "zachodzie" jest to kwestia absolutnie podstawowa - każda rzecz musi być dobrze napisana, żeby miała szansę w ogóle zaistnieć.
Ja tam, nie uważam, że czymś nagannym jest zarabianie na książkach uważam wręcz, że jest to sprawa całkowicie naturalna i niezbędna do tego żeby powstawały naprawdę dobre kawałki - bo jest to przecież ciężka praca inetelektualna. Ta kwestia pojawiła się praktycznie od momentu wymyślenia nowoczesnej prasy drukarskiej i za zarobkiem biegali bez żenady od XIX w. najwięksi z największych. W innych warunkach na pisanie, publikowanie pozwoilić mogłyby sobie wyłącznie osobniki próżniacze a wiele talentów by przepadło. W czasach antycznych z tego żyli poeci - z mecenatu - Horacy itp.
Inną kwestią jest nadmierna już komercjalizacja rynku wydawniczego, w wyniku przejącia jego znacznej części przez korporacje, rozliczane przez anonimowych akcjonariuszy wyłącznie z zysku - ale cóż takie czasy.
Ja nabrałem do tych spraw pokory przeczytawszy ostatnio nieautoryzowaną biografię Dana Browna - za którego książkami nie przepadam (żadnej jeszcze nie skończyłem - styl mnie mierzi). Gość na sukces pracował 8 mozolnych lat - przy czym 3 pierwsze powieści początkowo nie zrobiły furory. Co ciekawe mimo iż za wszystkie dostał zaliczki - reklamą musiał zajmować się sam z żoną - gdyby "Kod" nie okazał się sukcesem - to byłby prawdopodobnie koniec kariery pisarskiej.
Przy pierwszej powieści Brown pracował na 2 etatach w szkołach i żeby pisać wstawał o 4:00 rano.
Więc to nie jest tak, że takiego "gniota" to się macha na kolanie i inkasuje czeki - wtedy wiekszość zamiast chodzić do pracy pisałaby gnioty-bestsellery.
Ponadto w swojej klasie/gatunku bestseller nie może być gniotem - bo nie byłby bestsellerem - co nie oznacza automatycznie, że podoba się wszystkim.
Zresztą wszystkie bestellery - i to również czysto popularne wytyczają jakieś nowe ścieżki. Mają to "coś", co potem kopiują liczni epigonii - wystarczy spojrzeć na 2 fenomeny XXI w.: "HP" i "Kod".
Co ciakawe Rowling bardzo lubię a Brown mi do tej pory nie podchodził.
W USA sprawa bycia pisarzem jest chyba dość prosta:
Jeśli jesteś wydawany - jesteś pisarzem.
Jeśli żyjesz tylko i wyłącznie / ew. głównie z pisarstwa - jesteś zawodowym pisarzem.
Jeśli piszesz do szuflady dla hobby / bezskutecznie zabiegasz o publikację - ewentualnie żyjesz życiem pisarza
Jeśli piszesz często i gęsto - ale każda próba weryfikacji wartości jest negatywna - bardziej od tego, ze jesteś niedocenionym talentem, jest pewne że jesteś grafomanem.
Dodane po 21 minutach:
Manta pisze:Hehe

Ja i tak uwazam, ze szczescia nie ma. Wszystko jest skladowa jakichs tam poszczegolnych czynnikow, w okreslony sposob oddzialywujacych na ludzi

Jezeli mowimy o takiej skladowej jako o szczesciu, to wtedy sie zgodze
Taka korzystna dla Ciebie składowa jest właśnie szczęściem.
Szczęście miał Janusz Głowacki - kiedy będąc na jakimś komunistycznym stypendium w USA - poszedł na jakieś spotkanie stypendystów - chociaż z reguły wolał w tym czasie zwiedzać okolice i zalał tam pałkę z jakimś kolesiem, który go polubił i przedstawił Arthurowi Millerowi.
Po latach kiedy wyemigrował do USA tenże Arthur Miller, który zapamiętał go ciepło - zaprowadził go do producenta z Broadway'u, któremu spodobała się jego chyba jedyna sztuka i postanowił ją wystawić.
Gdyby nie szczęście nie byłoby potem "Antygony w Nowym Yorku" a Głowacki nie byłby zadowolonym z życia pisarzem, tylko być może menelem z Central Park, których portretuje w swoich szukach.