618
autor: TadekM
Pisarz
Ktoś tutaj o to prosił, a temat wydaje się właściwy, zatem: Moja mała spowiedź z podobnego wieku (nastolatkiem już nie jestem, ale nie można wykluczyć, że to też grafomania).
Mając 17 lat napisałem opowiadanie. Miało 90 tys. znaków a mnie zajęło to może ze dwie albo trzy noce. To było fantasy typowe do bólu, szermierze, dawne czasy i tak dalej. Tylko magii i smoków brakowało.
Nie miało akapitów. Wyobraźcie sobie 90 tysięcy znaków bez jednego akapitu. Przecinków było jak na lekarstwo, na dodatek w złych miejscach, a dialogi nie miały wcięć.
Zabawne jest to, że było dobre.
Nie było naiwne, całkiem zgrabnie opisywało politykę miasta, a bohater był niesztampowy (z perspektywy czasu powiedziałbym, że pojechałem trochę łotrem o złotym sercu, ale tak naprawdę moi bohaterowie zawsze mieli w sobie więcej pierwiastka egoizmu niż altruizmu). Trafiłem nie najgorzej z tematem na pierwszy tekst, bo pisałem w miarę o rzeczach, na których się znałem (jakiś czas potem byłem olimpijczykiem z historii, a sporty walki - opowiadanie opisywało m.in turniej szermierczy - trenowałem już wtedy z przerwami z osiem lat).
To była pierwsza rzecz jaką napisałem. Wcześniej machnąłem jakieś krótkie opowiadanie, żeby pokazać kumplowi, ale nic więcej. Była to też najlepsza rzecz jaką napisałem przez kolejne półtora roku.
Nie planowałem nigdy nic pisać. Nie miałem fazy na pisarza i chyba nawet wtedy tego opowiadania nie wydrukowałem. Chciałem zrobić jakieś 5-6 stron opisu fajnej walki, pokazać na forum gry, w którą wtedy grałem i tyle. Przeraziłem się ile tego wyszło.
Ale opublikowałem. No i parę osób się zajarało. Ale szybko to przeszło.
Z pół roku potem u mnie w liceum zaczęli prowadzić warsztaty literackie. Jakoś tak było to w czasie zajęć i trafiła się okazja, bodajże żeby zwiać z francuskiego. Za dużo nie pisaliśmy, było wesoło, więc wysłałem kolesiowi, który to prowadził tekst na majla.
Twierdził, że się wciągnął, że opowiadanie świetne (chociaż niedoróbek miało sporo, ale pewnie brał poprawkę na wiek). No i zacząłem chodzić na e warsztaty i pisać przy okazji.
Przez następny rok powstały chyba trzy (może dwa?) teksty i wszystkie były żenujące. Akcja prowadzona była niejasno, zdarzały się skróty myślowe i rozciągnięcia w fabule.
Nad każdym z tych tekstów pracowałem, pisałem je po kilka tygodni, ale żaden nie był dobry. Oba były fantasy i to były dłuższe formy i najwyraźniej one mi nie wychodziły.
Potem, w ostatnim roku mojego liceum (18 stka) znów napisałem dobry tekst. Nie był fantasy, opowiadał o miłości i pisaniu i gościu, który mieszkał w Gibraltarze i znów pisałem go bardzo długo (parę scen powstawało kilkakrotnie), ale był dobry. Nie jakiś świetny, dobry. Na chwilę uwierzyłem, że może jednak umiem pisać.
Dwa, trzy miesiące potem powstał kolejny tekst. Pisałem go w autobusie, wracając ze szkoły i trochę podczas bezsennych nocy. Znów się podobał, nie wszystkim, ale raczej na tak. Był takim lekkim wariactwem formy przedstawiał osiem rozdziałów z życia lekarza medycyny sądowej (gościa, który zajmował się trupami) poprzez ukazanie losów jego pacjentów, przynajmniej najważniejszej części tych losów (śmierci).
Potem - ze dwa lata po napisaniu - zobaczył go Andrzej Pilipiuk i uznał, że język jest ok, ale brakuje myśli przewodniej (moim zdaniem w tekście, w którym osiem osób umiera, a główny bohater kroi ich zwłoki i w kolejnych scenach widać jak jego własne życie przecieka mu między palcami jest motyw przewodni, ale to przecież on wydał te wszystkie książki, nie ja).
Mniej więcej w tym czasie zaczynałem wysyłać te opowiadania do wydawnictw.
Wkrótce potem zorientowałem się, na czym polega problem kolesia z warsztatów. Na gruncie fabularnym był bardzo sensowny, miał natomiast niewielkie pojęcie o rzeczach czysto redakcyjnych. (powiedział mi tez niestety, że jego zdaniem na pisaniu mogę już zarabiać i choć częściowo miał rację, to tak naprawdę nie wiem, czy jestem mu wdzięczny, że przez to zacząłem pisać.)
Widzicie, polonista nie jest dobrym redaktorem, bo reguły morduje w tekście wszelkie przejawy indywidualizmu (sprawdzone dwa przypadki, za każdym razem kilka zdań celowo kradłem z książek uznanych polskich i zagranicznych autorów - zawsze były uznawane za niepoprawne). Ale pisałem dalej, nie miałem ciśnienia na nazywanie siebie pisarzem, więc niewiele robiłem w kierunku tego, żeby się rozwijać.
Forma, w której celowałem była na dodatek wyjątkowo niekonkursowa i nieczasopiśmiennicza (niefantasy, zwykle na minimum 20 stron, gdy rzadko zdarza się konkurs na powyżej dziesięć).
Potem po głowie chodziło mi jedno zdanie ("Niebo runęło nam na głowy jakby samego Boga rzuciła kobieta i naiwny staruszek płakał, w płonnej nadziei, że może to coś zmieni" - dziś pewnie bym je skrócił, ale jednak pamiętam je), kiedy jechałem taksówką po odebraniu nagrody za aktora na festiwalu teatralnym. Jechałem tą taksówką przez sto kilometrów (nie pytajcie, długo by wyjaśniać) i w tym czasie powstało tych zdań jeszcze kilka. Koniec końców nie ono zaczynało tamten tekst, ale jednak było ważne.
Trochę zabarwiłem je własnymi lękami i marzeniami - było o chłopaczku z podobna do mnie filozofią życiową, którego wyrzucono z akademii teatralnej i trafił do wojska, a potem - za kolejne samowolne oddalenia - do jednostki karnej. Całość związana była z Republiką Środkowej Afryki i nie będę tu tego teraz wyjaśniał. Zabawne jest tylko to, że niechcący wywróżyłem sobie tam kierunek studiów, jak już nie dostałem się na Akademię. Wtedy wziąłem pierwszy, który przyszedł mi do głowy i dałem go drugoplanówce.
Pisałem ze trzy miesiące, ale znów wtedy miewałem ten błogi stan, kiedy wszystko się łączyło i po prostu płynęło. Może to przez pierwszoosobową narrację.
Jestem burakiem, ale czytałem to opowiadanie ze dwadzieścia razy.
Miało nieco ponad sto stron i rzecz tej długości nigdy dla nikogo poza mną i kilkorgiem znajomych nie wydała się godna uwagi.
(swoją drogą kolejna zabawna historyjka: czytał je były wiceminister spraw zagranicznych i wyraził całkiem pochlebną recenzję).
Potem napisałem jeszcze jedno opowiadanko. Bardziej political fiction, ale przynajmniej było choć trochę zbliżone do nurtu fantastycznego. Było ok. Niecały rok później przeczytał je Andrzej Pilipiuk - przez przypadek nawet dwa razy. Uznał, że jest przyzwoity - i językowo i fabularnie - ale nie był to jeszcze poziom druku. Zalecił zdwojenie wysiłków "bo już niewiele brakuje". Sprawdziłem majla - to był szesnasty grudnia dwa tysiące ósmego roku.
[wszystkie te opowiadania, poczynając od tego z Gibraltarem złożyłem w zbiór i rozesłałem do wydawnictw. Większość nie odpowiedziała. Kilak odpowiedziało negatywnie. Dwa (replika, muza) poprosiły o przypomnienie się w następnym roku]
A potem wziąłem się za poprawianie tekstu, który napisałem w wieku szesnastu lat - tak tamtego opowiadania (acz było to jeszcze przed recenzjami Pilipiuka, zachowuję tu chronologię pracy, nie odzewów). I wysłałem do fabryki słów. Dorocie Pacyńskiej odpowiedź zajęła niecały miesiąc.
Bardziej mnie zmasakrowała niż pochwaliła, ale przyznała, że tekst ją wciągnął. Nie zdecydowali się drukować, oczywiście.
Heh, poleciła mi... warsztaty literackie.
Cztery miesiące przed moim dwudziestymi urodzinami, w październiku 2008r. zacząłem pisać książkę.
Niedawno ją skończyłem i to była straszliwa, naprawdę straszliwa mordęga. Co więcej prawdopodobnie przegiąłem z formą. Książka ma trzech głównych bohaterów i trzy płaszczyzny czasowe. Jest w czytaniu i zebrała na razie równie dużo ocen negatywnych, co pozytywnych. Ale to już po nastolatkowaniu, więc nie rozwijam.
Moje wnioski?
1. Wciskaj swoje teksty jak największej grupie osób i najlepiej postaraj się pokazać je pisarzom. Walcz o uwagi zwrotne. Ja nigdy nie uważałem, że pisanie to powód do chwalenia się. No i brak odzewu sprawił, że straciłem bardzo wiele czasu.
2. Operowanie językiem jest spoko. Dopasowywanie stylu, w którym piszesz do narracji - to jest przejebane. Zwykle im bardziej coś odbiega od języka encyklopedycznego, tym łatwiej w tym o błąd.
3. Nigdy nie miałem problemu z dobrą historią, to jej przekazanie wszystko kładło.
4. Fajnie jest wmawiać sobie, że się rozwijasz, ale zajrzyj czasem na stare teksty. Pewnie są słabsze, od tego co pisałeś później, ale raz, że nie zawsze, dwa, że wcale nie tak bardzo jakbyś chciał.
5. Robienie z siebie lejącego na rynek Tadeusza to prawdopodobnie głupota. Jeśli chcesz pisać nie do szuflady, to twórz w gatunkach i rozmiarach, na które jest popyt.
6. "Nie poddawaj się" może być najgorszą radą świata. Trzeba było startować drugi raz na AT i dać sobie spokój. Pisanie częściej boli niż uwzniośla (uwzniośla bardzo rzadko i zwykle przed przelaniem zdań na papier), na dodatek zmusza do izolacji, co na osoby towarzyskie działa fatalnie. Poza tym - współmiernie do włożonego wysiłku - nie daje praktycznie żadnego poklasku (słuchajcie, mówię z doświadczenia: rola w teatrze jest przesrana, grasz ją po miesiącach przygotowań, pięć dni z rzędu i cholernie trudno jest tego nie zgubić; reżyser drze na Ciebie ryja, obraża się na ekipę, wychodzi do domu, wyzywa Cię i rzuca butami; spędzasz po czternaście godzin dziennie na próbach, z czego twojej rolę robicie z półtorej godziny [i to jak grasz główną], ale efekt? Zupełnie inna bajka. 100-200-300 osób, które biją brawo; obcy ludzie, którzy podchodzą do Ciebie i gratulują występu. Przez półtora roku zabawy, bo to była tylko zabawa i tylko raz grałem w prawdziwym teatrze [to znaczy kilka, no bo jednak gra się parę pokazów, ale to był ten sam spektakl] miałem dwa albo trzy razy więcej laurów i osiągnięć niż do dziś, po pięciu latach pisania).
Dlatego nigdy nie zachęcam do pisania nikogo, kto ma wątpliwości.
Sam je mam. I to się raczej nie zmieni.
Słowo, a zwłaszcza słowo pisane to najtrudniejsza, najmniej intuicyjna forma przekazu informacji między ludźmi. Do przekazania go szerszej grupie odbiorców są potrzebne środki finansowe niedostępne jednostce (np. koszt sformowania amatorskiej grupy aktorskiej albo kabaretu zamyka się tak naprawdę, w tym, że członkowie poświęcają na to czas), a zbiór tematów, które mają szansę do tej grupy dotrzeć mocno ograniczony (bo na coś jest rynek a na coś nie, bo masz nazwisko albo nie, bo redaktor albo wydawnictwo lubią taką formę albo nie).
Trzeba mieć dobry powód, żeby wybrać właśnie je. I naprawdę świetny, żeby wiązać z nim życie.
Ech, nie obyło się bez myśli pobocznych.
[ Dodano: Pon 21 Lut, 2011 ]
Ach, jeszcze jeden wniosek, którego nie wiem czemu, nie zawarłem.
7. Nie ma żadnego złotego środka na dobry tekst. W praktyce, im bardziej świadomie starałem się wykorzystywać pewne chwyty, tym gorzej wychodziło.
(bodajże w actors studio jest taka zasada rozwoju aktora: coś jest niemożliwe -> staje się trudne -> staje się łatwe -> staje się piękne; być może analogicznie jest z pisaniem, gdy robisz rzeczy podświadomie, dopiero wtedy stają się piękne).