Faktycznie, znaczna część tych powstałych po 2000 roku to szmelc, nawet te wystawiane w teatrach (bo jaką ma niby wartość intelektualną czy artystyczną musical taki jak np. "Love never dies"?). Większość, ale na szczęść nie wszystkie. Mówię tu między innymi o musicalach Wildhorna i Murphiego ("Draculę" zwłaszcza w wersji rockowej serdecznie polecam) czy dramamusicalach Kunzego i Levaya.
Telewizyjne musicale jak dla mnie nie są takie ciekawa, ponieważ raz, że są dla widza masowego, co oznacza, że w większości są cukierkowe bądź przypominają telenowele, a dwa, że nie ma tu tego, co w teatrze, czyli swego rodzaju kontaktu z artystą
