Co tu jest nie tak? I czy coś jest w ogóle tak? Na czym się skupić i jak? I czemu nie mogę przestać rymować, niech to szlag!
Pobladłe niebo truchleje, oddając swe dzieci, słońce i chmury. A za nim… jeszcze gorzej się dzieje, pustka świeci, zostały li czarne dziury. Wykupia się niebo też gwiazdami z księżycem, aż wreszcie własne oddaje swe życie. Niebieskość swą ciska w żarna nocnego ogniska, a za nią już oto świat cały w gardle ciemności się ciska. Lecz z ruin owego wychodzi człowiek, nagie dziecię pogorzeliska, którego ciało płonie. Grzywa jego grzywą ognia, a członki ciała żywymi są pochodnie. I płacze ognistymi łzy, pod któremi ziemia topi się a niknie. Nie zaszlocha jednak, ni jęknie, ni krzyknie. Przybywszy do urwiska nie wstrzymuje nóg – pryska. I trzask wielki słychać, gdyż pęka ciemność i błyska! Nie pokazuje się za nią bóg, nie ma tam nic, mrowie gromy z czarnego mrowiska. Przeto w ziemię razi sto piorunów, w te nikłe jej szczątki, obok ruin i popieliska, obok truchła człowieka. Odtąd płonie już czarna wszystka, a nic już na ogień nie czeka.
Rodnia starego świata nowym dziś, obcym dziś tryska. Płynie tego rzeka cała i tonie w niej Ta, która istna.
Dźwięk się pierwszy zradza – o twarzy potworzyska. Jego śladem echo po echu za echem zawraca. Zagłusza Tą, co wieczysta.