Tancerz
: śr 11 sty 2012, 08:23
Każdy mój tekst jest w jakimś stopniu eksperymentem, ale ten jakby bardziej.
Tancerz
Początek jesieni zmienia gwałtownie mój biologiczny zegar. Wieczorne czytanie książki kończy się zwykle przebudzeniem w środku nocy, lub nawet nad ranem, z nosem przyklejonym do kartki, niczym glonojad do szyby akwarium. Potem walczę o złapanie jeszcze kilku chwil snu i zwykle zasypiam.
Po pierwszym budziku nie wstaję, wpadam jeszcze w delikatną drzemkę, a czasem tylko wyleguję się bezmyślnie ze wzrokiem wbitym w sufit. Po drugim, nastawionym na piętnaście po szóstej, już nie mogę dłużej leżeć. Opuszczam wygrzaną pościel z poczuciem krzywdy i wlokę swoje, stawiające opór, członki do łazienki. Po drodze jeszcze sekwencja: pilot, telewizor i program z prognozą pogody – muszę przecież wiedzieć jak się ubrać. Dzisiejszego ranka ten scenariusz realizował się z dokładnością, która zmusiła mnie do przemyśleń nad monotonią mojego życia. Przerażeniem napawała mnie myśl odkrycia, że dzień dzisiejszy będzie dokładnie taki sam jak dwunasty października zeszłego roku.
- Kolory jesieni są wynikiem procesów zachodzących w liściach – zza drzwi oddzielających łazienkę od przedpokoju dochodził lekko stłumiony odgłos telewizora. - Korkowata warstwa odcinająca, rozkładająca się u nasadki liścia, powoduje osłabienie wiązań liścia z drzewem i blokuje arterie, którymi drzewo odprowadza z liścia produkty przemiany materii. Chlorofil rozkłada się i blednie. W wyniku tego procesu karotenoidy zdobywają nad nim przewagę i liść żółknie. Rozkład uwięzionych w liściu cukrów...
- A gdzie prognoza? Nigdy jej nie ma jak jest potrzebna – powiedziałem sam do siebie z nutą żalu do stacji telewizyjnej, która niemal na okrągło puszcza prognozę pogody, a teraz od dziesięciu minut akurat gadają i gadają o jesieni.
To było bardziej głośne syknięcie niż krzyk. Ręka poszła zbyt odważnie, zbyt nieostrożnie i żyletka naruszyła ciągłość skóry na samym policzku. Pojawiła się krew. Trzeba to jakoś zatamować! Tylko papier toaletowy jest pod ręką. Na szczęście pomogło. Stoję przed lustrem i kontynuuję poranną toaletę. Nic nie myślę. Patrzę głęboko w oczy własnemu odbiciu szukając w nim usprawiedliwienia wiary we własną niezwykłość, wiary w czekającą mnie lepszą przyszłość i odmianę losu. Staram się przy tym zachować jakieś pozory racjonalności, nie przekraczać granic samouwielbienia. Ten narzucony rygor samodyscypliny kastruje moje myśli do tego stopnia, że w końcu porzucam dopiero co rozpoczętą inwentaryzację własnej duszy i, zawiedziony, skupiam uwagę na piwnej plamce w okolicach źrenicy.
- Znowu plama – skomentowałem dwuznacznie. - A może ona jest symptomem chorobowym, może to już koniec – pomyślałem, przyglądając się jej uważniej.
Za oknem - jesień dopiero co rozpoczęta, więc jeszcze nie kontemplacyjna. Korkowata warstwa odcinająca odcina, karotenoidy trawią zieleń, cukry się rozkładają, a ja stoję przed lustrem i odpędzam myśl o własnym końcu, jak natrętną muchę.
Teraz droga do pracy – po chleb powszedni. Worek odpadków pozostawiam w śmietniku – to mój dar dla braci mokrobów. Dzisiaj jest resztka ziemniaków z wczorajszego obiadu i stary bigos ze słoika, którego nie odważyłem się próbować. Są jeszcze pozostałości z gotowanego bobu - będzie uczta. W śmietniku jest pusto. Nie ma w nim bezdomnego Bolka, który tu żył od jesieni do wiosny, w symbiotycznym związku z mikrobami, które tak ukochał, że oddał im całego siebie – umierając przed tygodniem. Wraz z Bolkiem śmietnik utracił jakąś osobową formę, stał się martwą bryłą i nie mogła tego zmienić nawet świadomość liczby gatunków wszelkiego robactwa, myszy i szczurów, które znajdują tam schronienie. Poza tym jedynym przejawem śmierć Bolka była całkowicie bezrefleksyjna. To trochę tak, jakby jego odejście nie miało wiele wspólnego z umieraniem, jakby został on tylko uprowadzony przypadkiem przez obcą cywilizację, przy czym owa przypadkowość jest tu bardzo istotna, bo Bolek był przecież „nikim” i trudno sobie wyobrazić, by ktoś przemierzył takie przestrzenie z jego powodu.
- A może właśnie tak było? Może kosmici dostrzegli w tej mizernej postaci coś, wobec czego my byliśmy ślepi? – wspomniałem Bolka, jego brązowy, za długi płaszcz, zgarbioną, drobną sylwetkę i długą, brudną brodę. Korkowata warstwa odcinająca odcinała życiodajne arterie, życie zasypiało, chlorofil i uwięzione w liściach cukry ginęły.
- Wszystko musi umrzeć – pomyślałem.
Za Biedronką otwierał się rozległy płaski teren. Kiedyś było to zarośnięte trawą, zielskiem i krzakami dzikie pustkowie w środku wielkomiejskiego osiedla. Jakieś dwa lata temu pojawiły się tu zastępy robotników i koparki, które wyrównały cały teren, potem posiano trawę i tak zostawiono. Żadnych alejek, żadnych ławeczek, czy kwiatów. Przetrwało tylko kilka drzew i większych krzewów na obrzeżach megatrawnika. Wczesnym rankiem plac był zazwyczaj pusty, potem okupowali go do późnych godzin pieskowi ze swoimi labradorkami, ratlerkami i innymi futrzastymi słodziakami. Wyglądało to tak, jakby cała ta praca została wykonana po to, żeby psie pupile mogły siusiać na młodą, równiutko przystrzyżoną i miękką trawkę.
- Coś się tam stało? – pomyślałem widząc grupkę gapiów stojących częściowo na chodniku, częściowo na trawniku. – Pewnie nic poważnego – zauważyłem, widząc, że idący chodnikiem ludzie zatrzymują się z reguły tylko na chwilę, potem odchodzą oglądając się za siebie z miną pod tytułem „sam nie wiem, co o tym myśleć”. Mijam krzak bzu, lilaka pospolitego notabene, mijam i widzę przyczynę owego zainteresowania gapiów. Na trawniku tańczy młody człowiek, coś jakby jakiegoś walca, ale głowy za to nie dam, bo nie jestem wybitnym tancerzem. Tym bardziej było to niezwykłe, że tańczył z nieistniejącą partnerką i w rytm nieistniejącej muzyki. Posuwisty krok, jeden, drugi, obrót i wypuszczenie partnerki, potem krzyk, taki gardłowy, przeciągły, jakby coś, co nie miało prawa się udać właśnie wyszło i tancerz uwolnił się owym krzykiem od skumulowanego w ciele napięcia. Krzyk nikomu nie przeznaczony, skierowany w jesień dopiero co rozpoczętą, więc jeszcze nie kontemplacyjną; krzyk naprzeciw mojego syknięcia z bólu przy porannej toalecie, obcy mu, a jednocześnie tworzący z nim jakiś związek, oparty nie na jedności i podobieństwie, ale na braku jakichkolwiek wzajemnych odniesień. Ten układ zupełnie nie pasujących do siebie trochę krzyków, trochę „nie krzyków” odbijał się w moich uszach, koncentrował na sobie całą uwagę i absorbował synapsy moich neuronów. Wreszcie nastąpiło coś, co wyrwało mnie z tego umysłowego odrętwienia.
- Zboczeniec – skomentowała całą sytuację starsza pani po sześćdziesiątce, która właśnie przechodziła obok chodnikiem. – Kara będzie – dodała z przekonaniem. W swoim komentarzu nie była w całkowitym błędzie, bo rzeczywiście w tym tańcu, w tym krzyku było coś obscenicznego, coś, co powodowało, że ten spektakl był w jakimś sensie obelgą dla takich jak ja, co żyją w triumwiracie praca – dom – sen, a potem już tylko starość i śmierć. Patrząc na to czułem swoją przynależność do grona tych godnych politowania, tych, co to idą pokornie w stronę starości, jak cielęta w rzeźni na ubój. A on? On był szukaniem własnej miary buntu, on śmiał się śmierci w twarz i miotał w jej kierunku najpodlejsze wyzwiska; wyzwiska, które nie były miarą bezsilności, ale pogardy dla codziennego i powolnego umierania. Był miarą uwolnienia się od logiki pokornego podążania od narodzin, po własny kres. Patrzyłem jak duch porzuca swoją materialną powłokę, oddziela się od niej i występuje jako niezależny byt, tak odrębny, że godny posiadania własnego nazwiska, czy nawet występowania jako strona w postępowaniach administracyjnych.
Jednak materia nie miała zamiaru łatwo oddać pola. Drogą, obok chodnika, przejeżdżał radiowóz, wjechał na ułożoną kostkę po drugiej stronie drogi i zaparkował, bo przecież władzy wolno stanąć na chodniku. Dwóch czarnych wysiadło z radiowozu i szło w kierunku grupy ludzi stojących na trawniku.
- Ciekawe? Prymitywna pałka kontra uwolniony duch. Stawiam na pałkę! Duch się przestraszy - jest z natury płochliwy. Zdecydowanie stawiam na pałkę – pomyślałem. Pałka podeszła jednak bardzo niepewnie, jakby wciąż analizując, czy w tym teatrze jest miejsce dla niej w głównej roli. Powoli zbliżała się do tancerza, a on porzucił na krótką chwilę eteryczną partnerkę, przeszedł do baletowych figur i zwolnił nieco, umożliwiając pałce wymianę zdań.
- Co pan robi! Proszę przestać – powiedziała pałka.
- Nie mogę! Chyba nie aresztujecie mnie za to, że jestem poetą – odpowiedział tancerz i odskoczył od pałki. Powiedział poetą – nie tancerzem, ale właśnie poetą. Mimo pozornego absurdu brzmiało to bardzo wiarygodnie i miało nawet jakiś głębszy sens, nie ten, wywodzący się z logiki, czy zdrowego rozsądku, ale zupełnie nowy, dotąd nie znany, pochodzący jakby z innego wymiaru. Korkowata warstwa odcinająca odcinała, cukry się rozkładały, wiatr przerzedzał korony drzew, kres był coraz bardziej kresem, a on dalej tańczył wbrew temu i pomimo tego.
- Adam! Jeszcze trzy minuty! – Krzyknął chudy blondyn, jeden z trójki młodych ludzi stojących najgłębiej na trawniku, których zauważyłem dopiero w tej chwili. I teraz nastąpiło coś, co mnie zaskoczyło. Pałka nie podjęła żadnego działania, cofnęła się kilka kroków i stała niepewnie. Byłem trochę zawiedziony tym, co zrozumiałem. Prawdopodobnie chodziło o zwykły zakład. Ja dopatrywałem się tu buntu i przekraczania granic, a to prawdopodobnie tylko zakład. Chudy blondyn podniósł rękę do góry i po chwili, patrząc cały czas na zegarek, opuścił ją energicznie, dając znak tancerzowi, że może skończyć. Pałka stała cały czas bez ruchu, czekając na sygnał głębiej usprawiedliwiający jakieś działanie. Tancerz przeszedł obok nie zwracając na nią uwagi, tak jakby w jego świecie, pozbawiona materialnej powłoki partnerka i nieistniejąca muzyka, były bardziej realne niż policjanci. To zakwestionowanie realności bytu funkcjonariuszy sprawiło, że pałka nie odzyskała pewności siebie i nie była w stanie podjąć jakiegokolwiek działania, poza cichym i nie rzucającym się w oczy opuszczeniem trawnika.
- No to po dwie dychy panowie – powiedział tancerz do pozostałych dwóch chłopaków, stojących z chudym blondynem na trawniku. Jeden z nich, niewysoki, krępy brunet wyciągnął z kieszeni banknot i podał tancerzowi z dziwnym ruchem całego barku, jakby nieposłuszna ręka stawiła opór i zablokowała staw w okolicy ramienia.
- Taki cyrk wart był tych dwóch dych – dodał na koniec.
- Poczekasz trochę? – Spytał drugi, ciemny, szczupły z wąsikiem. – Jak wypożyczę w bibliotece tą książkę z algebry Galois to dam ci jeszcze dzisiaj, a jak będę musiał kupić, to bym w poniedziałek cię spłacił.
- Dobra! Tylko żebym nie musiał za tobą chodzić! – Odpowiedział tancerz i cała czwórka poszła chodnikiem w stronę przystanku autobusowego.
Tak. To rzeczywiście był tylko zakład, ale czy to znaczy, że wszystko to, co czułem oglądając ten taniec było bzdurą? Chyba nie, bo w pracy nie mogłem skupić się na poprawieniu błędów w ostatnio opracowanym kodzie klasy. Cały czas myślałem o tym zdarzeniu. W końcu zostawiłem klawiaturę i zacząłem czytać artykuł o wyższości miksinów języka Ruby nad interfejsami Javy, ale i to nie było w stanie mnie zainteresować. Skierowałem swój wzrok w stronę okna, zamyśliłem się, spojrzałem na jesień dopiero co rozpoczętą, już jakby bardziej kontemplacyjną.
Tancerz
Początek jesieni zmienia gwałtownie mój biologiczny zegar. Wieczorne czytanie książki kończy się zwykle przebudzeniem w środku nocy, lub nawet nad ranem, z nosem przyklejonym do kartki, niczym glonojad do szyby akwarium. Potem walczę o złapanie jeszcze kilku chwil snu i zwykle zasypiam.
Po pierwszym budziku nie wstaję, wpadam jeszcze w delikatną drzemkę, a czasem tylko wyleguję się bezmyślnie ze wzrokiem wbitym w sufit. Po drugim, nastawionym na piętnaście po szóstej, już nie mogę dłużej leżeć. Opuszczam wygrzaną pościel z poczuciem krzywdy i wlokę swoje, stawiające opór, członki do łazienki. Po drodze jeszcze sekwencja: pilot, telewizor i program z prognozą pogody – muszę przecież wiedzieć jak się ubrać. Dzisiejszego ranka ten scenariusz realizował się z dokładnością, która zmusiła mnie do przemyśleń nad monotonią mojego życia. Przerażeniem napawała mnie myśl odkrycia, że dzień dzisiejszy będzie dokładnie taki sam jak dwunasty października zeszłego roku.
- Kolory jesieni są wynikiem procesów zachodzących w liściach – zza drzwi oddzielających łazienkę od przedpokoju dochodził lekko stłumiony odgłos telewizora. - Korkowata warstwa odcinająca, rozkładająca się u nasadki liścia, powoduje osłabienie wiązań liścia z drzewem i blokuje arterie, którymi drzewo odprowadza z liścia produkty przemiany materii. Chlorofil rozkłada się i blednie. W wyniku tego procesu karotenoidy zdobywają nad nim przewagę i liść żółknie. Rozkład uwięzionych w liściu cukrów...
- A gdzie prognoza? Nigdy jej nie ma jak jest potrzebna – powiedziałem sam do siebie z nutą żalu do stacji telewizyjnej, która niemal na okrągło puszcza prognozę pogody, a teraz od dziesięciu minut akurat gadają i gadają o jesieni.
To było bardziej głośne syknięcie niż krzyk. Ręka poszła zbyt odważnie, zbyt nieostrożnie i żyletka naruszyła ciągłość skóry na samym policzku. Pojawiła się krew. Trzeba to jakoś zatamować! Tylko papier toaletowy jest pod ręką. Na szczęście pomogło. Stoję przed lustrem i kontynuuję poranną toaletę. Nic nie myślę. Patrzę głęboko w oczy własnemu odbiciu szukając w nim usprawiedliwienia wiary we własną niezwykłość, wiary w czekającą mnie lepszą przyszłość i odmianę losu. Staram się przy tym zachować jakieś pozory racjonalności, nie przekraczać granic samouwielbienia. Ten narzucony rygor samodyscypliny kastruje moje myśli do tego stopnia, że w końcu porzucam dopiero co rozpoczętą inwentaryzację własnej duszy i, zawiedziony, skupiam uwagę na piwnej plamce w okolicach źrenicy.
- Znowu plama – skomentowałem dwuznacznie. - A może ona jest symptomem chorobowym, może to już koniec – pomyślałem, przyglądając się jej uważniej.
Za oknem - jesień dopiero co rozpoczęta, więc jeszcze nie kontemplacyjna. Korkowata warstwa odcinająca odcina, karotenoidy trawią zieleń, cukry się rozkładają, a ja stoję przed lustrem i odpędzam myśl o własnym końcu, jak natrętną muchę.
Teraz droga do pracy – po chleb powszedni. Worek odpadków pozostawiam w śmietniku – to mój dar dla braci mokrobów. Dzisiaj jest resztka ziemniaków z wczorajszego obiadu i stary bigos ze słoika, którego nie odważyłem się próbować. Są jeszcze pozostałości z gotowanego bobu - będzie uczta. W śmietniku jest pusto. Nie ma w nim bezdomnego Bolka, który tu żył od jesieni do wiosny, w symbiotycznym związku z mikrobami, które tak ukochał, że oddał im całego siebie – umierając przed tygodniem. Wraz z Bolkiem śmietnik utracił jakąś osobową formę, stał się martwą bryłą i nie mogła tego zmienić nawet świadomość liczby gatunków wszelkiego robactwa, myszy i szczurów, które znajdują tam schronienie. Poza tym jedynym przejawem śmierć Bolka była całkowicie bezrefleksyjna. To trochę tak, jakby jego odejście nie miało wiele wspólnego z umieraniem, jakby został on tylko uprowadzony przypadkiem przez obcą cywilizację, przy czym owa przypadkowość jest tu bardzo istotna, bo Bolek był przecież „nikim” i trudno sobie wyobrazić, by ktoś przemierzył takie przestrzenie z jego powodu.
- A może właśnie tak było? Może kosmici dostrzegli w tej mizernej postaci coś, wobec czego my byliśmy ślepi? – wspomniałem Bolka, jego brązowy, za długi płaszcz, zgarbioną, drobną sylwetkę i długą, brudną brodę. Korkowata warstwa odcinająca odcinała życiodajne arterie, życie zasypiało, chlorofil i uwięzione w liściach cukry ginęły.
- Wszystko musi umrzeć – pomyślałem.
Za Biedronką otwierał się rozległy płaski teren. Kiedyś było to zarośnięte trawą, zielskiem i krzakami dzikie pustkowie w środku wielkomiejskiego osiedla. Jakieś dwa lata temu pojawiły się tu zastępy robotników i koparki, które wyrównały cały teren, potem posiano trawę i tak zostawiono. Żadnych alejek, żadnych ławeczek, czy kwiatów. Przetrwało tylko kilka drzew i większych krzewów na obrzeżach megatrawnika. Wczesnym rankiem plac był zazwyczaj pusty, potem okupowali go do późnych godzin pieskowi ze swoimi labradorkami, ratlerkami i innymi futrzastymi słodziakami. Wyglądało to tak, jakby cała ta praca została wykonana po to, żeby psie pupile mogły siusiać na młodą, równiutko przystrzyżoną i miękką trawkę.
- Coś się tam stało? – pomyślałem widząc grupkę gapiów stojących częściowo na chodniku, częściowo na trawniku. – Pewnie nic poważnego – zauważyłem, widząc, że idący chodnikiem ludzie zatrzymują się z reguły tylko na chwilę, potem odchodzą oglądając się za siebie z miną pod tytułem „sam nie wiem, co o tym myśleć”. Mijam krzak bzu, lilaka pospolitego notabene, mijam i widzę przyczynę owego zainteresowania gapiów. Na trawniku tańczy młody człowiek, coś jakby jakiegoś walca, ale głowy za to nie dam, bo nie jestem wybitnym tancerzem. Tym bardziej było to niezwykłe, że tańczył z nieistniejącą partnerką i w rytm nieistniejącej muzyki. Posuwisty krok, jeden, drugi, obrót i wypuszczenie partnerki, potem krzyk, taki gardłowy, przeciągły, jakby coś, co nie miało prawa się udać właśnie wyszło i tancerz uwolnił się owym krzykiem od skumulowanego w ciele napięcia. Krzyk nikomu nie przeznaczony, skierowany w jesień dopiero co rozpoczętą, więc jeszcze nie kontemplacyjną; krzyk naprzeciw mojego syknięcia z bólu przy porannej toalecie, obcy mu, a jednocześnie tworzący z nim jakiś związek, oparty nie na jedności i podobieństwie, ale na braku jakichkolwiek wzajemnych odniesień. Ten układ zupełnie nie pasujących do siebie trochę krzyków, trochę „nie krzyków” odbijał się w moich uszach, koncentrował na sobie całą uwagę i absorbował synapsy moich neuronów. Wreszcie nastąpiło coś, co wyrwało mnie z tego umysłowego odrętwienia.
- Zboczeniec – skomentowała całą sytuację starsza pani po sześćdziesiątce, która właśnie przechodziła obok chodnikiem. – Kara będzie – dodała z przekonaniem. W swoim komentarzu nie była w całkowitym błędzie, bo rzeczywiście w tym tańcu, w tym krzyku było coś obscenicznego, coś, co powodowało, że ten spektakl był w jakimś sensie obelgą dla takich jak ja, co żyją w triumwiracie praca – dom – sen, a potem już tylko starość i śmierć. Patrząc na to czułem swoją przynależność do grona tych godnych politowania, tych, co to idą pokornie w stronę starości, jak cielęta w rzeźni na ubój. A on? On był szukaniem własnej miary buntu, on śmiał się śmierci w twarz i miotał w jej kierunku najpodlejsze wyzwiska; wyzwiska, które nie były miarą bezsilności, ale pogardy dla codziennego i powolnego umierania. Był miarą uwolnienia się od logiki pokornego podążania od narodzin, po własny kres. Patrzyłem jak duch porzuca swoją materialną powłokę, oddziela się od niej i występuje jako niezależny byt, tak odrębny, że godny posiadania własnego nazwiska, czy nawet występowania jako strona w postępowaniach administracyjnych.
Jednak materia nie miała zamiaru łatwo oddać pola. Drogą, obok chodnika, przejeżdżał radiowóz, wjechał na ułożoną kostkę po drugiej stronie drogi i zaparkował, bo przecież władzy wolno stanąć na chodniku. Dwóch czarnych wysiadło z radiowozu i szło w kierunku grupy ludzi stojących na trawniku.
- Ciekawe? Prymitywna pałka kontra uwolniony duch. Stawiam na pałkę! Duch się przestraszy - jest z natury płochliwy. Zdecydowanie stawiam na pałkę – pomyślałem. Pałka podeszła jednak bardzo niepewnie, jakby wciąż analizując, czy w tym teatrze jest miejsce dla niej w głównej roli. Powoli zbliżała się do tancerza, a on porzucił na krótką chwilę eteryczną partnerkę, przeszedł do baletowych figur i zwolnił nieco, umożliwiając pałce wymianę zdań.
- Co pan robi! Proszę przestać – powiedziała pałka.
- Nie mogę! Chyba nie aresztujecie mnie za to, że jestem poetą – odpowiedział tancerz i odskoczył od pałki. Powiedział poetą – nie tancerzem, ale właśnie poetą. Mimo pozornego absurdu brzmiało to bardzo wiarygodnie i miało nawet jakiś głębszy sens, nie ten, wywodzący się z logiki, czy zdrowego rozsądku, ale zupełnie nowy, dotąd nie znany, pochodzący jakby z innego wymiaru. Korkowata warstwa odcinająca odcinała, cukry się rozkładały, wiatr przerzedzał korony drzew, kres był coraz bardziej kresem, a on dalej tańczył wbrew temu i pomimo tego.
- Adam! Jeszcze trzy minuty! – Krzyknął chudy blondyn, jeden z trójki młodych ludzi stojących najgłębiej na trawniku, których zauważyłem dopiero w tej chwili. I teraz nastąpiło coś, co mnie zaskoczyło. Pałka nie podjęła żadnego działania, cofnęła się kilka kroków i stała niepewnie. Byłem trochę zawiedziony tym, co zrozumiałem. Prawdopodobnie chodziło o zwykły zakład. Ja dopatrywałem się tu buntu i przekraczania granic, a to prawdopodobnie tylko zakład. Chudy blondyn podniósł rękę do góry i po chwili, patrząc cały czas na zegarek, opuścił ją energicznie, dając znak tancerzowi, że może skończyć. Pałka stała cały czas bez ruchu, czekając na sygnał głębiej usprawiedliwiający jakieś działanie. Tancerz przeszedł obok nie zwracając na nią uwagi, tak jakby w jego świecie, pozbawiona materialnej powłoki partnerka i nieistniejąca muzyka, były bardziej realne niż policjanci. To zakwestionowanie realności bytu funkcjonariuszy sprawiło, że pałka nie odzyskała pewności siebie i nie była w stanie podjąć jakiegokolwiek działania, poza cichym i nie rzucającym się w oczy opuszczeniem trawnika.
- No to po dwie dychy panowie – powiedział tancerz do pozostałych dwóch chłopaków, stojących z chudym blondynem na trawniku. Jeden z nich, niewysoki, krępy brunet wyciągnął z kieszeni banknot i podał tancerzowi z dziwnym ruchem całego barku, jakby nieposłuszna ręka stawiła opór i zablokowała staw w okolicy ramienia.
- Taki cyrk wart był tych dwóch dych – dodał na koniec.
- Poczekasz trochę? – Spytał drugi, ciemny, szczupły z wąsikiem. – Jak wypożyczę w bibliotece tą książkę z algebry Galois to dam ci jeszcze dzisiaj, a jak będę musiał kupić, to bym w poniedziałek cię spłacił.
- Dobra! Tylko żebym nie musiał za tobą chodzić! – Odpowiedział tancerz i cała czwórka poszła chodnikiem w stronę przystanku autobusowego.
Tak. To rzeczywiście był tylko zakład, ale czy to znaczy, że wszystko to, co czułem oglądając ten taniec było bzdurą? Chyba nie, bo w pracy nie mogłem skupić się na poprawieniu błędów w ostatnio opracowanym kodzie klasy. Cały czas myślałem o tym zdarzeniu. W końcu zostawiłem klawiaturę i zacząłem czytać artykuł o wyższości miksinów języka Ruby nad interfejsami Javy, ale i to nie było w stanie mnie zainteresować. Skierowałem swój wzrok w stronę okna, zamyśliłem się, spojrzałem na jesień dopiero co rozpoczętą, już jakby bardziej kontemplacyjną.