List, który spadł z nieba
: ndz 17 lis 2013, 21:44
Ponieważ Sep wycofał się z bitwy i z forumowego życia, zamieszczam tekst tutaj. Konstruktywna krytyka zawsze mile widziana! 
___Piątego dnia zimno zmieniło rzekę w purpurowe szkło.
___Miasto, wciąż zgrzane i rozbiegane, parowało w uprzęży murów, piece pożerały drewno i wielbłądzie łajno, tłumy wiernych tłoczyły się przy kadzielnicach świątyń. Lecz poza bramą czaiła się cisza, nikt nie wyruszał na pustynię i nikt z niej nie wracał; także mąż Anaitis.
___Pięć dni temu powiedziano jej, że Aurelius Feliks zginął z całą grupą posłańców, zabity przez koczowników. Ale Anaitis tylko potrząsnęła głową i nadal modliła się o jego powrót, wdychając brzoskwiniowy dym ofiarnych ołtarzy. Bogowie mieli barwę płomienia i skrzydeł smoków; kiedyś czuła ich oddech, gdy przykładała policzek do muru świątyni, lecz teraz kamienie parzyły zimnem i nawet bogowie umilkli.
– Idź do domu, Anaitis – mówili ludzie, a w ich głosach czaiła się litość, zielona jak ostra trawa i śpiew skalnych syren. Lecz zieleń była trucizną, gorzko–cierpkim lekarstwem kotów, dlatego Anaitis nie ufała współczuciu.
___Dlatego też modliła się nadal, a wieczorami wracała do warsztatu, tkać pasy miękkiego materiału. Tkaniny spadały z krosien, osnuwając szarością jej smutek, jak przez dwadzieścia lat życia, zanim przyszedł do niej goniec i strażnik pustyni.
– Od ciebie pochodzi sukno, które sprzedała karawana Bar Malika, pani? – spytał tamtego dnia Aurelius Feliks, uchylając drzwi komnaty. – Kupcy Palmyry bardzo je chwalą; zapłaciliby więcej, gdyby było wzorzyste.
– Nie umiem tkać wzorów. Matka mówi, że widzę tylko czerń – odrzekła mu, ale wiedziała, że to nieprawda. Czerni nie można było zobaczyć, przychodziła tylko w snach, gromadząc się w płucach i wylewając przez nos, a wówczas Anaitis topiła się w pustce.
___Mężczyzna milczał, skąpany w korzennym zapachu, lecz zaraz roześmiał się i dotknął lekko jej dłoni. Za paznokciami miał ziarenka piasku dalekich pustyń.
– Mylisz się co do czerni, Anaitis – powiedział. – Ludzie maczają w niej trzcinkę i piszą listy, a ja przewożę je ścieżkami karawan. W czerni drzemią wszystkie opowieści i barwy, piękno i strach świata. Ale nic się nie martw. Nauczę cię jej.
___Odtąd czerń była ciepłem lata, szelestem traw i zapachem włosów, gdy leżeli na brzegu rzeki, wolni poza murami miasta. Czarne i ciepłe musiały być też gwiazdy, o świetle miękkim jak przędza. Wznosiły się za wysoko, by mogła je dotknąć, lecz czasem czuła przecież powiew nocnego nieba, głaszczący jej policzki.
– Dlaczego musisz znów jechać? – Spytała, gdy wyruszała kolejna karawana. – Mam szukać czerni w sierści kotów i w splotach tkanin? Nie jest tak piękna, jak ta w twoich ramionach.
– Będę wracał – powiedział – i za każdym razem przywiozę ci nowy kolor.
___Dotrzymał słowa. Wrócił, przywożąc jej chłód kamiennych kolczyków i ogień powitania.
– To kamień Baktrii, lapis lazuli w języku Rzymian – rzekł – i nie znajdziesz tej barwy nigdzie tutaj, tylko w oczach posągu najwyższego boga. Ale jest tłem wszystkich pieśni, Anaitis, jest dumą pawi i głębią jezior Armenii. Lecz o tym opowiem mojej żonie, jeśli zgodzi się nosić kolczyki z lazurytu.
___Od tej pory Anaitis przekłuwała ozdobami uszy i zakładała na palce pierścienie; słuchała wieczorami pieśni swego męża, w radości i strachu, bo stała na krawędzi przepaści, a pod nią przepływały chmury i błyszczały złote dachy odległych pałaców.
– Szafran jest żółty – powiedział jej, gdy wrócił z kolejnej wyprawy, w przepoconych szatach i spalony słońcem – Jestem posłańcem samego padyszacha i wiozę list z pozdrowieniami dla pięknej Anaitis, a także woreczek szafranu, za który moglibyśmy kupić sobie młodą klacz.
___Anaitis śmiała się, a świat stawał się coraz pełniejszy, żółciły się świeże liście, wełna i szorstka powierzchnia skał, a wieści o zalanych słońcem Indiach pachniały szafranem.
___Dlaczego miałaby więc wierzyć ludziom, dla których była tylko dziewczyną urodzoną, by tkać jednobarwne szaty? Oni kłamali, a Feliks zawsze dotrzymywał słowa.
– Znów muszę zawieźć listy, Anaitis – rzekł dziwnie smutny, zanim wyjechał po raz ostatni – Konno i z bronią, lecz bez karawany wielbłądów.
– Cieszy mnie to. Szybciej wrócisz – odpowiedziała mu z uśmiechem.
– Chciałbym być jeszcze szybszy. Wielki król śle listy, przywiązując je do nóżek gołębi, które w trzy dni dolatują do Armenii. Chciałabyś dostać list niesiony przez stado ptaków, Anaitis?
– Wiesz, że go nie odczytam, mój drogi. I chcę ciebie, nie ptaki.
Pamiętała, że ujął jej twarz i pocałował w czoło, jakby była jego córką, nie żoną.
– Nauczyłem cię kolorów. Poradzisz sobie.
– Nie wszystkich – rzekła, nagle bezradna jak dziecko – Nie wiem jeszcze nic o bieli.
– Więc opowiem ci o niej. Nic się nie martw, Anaitis. Świat się zmienia, ptaki odlatują, a kwiaty rosły drobne tego roku. Poznasz biel, tylko poczekaj cierpliwie.
– Nie rozumiem, Feliksie... Coś się dzieje, ludzie mówią, że zbliża się wojna. Włócznie są czerwone, a łuki złote, bo cięciwy drżą jak promienie słońca. Ale ty nie powinieneś ich dotykać.
– Jestem posłańcem w czasie wojny i pokoju. I muszę jechać, skąd brałbym nowe barwy i opowieści dla ciebie? Dostaniesz niejeden list. Kiedyś zrozumiesz, Anaitis – powiedział, ucałował ją raz jeszcze i odszedł na pustynię.
___Zabrał ze sobą jesień i w mieście pozostało tylko zimno, przenikliwe jak jej samotność; wiatr gubił się w zaułkach i uderzał w okiennice jej domu, coraz głośniej i rozpaczliwiej.
___Lecz w dniu gdy rzeka i woda w marmurowych misach ścięły się purpurą, nastała cisza, ten rodzaj spokoju, który wygasza zmysły tuż przed pierwszym podmuchem letniej burzy. Anaitis nie bała się burz i znała modlitwy, chroniące ją przed gniewem bogów. Ale teraz lato minęło i działo się coś nieoczekiwanego, każąc jej zostawić krosna i wyjść w chłód wieczoru.
___Szła ulicą miasta rozpoznając każdą płytę bruku; przesuwała palcami po szorstkich framugach okien, twardych i skostniałych. Nadeszła zima – mówili ludzie – zstąpiła do nas z gór. Coś takiego zdarza się w Międzyrzeczu raz na dwadzieścia lat.
___Tego nie rozumiała, jak i dziwnego posmaku chłodu, innego od wszystkich znanych z czasu słoty. Feliks opowiadał jej o zamkach z lodu i dziewczynie, która zeszła w doliny, pojąc wyschnięte wargi umierających, budząc tłusty zapach ziemi. Lecz tamta opowieść mówiła o wiośnie, turkusowej wśród świeżego deszczu; teraz ziemia była uśpiona, choć nie spał żaden kamień i żadna z nagich gałęzi drzew, i wszystko trwało w ciszy głębokiej jak oczy Anaitis.
___I wtedy poczuła, jak pada śnieg.
___Smakował jak cienkie plakietki metalu, pachniał jak zamarznięta krew, osiadał na jej rzęsach, łaskotał policzki i marmury ścian. I był biały, biały, biały...
___I nagle wszystko stało się jasne, piękno twarzy dalekich księżniczek, błysk diamentu, gwiazdy, światło księżyca, słodki półcień lilii, trupia bladość martwych wojowników i jego śmierć.
___Opowieści tańczyły w okruchach światła, które topniały na wargach Anaitis, wplatały się w sens słów, głaskały jej twarz, okrywając całunem miasto i uśpione świątynie.
___Jej śmiech też był biały, jak śnieg z solą, łzy i smak podartych listów.

___Piątego dnia zimno zmieniło rzekę w purpurowe szkło.
___Miasto, wciąż zgrzane i rozbiegane, parowało w uprzęży murów, piece pożerały drewno i wielbłądzie łajno, tłumy wiernych tłoczyły się przy kadzielnicach świątyń. Lecz poza bramą czaiła się cisza, nikt nie wyruszał na pustynię i nikt z niej nie wracał; także mąż Anaitis.
___Pięć dni temu powiedziano jej, że Aurelius Feliks zginął z całą grupą posłańców, zabity przez koczowników. Ale Anaitis tylko potrząsnęła głową i nadal modliła się o jego powrót, wdychając brzoskwiniowy dym ofiarnych ołtarzy. Bogowie mieli barwę płomienia i skrzydeł smoków; kiedyś czuła ich oddech, gdy przykładała policzek do muru świątyni, lecz teraz kamienie parzyły zimnem i nawet bogowie umilkli.
– Idź do domu, Anaitis – mówili ludzie, a w ich głosach czaiła się litość, zielona jak ostra trawa i śpiew skalnych syren. Lecz zieleń była trucizną, gorzko–cierpkim lekarstwem kotów, dlatego Anaitis nie ufała współczuciu.
___Dlatego też modliła się nadal, a wieczorami wracała do warsztatu, tkać pasy miękkiego materiału. Tkaniny spadały z krosien, osnuwając szarością jej smutek, jak przez dwadzieścia lat życia, zanim przyszedł do niej goniec i strażnik pustyni.
– Od ciebie pochodzi sukno, które sprzedała karawana Bar Malika, pani? – spytał tamtego dnia Aurelius Feliks, uchylając drzwi komnaty. – Kupcy Palmyry bardzo je chwalą; zapłaciliby więcej, gdyby było wzorzyste.
– Nie umiem tkać wzorów. Matka mówi, że widzę tylko czerń – odrzekła mu, ale wiedziała, że to nieprawda. Czerni nie można było zobaczyć, przychodziła tylko w snach, gromadząc się w płucach i wylewając przez nos, a wówczas Anaitis topiła się w pustce.
___Mężczyzna milczał, skąpany w korzennym zapachu, lecz zaraz roześmiał się i dotknął lekko jej dłoni. Za paznokciami miał ziarenka piasku dalekich pustyń.
– Mylisz się co do czerni, Anaitis – powiedział. – Ludzie maczają w niej trzcinkę i piszą listy, a ja przewożę je ścieżkami karawan. W czerni drzemią wszystkie opowieści i barwy, piękno i strach świata. Ale nic się nie martw. Nauczę cię jej.
___Odtąd czerń była ciepłem lata, szelestem traw i zapachem włosów, gdy leżeli na brzegu rzeki, wolni poza murami miasta. Czarne i ciepłe musiały być też gwiazdy, o świetle miękkim jak przędza. Wznosiły się za wysoko, by mogła je dotknąć, lecz czasem czuła przecież powiew nocnego nieba, głaszczący jej policzki.
– Dlaczego musisz znów jechać? – Spytała, gdy wyruszała kolejna karawana. – Mam szukać czerni w sierści kotów i w splotach tkanin? Nie jest tak piękna, jak ta w twoich ramionach.
– Będę wracał – powiedział – i za każdym razem przywiozę ci nowy kolor.
___Dotrzymał słowa. Wrócił, przywożąc jej chłód kamiennych kolczyków i ogień powitania.
– To kamień Baktrii, lapis lazuli w języku Rzymian – rzekł – i nie znajdziesz tej barwy nigdzie tutaj, tylko w oczach posągu najwyższego boga. Ale jest tłem wszystkich pieśni, Anaitis, jest dumą pawi i głębią jezior Armenii. Lecz o tym opowiem mojej żonie, jeśli zgodzi się nosić kolczyki z lazurytu.
___Od tej pory Anaitis przekłuwała ozdobami uszy i zakładała na palce pierścienie; słuchała wieczorami pieśni swego męża, w radości i strachu, bo stała na krawędzi przepaści, a pod nią przepływały chmury i błyszczały złote dachy odległych pałaców.
– Szafran jest żółty – powiedział jej, gdy wrócił z kolejnej wyprawy, w przepoconych szatach i spalony słońcem – Jestem posłańcem samego padyszacha i wiozę list z pozdrowieniami dla pięknej Anaitis, a także woreczek szafranu, za który moglibyśmy kupić sobie młodą klacz.
___Anaitis śmiała się, a świat stawał się coraz pełniejszy, żółciły się świeże liście, wełna i szorstka powierzchnia skał, a wieści o zalanych słońcem Indiach pachniały szafranem.
___Dlaczego miałaby więc wierzyć ludziom, dla których była tylko dziewczyną urodzoną, by tkać jednobarwne szaty? Oni kłamali, a Feliks zawsze dotrzymywał słowa.
– Znów muszę zawieźć listy, Anaitis – rzekł dziwnie smutny, zanim wyjechał po raz ostatni – Konno i z bronią, lecz bez karawany wielbłądów.
– Cieszy mnie to. Szybciej wrócisz – odpowiedziała mu z uśmiechem.
– Chciałbym być jeszcze szybszy. Wielki król śle listy, przywiązując je do nóżek gołębi, które w trzy dni dolatują do Armenii. Chciałabyś dostać list niesiony przez stado ptaków, Anaitis?
– Wiesz, że go nie odczytam, mój drogi. I chcę ciebie, nie ptaki.
Pamiętała, że ujął jej twarz i pocałował w czoło, jakby była jego córką, nie żoną.
– Nauczyłem cię kolorów. Poradzisz sobie.
– Nie wszystkich – rzekła, nagle bezradna jak dziecko – Nie wiem jeszcze nic o bieli.
– Więc opowiem ci o niej. Nic się nie martw, Anaitis. Świat się zmienia, ptaki odlatują, a kwiaty rosły drobne tego roku. Poznasz biel, tylko poczekaj cierpliwie.
– Nie rozumiem, Feliksie... Coś się dzieje, ludzie mówią, że zbliża się wojna. Włócznie są czerwone, a łuki złote, bo cięciwy drżą jak promienie słońca. Ale ty nie powinieneś ich dotykać.
– Jestem posłańcem w czasie wojny i pokoju. I muszę jechać, skąd brałbym nowe barwy i opowieści dla ciebie? Dostaniesz niejeden list. Kiedyś zrozumiesz, Anaitis – powiedział, ucałował ją raz jeszcze i odszedł na pustynię.
___Zabrał ze sobą jesień i w mieście pozostało tylko zimno, przenikliwe jak jej samotność; wiatr gubił się w zaułkach i uderzał w okiennice jej domu, coraz głośniej i rozpaczliwiej.
___Lecz w dniu gdy rzeka i woda w marmurowych misach ścięły się purpurą, nastała cisza, ten rodzaj spokoju, który wygasza zmysły tuż przed pierwszym podmuchem letniej burzy. Anaitis nie bała się burz i znała modlitwy, chroniące ją przed gniewem bogów. Ale teraz lato minęło i działo się coś nieoczekiwanego, każąc jej zostawić krosna i wyjść w chłód wieczoru.
___Szła ulicą miasta rozpoznając każdą płytę bruku; przesuwała palcami po szorstkich framugach okien, twardych i skostniałych. Nadeszła zima – mówili ludzie – zstąpiła do nas z gór. Coś takiego zdarza się w Międzyrzeczu raz na dwadzieścia lat.
___Tego nie rozumiała, jak i dziwnego posmaku chłodu, innego od wszystkich znanych z czasu słoty. Feliks opowiadał jej o zamkach z lodu i dziewczynie, która zeszła w doliny, pojąc wyschnięte wargi umierających, budząc tłusty zapach ziemi. Lecz tamta opowieść mówiła o wiośnie, turkusowej wśród świeżego deszczu; teraz ziemia była uśpiona, choć nie spał żaden kamień i żadna z nagich gałęzi drzew, i wszystko trwało w ciszy głębokiej jak oczy Anaitis.
___I wtedy poczuła, jak pada śnieg.
___Smakował jak cienkie plakietki metalu, pachniał jak zamarznięta krew, osiadał na jej rzęsach, łaskotał policzki i marmury ścian. I był biały, biały, biały...
___I nagle wszystko stało się jasne, piękno twarzy dalekich księżniczek, błysk diamentu, gwiazdy, światło księżyca, słodki półcień lilii, trupia bladość martwych wojowników i jego śmierć.
___Opowieści tańczyły w okruchach światła, które topniały na wargach Anaitis, wplatały się w sens słów, głaskały jej twarz, okrywając całunem miasto i uśpione świątynie.
___Jej śmiech też był biały, jak śnieg z solą, łzy i smak podartych listów.