Pouczająca bajka o tym, jak Michaś i Pan Lis poszli do Nawiedzonego Lasu.
: pn 16 lip 2018, 10:06
Słowem wstępu. Utwór autoteliczny, ale może kogoś natchnie. Za błędy nie ponoszę odpowiedzialności prawnej. Za natchnienie również.
***
– Nudzi mnie już to, Panie Lisie – Michaś westchnął i rzucił AjPada na podłogę.
Złote oczy rudzielca spoczęły na chłopcu i lis uniósł brew. Ździebko poirytowało go takie traktowanie zaawansowanej technologi. Jednak sam poczuł, że monotonia deszczowego dnia podgryza i jego szacunek do zachodniej cywilizacji. Pyknął parę razy z fajki.
– Co więc będziemy robić?
– Chodźmy na spacer do Nawiedzonego Lasu.
– Ale pada.
– Weźmiemy parasole.
– No dobrze. Jednak żeby to nie było tylko wychodzenie czasu, to będę miał potem dla ciebie zadanie. Miej więc oczy i uszy otwarte.
– Dobrze.
– No to chodźmy – stwierdził Pan Lis, wstając z fotela, przeciągając się i prężąc ogon.
Wyszli z domu i ruszyli w drogę, mijając rozbabrane mżawką podwórko, sklep pani Halinki, pocztę i moknący przystanek PKS-u. Dalej już były tylko łąki, ciągnące się wilgotną zielenią aż do czarnej ściany lasu.
Gdy wkroczyli między drzewa, Pana Lisa połaskotał w nos aromat butwiejącej ściółki. Murszejący smrodek obudził w nim zagłuszony domowym życiem instynkt. Rudzielec spojrzał kątem oka na idącego obok chłopca.
– Twój tata i mama to długo w pracy siedzą – rzucił półgębkiem.
– Wyzysk polega nie na odbieraniu proletariuszowi pieniędzy, tylko czasu i przestrzeni – Michaś wzruszył ramionami – Ale za coś żyć trzeba. Nawet bajkami rządzą prawa ekonomii.
Pan Lis wyszczerzył małe, ostre ząbki i mlasnął czerwonym jęzorkiem.
– Co to za dzieci, co cytują Marksa. Co to za rodzice, co zostawiają małych chłopców pod opieką lisów.
– Takie dzieci, co umieją czytać między wierszami – spokojnie odparł Michaś. – Tacy rodzice, co wiedzą, że z niegrzecznych lisków robi się ciepłe mufki i futrzaste kołnierze.
Pan Lis zamknął z kłapnięciem paszczę, prawie jęzorek sobie przegryzając. Michaś poklepał go po głowie uspokajającym gestem. Tu nie będzie rewolucji. Ruszyli dalej.
Szli ścieżką wijącą się wężowo wśród drzew i rozrosłych krzaków. Czasem, w oddali, mignęło im olbrzymie cielsko leśnego trolla, człapiącego powoli przez gąszcz. Bobołaki, skryte przed deszczem pod liśćmi łopianów, pozierały na spacerowiczów wielgachnymi oczyskami. Wędrowali już tak dobrą chwilę, gdy napotkali Wiotkiego Wańkę, kroczącego ścieżką pośpiesznie. Przyodziany w zeszmacony frak, Wańka zaciskał długie, długaśne łapy na popiskującym cicho tobołku. Mężczyzna przystanął obok nich na moment, mimo że wzrok miał zaszczuty. Porozmawiali chwilę o mżawce i lesie i Puszkinie. Gdzieś w oddali zagrzmiał róg myśliwski, zawyły ogary i Wańka pożegnał się szybko, unosząc kapelusz zdobny kogucim piórem. Przycisnął tobołek do piersi i wnet zniknął za zakrętem ścieżki. Nie minął moment i z gąszczu naprzeciwko wybiegło stado psów w milicyjnych mundurach. Jeden zatrzymał się na moment i zaczął obwąchiwać nogawkę Michasia. Jednak wystarczyło gniewne szczeknięcie Pana Lisa, by kundel umknął szybko z podkulonym ogonem. Dołączył do reszty sfory, która z nosami przy ziemi ruszyła śladem Wańki.
Przestało padać. Zrobiło się ciepło, duszno, żywicznie. Mgła obudziła się i pełzała wśród drzew, białym oparem tumaniąc kształty rzeczy.
– Podobna ta mgła jest jak sieć pajęcza – powiedział Pan Lis. – Łapie sny i marzenia ludzi z miasteczka.
– Skąd wiesz?
– W Internecie czytałem.
Michaś pokiwał głową. Wiedział, że nie należy wierzyć we wszystko, co w Internecie piszą. Jednak już kilka razy napotkał na swojej drodze leśną mgłę i dojrzał w niej szybkie samochody, piękne kobiety, panów o lśniących oczach i grubych portfelach, czasem chleb powszedni, czasem rybie jaja. Musiało być więc trochę prawdy w tym wszystkim, co w Internecie wyczytał Pan Lis.
Powolny wieczór już plątał się po niebie, gdy wrócili do domu. Pan Lis przygotował im po kubku gorącej czekolady i kanapki grubo posmarowane dżemem wiśniowym. Gdy zjedli i wypili, rudzielec zniknął na chwilę w gabinecie, by wrócić z zeszytem i długopisem.
– Zadanie? – zapytał Michaś.
– Tak.
– A o czym mam pisać?
– Możesz o Marksie albo o trollach, albo o mżawce. Możesz o Wiotkim Wańce. Albo o tym, co widziałeś we mgle – odparł Pan Lis i dodał, chichocząc nerwowo. – Wolałbym, żebyś o ciepłych mufkach nie pisał, chyba że strasznie chcesz.
– Rozumiem. Tylko powiedz mi, Panie Lisie, jeszcze jedno. Po co?
– Dla bezpieczeństwa.
– Dla bezpieczeństwa?
– Przychodzi na człowieka taki czas, że zapomina o Nawiedzonym Lesie i wszystkich jego mieszkańcach. Gdzieś pomiędzy wyjściem rano do pracy i grillem u szwagra, gubi się wytrawne oko poszukiwacza dziwadeł. Dla bezpieczeństwa więc trzeba pisać, póki ma się do Nawiedzonego Lasu wstęp i umie dostrzec jego cuda. Bo potem może być już za późno.
Michaś rozmyślał chwilę nad tym, co powiedział Pan Lis. A potem zaczął pisać.
***
– Nudzi mnie już to, Panie Lisie – Michaś westchnął i rzucił AjPada na podłogę.
Złote oczy rudzielca spoczęły na chłopcu i lis uniósł brew. Ździebko poirytowało go takie traktowanie zaawansowanej technologi. Jednak sam poczuł, że monotonia deszczowego dnia podgryza i jego szacunek do zachodniej cywilizacji. Pyknął parę razy z fajki.
– Co więc będziemy robić?
– Chodźmy na spacer do Nawiedzonego Lasu.
– Ale pada.
– Weźmiemy parasole.
– No dobrze. Jednak żeby to nie było tylko wychodzenie czasu, to będę miał potem dla ciebie zadanie. Miej więc oczy i uszy otwarte.
– Dobrze.
– No to chodźmy – stwierdził Pan Lis, wstając z fotela, przeciągając się i prężąc ogon.
Wyszli z domu i ruszyli w drogę, mijając rozbabrane mżawką podwórko, sklep pani Halinki, pocztę i moknący przystanek PKS-u. Dalej już były tylko łąki, ciągnące się wilgotną zielenią aż do czarnej ściany lasu.
Gdy wkroczyli między drzewa, Pana Lisa połaskotał w nos aromat butwiejącej ściółki. Murszejący smrodek obudził w nim zagłuszony domowym życiem instynkt. Rudzielec spojrzał kątem oka na idącego obok chłopca.
– Twój tata i mama to długo w pracy siedzą – rzucił półgębkiem.
– Wyzysk polega nie na odbieraniu proletariuszowi pieniędzy, tylko czasu i przestrzeni – Michaś wzruszył ramionami – Ale za coś żyć trzeba. Nawet bajkami rządzą prawa ekonomii.
Pan Lis wyszczerzył małe, ostre ząbki i mlasnął czerwonym jęzorkiem.
– Co to za dzieci, co cytują Marksa. Co to za rodzice, co zostawiają małych chłopców pod opieką lisów.
– Takie dzieci, co umieją czytać między wierszami – spokojnie odparł Michaś. – Tacy rodzice, co wiedzą, że z niegrzecznych lisków robi się ciepłe mufki i futrzaste kołnierze.
Pan Lis zamknął z kłapnięciem paszczę, prawie jęzorek sobie przegryzając. Michaś poklepał go po głowie uspokajającym gestem. Tu nie będzie rewolucji. Ruszyli dalej.
Szli ścieżką wijącą się wężowo wśród drzew i rozrosłych krzaków. Czasem, w oddali, mignęło im olbrzymie cielsko leśnego trolla, człapiącego powoli przez gąszcz. Bobołaki, skryte przed deszczem pod liśćmi łopianów, pozierały na spacerowiczów wielgachnymi oczyskami. Wędrowali już tak dobrą chwilę, gdy napotkali Wiotkiego Wańkę, kroczącego ścieżką pośpiesznie. Przyodziany w zeszmacony frak, Wańka zaciskał długie, długaśne łapy na popiskującym cicho tobołku. Mężczyzna przystanął obok nich na moment, mimo że wzrok miał zaszczuty. Porozmawiali chwilę o mżawce i lesie i Puszkinie. Gdzieś w oddali zagrzmiał róg myśliwski, zawyły ogary i Wańka pożegnał się szybko, unosząc kapelusz zdobny kogucim piórem. Przycisnął tobołek do piersi i wnet zniknął za zakrętem ścieżki. Nie minął moment i z gąszczu naprzeciwko wybiegło stado psów w milicyjnych mundurach. Jeden zatrzymał się na moment i zaczął obwąchiwać nogawkę Michasia. Jednak wystarczyło gniewne szczeknięcie Pana Lisa, by kundel umknął szybko z podkulonym ogonem. Dołączył do reszty sfory, która z nosami przy ziemi ruszyła śladem Wańki.
Przestało padać. Zrobiło się ciepło, duszno, żywicznie. Mgła obudziła się i pełzała wśród drzew, białym oparem tumaniąc kształty rzeczy.
– Podobna ta mgła jest jak sieć pajęcza – powiedział Pan Lis. – Łapie sny i marzenia ludzi z miasteczka.
– Skąd wiesz?
– W Internecie czytałem.
Michaś pokiwał głową. Wiedział, że nie należy wierzyć we wszystko, co w Internecie piszą. Jednak już kilka razy napotkał na swojej drodze leśną mgłę i dojrzał w niej szybkie samochody, piękne kobiety, panów o lśniących oczach i grubych portfelach, czasem chleb powszedni, czasem rybie jaja. Musiało być więc trochę prawdy w tym wszystkim, co w Internecie wyczytał Pan Lis.
Powolny wieczór już plątał się po niebie, gdy wrócili do domu. Pan Lis przygotował im po kubku gorącej czekolady i kanapki grubo posmarowane dżemem wiśniowym. Gdy zjedli i wypili, rudzielec zniknął na chwilę w gabinecie, by wrócić z zeszytem i długopisem.
– Zadanie? – zapytał Michaś.
– Tak.
– A o czym mam pisać?
– Możesz o Marksie albo o trollach, albo o mżawce. Możesz o Wiotkim Wańce. Albo o tym, co widziałeś we mgle – odparł Pan Lis i dodał, chichocząc nerwowo. – Wolałbym, żebyś o ciepłych mufkach nie pisał, chyba że strasznie chcesz.
– Rozumiem. Tylko powiedz mi, Panie Lisie, jeszcze jedno. Po co?
– Dla bezpieczeństwa.
– Dla bezpieczeństwa?
– Przychodzi na człowieka taki czas, że zapomina o Nawiedzonym Lesie i wszystkich jego mieszkańcach. Gdzieś pomiędzy wyjściem rano do pracy i grillem u szwagra, gubi się wytrawne oko poszukiwacza dziwadeł. Dla bezpieczeństwa więc trzeba pisać, póki ma się do Nawiedzonego Lasu wstęp i umie dostrzec jego cuda. Bo potem może być już za późno.
Michaś rozmyślał chwilę nad tym, co powiedział Pan Lis. A potem zaczął pisać.