Dzień siedemnasty (4.07)
Ha ha ha. Znów nie poszło tak, jak miało pójść. Ale za to było przyjemnie...
Miałam rano trochę spraw do załatwienia. Wyleciałam z domu bez śniadania, przed 10 byłam już wolna... Ach, jak przyjemnie było sobie usiąść w kawiarni na Nowym Świecie, z kawą z mlekiem (raczej na odwrót, ale nevermind) i ciastkiem, i popisać...
Jednak zeszyt i pióro to jest to (tak, wiem, powtarzam się

).
Później jeszcze a autobusie trochę popisałam. Ostatecznie nie wiem, ile znaków machnęłam (na pewno miej niż powinnam), ale doszło jakieś sześć stron zeszytowych tekstu. A pan G. zdołał się spotkać z pewną znajomą, znaleźć pewną mniej znajomą i... No zdradzę, że kobita jeszcze żyje

Nawet jest już opatrzona... Tylko jej trochę niewygodnie pewnie. Ale sama się prosiła.
- Demony i skrzypce. No kto by pomyślał.
Po południu przeczytałam pierwszą opinię odnośnie rozesłanego opka. Kurde, nawet lepsza niż się spodziewałam. Chociaż niestety dość ważny element pomysłu pozostał zbyt zagmatwany.
Co zresztą sprawia, że jestem w kropce, bo druga osoba... No kurde... Naprawdę, naprawdę pozytywnie większość oceniła (a to jej się zdarza bardzo rzadko) i w szczególności jak zaczęła "filozofować" wokół pomysłu, to wyszło na to, że jednak w tym wypadku wszystko zadziałało tak jak chciałam...
Muszę czekać na dalsze opnie. Na razie nie wiem, co robić. Dokładniejsze tłumaczenie wydaje mi się już łopatologią i nie chcę tego robić. Czuję, że bym żałowała, że by mi się nie podobało. Ale równocześnie jeśli się okaże, że nadaję na innych falach niż odbiorcy, to muszę coś zgrabnego wymyślić.
No nic, robi się ciekawie
