Lustro

1
Czy chciałbyś mieszkać w Domu po Drugiej Stronie Lustra, Kiciu? Ciekawa jestem, czy dawaliby ci tam mleko? Może to Lustrzane Mleko nie nadaje się do picia... Ale, och, Kiciu! Oto jest korytarz. Jeżeli otworzysz drzwi naszego salonu, zobaczysz malusieńki skrawek korytarza w Domu po Drugiej Stronie Lustra: i jak głęboko wzrok sięga, jest on bardzo podobny do naszego korytarza, tylko, wiesz, tam dalej może być zupełnie inny.

(Lewis Carrol „O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra”)

1. Napisz tekst, którego bohater znajduje się na rozdrożu – musi dokonać trudnego wyboru.

2. Opisz, jak szuka rozwiązania na dwóch płaszczyznach: na jawie i we śnie. Wszystkie istotne dla podjęcia właściwej decyzji okoliczności powinny się pojawić po obu stronach lustra, przy czym sen rządzi się swoją własną logiką i posługuje symbolami, a jawa – wiadomo – rzeczywistość skrzeczy.

3. Moment przejścia „na drugą stronę lustra” powinien być wyraźnie zaznaczony. Istnieją trzy podstawowe sposoby realizacji tego zadania:
– najpierw jawa i próby racjonalnego rozwiązania problemu, a potem problem i rozwiązanie odnajdują się we śnie;
– najpierw sen (proroczy), a potem spełnianie się snu na jawie;
– wydarzenia dzieją się równocześnie, w równoległych rzeczywistościach (wariant trudny – dla odważnych).

4. Przeczytaj tekst i popraw wszystkie błędy logiczne. Pozostałe możesz zostawić.

5. Wrzuć tekst tutaj.

Termin: do soboty, 10 listopada, do północy. Limit: 5000 znaków ze spacjami (z tolerancją +300, ze względu na dodatkowe znaki, które wskakują po wklejeniu tekstu na Wery).
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

2
Jedno przekleństwo.

Ubogie sierotki i wiedźmy


abcW czasie ostatniej wichury z dachu starej komórki spadło kilkanaście dachówek, więc zadzwoniła do Jaśka.
abc- Ratuj! Bądź brat! Dachówki pospadały, sama nie dam rady tego naprawić.
abc- Marta, nie mogę! Naprawdę teraz nie dam rady, za kilka dni to i owszem, ale nie teraz.
abcWyraźnie słyszała, że mu przykro, więc rozgrzeszyła go i skończyła rozmowę. Zastanawiała się, gdzie znaleźć kogoś do pomocy, kiedy zadzwonił telefon. Odruchowo odebrała, a usłyszawszy w słuchawce głos Marka zamarła. Serce jej stanęło. Szalała za nim, ale od pewnego czasu nie czuła się pewnie w jego obecności.
abc- Jasiek powiedział, że coś jest nie tak z dachem na tym „zabytku” za domem. Może pomogę? - zaproponował.
abc- Nie, już dzwoniłam do majstra - skłamała.
abc- Przecież nie masz pieniędzy… Przyjadę, akurat jestem sam, matka pojechała do ciotki, wróci za dwa dni, to mogę ci pomóc. Porozmawiamy…
abcPrzez chwilę gotowa była przyjąć jego ofertę, ale znowu z pamięci wypłynęła podsłuchana rozmowa…
abcW niedzielę Marek i Jasiek byli u niej na obiedzie. Matka Marka zadeklarowała się ich odebrać i podwieźć Jaśka do akademika. Przyjechała o wyznaczonej porze, zadzwoniła i czekała pod drzwiami. Nigdy nie wchodziła… Marek pożegnał się i czekał na Jaśka przed domem. Marta stwierdziła wtedy, że nie wypada tak ostentacyjnie lekceważyć obecności tej kobiety, więc z pojemnikiem pełnym ulubionego ciasta brata, ruszyła do sieni.
abc- … rycerz! - usłyszała ironiczny głos pani Saleckiej. - Istny opiekun ubogich sierotek.
abcMarek milczał.
abcNie wyszła do nich z tym głupim ciastem. Została w sieni oparta o ścianę, a w jej głowie huczało „ubogich sierotek”, „ubogich sierotek”…
abcWieczorem długo leżała w łóżku, przewracając się z boku na bok. Wreszcie włączyła komputer i godzinami grała w Morrowinda, mordując wszystko, co się ruszało. Po czwartej zwaliła się na łóżko i usnęła. Spała niespokojnie i śniły się jej głupoty. Uciekała, goniła, walczyła w jakimś lesie, domu… Potem biegła drogą między dwoma kamiennymi ścianami. Za zakrętem stał, zagradzając całkiem przejście, potężny rycerz w zbroi lśniącej niczym lustro. Kiedy podeszła bliżej, w wypolerowany metalu dojrzała swoją twarz.
abc- Nie bój się, jestem obrońcą sierot i ubogich - powiedział rycerz głosem Marka.
abcMiał opuszczoną przyłbicę, więc nie widziała jego twarzy. Podeszła, wspięła się na palce i uniosła przyłbicę. Chwilę stała nieruchomo, by wreszcie odsunąć się z lękiem.
abcZbroja w środku była pusta. Nie było w niej Marka. Zaskoczona wyciągnęła dłoń i powoli, wsunęła ją do środka. Czuła, jak palce toną w pustce. Szarpnęła się ze wstrętem i już siedziała w sieni domu. Wokół brzmiał rechotliwy śmiech, wzmocniony metalowa puszką zbroi. Śmiech trwał i trwał, aż przykryła uszy dłoniami i zacisnęła palce na głowie. Huśtała się na piętach, coraz mocniej i mocniej, aż uderzyła potylicą w ścianę. Zabolało.
abcObudziła się.
abcWiele dni ten sen tkwił w niej jak zadzior… Wreszcie postanowiła, że Marek nie jest dla niej. W ogóle do siebie nie pasowali. On zamożny, student, ona… Lepiej nie mówić. Wiele ją to kosztowało, ale trzymała się od niego z daleka.
abc- Coś się stało - mówił i przyglądał się jej uważnie.
abc- Dlaczego mnie unikasz? - pytał i znowu tylko patrzył.
abcTchórzyła i odpowiadała wymijająco. Może ciągle miała nadzieję? Jednak teraz klamka zapadła.
abc- Ale z ciebie rycerz - powiedziała ironicznie, wpadając mu w słowo. - Mama wyjechała, to proponujesz pomoc. Jesteś śmieszny! - krzyknęła i przerwała połączenie.
abcW ciągu godziny dzwonił jeszcze kilka razy, ale nie odebrała. Potem na wyświetlaczu zamrugała wiadomość od Jaśka. Nawet jej nie przeczytała. Pewnie się wstawiał za przyjacielem.
abcNie wiedziała, jak się zabrać do łatania dziury w dachu, więc kiedy potłukła trzecią dachówkę, zrezygnowała. Zlazła z drabiny i wyniosła skorupy na stertę za komórką. Zbierała je tam, bo obiecała sobie kiedyś, że zrobi z takich ułomków drenaż przy rynnie.
abcBezsilna usiadła obok pieńka do rąbania drewna. Dłoń zacisnęła się na leżącej tu od zawsze starej siekierce.
abc- Nie jestem ubogą sierotką! - zaszlochała nagle i walnęła obuchem w skorupy.
abcCoś w niej pękło. Płakała i tłukła dachówki, a fragmenty ceramiki latały wokół. Im wyżej leciały, tym mocniej w nie tłukła. Bolało ją ramię, bolała dusza, ale nie ustępowała, z furią młóciła w ceglaste okruchy.
abc- Do kurwy nędzy, nie jestem! - krzyknęła.
abc- Kim nie jesteś?
abcPytanie wyrwało ją z amoku. Ramię znieruchomiało. Podniosła głowę. abcMarek stał obok ze zmarszczonym czołem.
abc- Ubogą sierotką! - wrzasnęła ostatkiem sił.
abc- Cóż… - mruknął, patrząc na nią z góry. - Na dobrą sprawę to jesteś i sierota, i uboga - dodał, kiwając głową, całkiem jakby nagle coś zrozumiał. - A ja… - Nie skończył zdania. Zabrał jej siekierkę i wbił ją w pieniek. Usiadł obok. - A co do mojej matki… Okropna z niej wiedźma, ale od pewnego czasu mam ochotę pogonić jej kota. Tyle że… Trochę się boję jej złych czarów. Taki ze mnie rycerz - westchnął. - Herbu Trzęsące Portki.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

3
Odbicie.
We śnie Aneta jedzie pociągiem. Jest to jeden z tych zabytkowych już pociągów z drewnianymi ławkami, z takich wąskich listewek. Za oknem rozpościera się sielski widok, jakieś łąki, pasące się krowy. Przypominają jej się wyjazdy na wakacje, gdy wyglądając z przemykającego pociągu starała się liczyć wszystkie łaciatki. Jedna, dwie, trzy, cztery… Pociąg porusza się z dziwnym szumem zamiast tradycyjnego stukotu po torach (gdzieś na skraju świadomości Aneta rozpoznaje ten dźwięk jako wodę wlewającą się do kaloryferów i półprzytomnie myśli, że wreszcie zaczęli grzać). Do wagonu wchodzi konduktor, jest bardzo wysoki i chudy, ma olbrzymi, gęsty wąs, jak wuj Grzegorz. W ogóle, wygląda jak wuj Grzegorz, ale wydaje się zupełnie nie poznawać Anety. Z namaszczeniem ogląda bilet z każdej strony nim go dziurkuje. Nad biletem Anety zastanawia się dużo dłużej, w końcu chowa go do kieszonki munduru i nakazuje dziewczynie podążyć za nim. Z sercem na ramieniu, zdenerwowana, że coś jest nie tak, Aneta podnosi swój bagaż i idzie za nim. A raczej stara się, bo torba, która przypomina włóczkową torbę Mary Poppins, jest okropnie ciężka i nieporęczna. Nie da się jej podnieść, więc ciągnie ją po podłodze. Wuj-konduktor prowadzi ją do schodów na dół, do piwnicy w wagonie. Aneta schodzi po nich, zupełnie się nie dziwiąc, bo przecież to sen. W snach, wagony mogą mieć piwnice, które wyglądają jak sale balowe z XIX wieku. Na samym środku, przy małym, okrągłym stoliku, siedzi babcia Anety, popijając kawę z małej, porcelanowej filiżanki. Babcia zaprasza ją i siedzą tak, rozmawiając o czymś bardzo ważnym, choć Aneta nie pamięta o czym, bo jej uwagę zaprząta babciny kapelusz, z olbrzymim rondem, przyozdobiony strusim piórem i niegustowną klamrą. Aneta zauważa, że wszystkie lustra w sali są poodwracane, może dlatego babcia nie wie, jak paskudny jest ten kapelusz? Otwiera usta, by jej o tym powiedzieć, gdy rozbrzmiewa alarm.
Po omacku wyłącza budzik i przez chwilę leży w półmroku, wpatrując się w sufit. Jest jej smutno, w środku czuje dziwny melanż uczuć, jak zawsze, gdy śni o zmarłej babci. Potem ociera oczy, przeciąga się i wstaje. Za oknem witają ją zaspy śniegu. W sypialni jest ciepło, kaloryfery są gorące. Ale Aneta drży.

A może wcale mu nie powiem, zastanawia się, przekładając stertę akt z jednej strony biurka na drugą. Ale to tylko gra na zwłokę. W końcu będzie musiała powiedzieć.
- Pani Aneto, na pewno dobrze się pani czuje? – Pyta szef.
- Tak, tak, wszystko w porządku. Dlaczego?
- Prosiłem panią o przygotowanie akt Majewskiego a dała mi pani Witowskiego.
Aneta czuje jak płoną jej policzki. Mamrocze przeprosiny i szybko wciska mu właściwą teczkę w ręce. Kątem oka dostrzega pełne dezaprobaty spojrzenie pani Elżbiety. Poradzę sobie, dam radę, powtarza w myślach jak mantrę, prawie biegnąc do toalety, gdzie wybucha płaczem niczym skarcona nastolatka. A co jak stracę pracę?

Wsiada do windy. Drzwi zamykają się i winda rusza, ale mija wybrane piętro. Spanikowana, wciska przycisk raz za razem, mimo to jazda w górę trwa nieznośnie długo. Postanawia wysiąść, ale drzwi nie otwierają się. Jest uwięziona. Winda rusza w dół, migają lampki pięter, ale na parterze nie zatrzymuje się, tylko jedzie dalej, w dół, do piwnicy, a potem spada.
Budzi się spocona, z mdlącym strachem ściskającym żołądek. Obok siebie czuje ciepłe ciało, słyszy równy oddech Łukasza. Jego ramię obejmuje ją, ciążąc na piersi. Powoli uspokaja się, słuchając w ciemności jak oddycha. Nie chce stracić tego, co mają razem. Ale…

Dzwoni do ojca. Zgłasza się poczta głosowa. Wsłuchuje się przez moment w automatyczny głos, po czym rozłącza, nie zostawiając wiadomości. Nawet nie jest zdziwiona. Przywykła, że nigdy go nie ma, gdy tego potrzebuje. Jego ponowne pojawienie się w jej życiu po dwudziestu latach było zaskakujące. Ich relacja przypomina bańkę mydlaną. Kolorową, mieniącą się, a jak ścisnąć, to okazuje się, że w środku nie ma nic.
Tym razem spotyka babcię w ogrodzie. Pieli grządki. Na głowie ma kapelusz, ale taki zwyczajny, słomkowy, jaki nosiła dla ochrony przed słońcem. Ubrana jest w ciemnoniebieską sukienkę w drobne białe kwiatki, tą, którą Aneta kupiła jej na gwiazdkę. Zaraz zanim… Zauważa Anetę, prostuje się i macha do niej. Za nią stoi inna kobieta, drobna, rudowłosa, też w kapeluszu. Jej twarz jest niewyraźna, znana tylko ze zdjęć, ale Aneta z bijącym sercem ją rozpoznaje i wcale nie chce się budzić.
Rano patrzy na swoje odbicie. Na bladą cerę, zmęczone oczy. Rude, niesforne loki. W lustrze widzi twarz matki. A za nią twarz babci. I prababci. I jej matki, i matki jej matki, i wszystkich tych kobiet, które były przed nią. I już wie.
Przy śniadaniu patrzy uważnie na Łukasza. Coś przeczuwa, podnosi wzrok, uśmiecha się do niej szelmowsko, chłopięco. Ma piękny uśmiech.
- Co jest, kiciu? Masz taką poważną minę.
- Łukasz, muszę ci coś powiedzieć – bierze głęboki oddech – Jestem w ciąży.
Nie pozwala mu przerwać, mówi spokojnie i stanowczo:
- Wiem, że się umawialiśmy inaczej. Ale urodzę to dziecko.

4
     Kinga siedziała w fotelu. Dookoła piętrzyły się stosy ubrań oraz wieże z kartonów. Szafki były pootwierane, szuflady powysuwane. Kot miauczał głodny. Przez kakofonię trzasków i szumów próbował przebić się głos spikera w radio. A Kinga siedziała w fotelu. Herbata jej wystygła. Bo siedziała w fotelu i nie potrafiła się ruszyć. Patrzyła tylko przed siebie, a tam za szklaną szybą – ona. Kinga stamtąd uśmiechała się. Machała rękami. Mówiła coś energicznie. Była wesoła? Nie, ona odgrażała się. To nie był uśmiech tylko...
     Radio grało hit z zeszłego roku. Kinga przykręciła głośność, bo wydawało jej się, że ktoś pukał. Rzeczywiście. W drzwiach stanął facet z tym swoim głupkowatym uśmiechem.
     - Gotowa?
     - Nie – odpowiedziała bezbarwnym głosem. - Wejdź, daj mi chwilę.
     Omiótł wzrokiem idealnie czystą kuchnię. Przyprawy, sztućce, dzbanuszek z kwiatkami. Wszystko ustawione od linijki. Tak było dobrze. Porządek panował wszędzie, tylko nie na jej głowie. Kobieta odruchowo zaczesywała kosmyki za uszy.
     - Kinia, Kinia. - powiedział maskując zniecierpliwienie. Słabo mu to wychodziło. - Tak czy owak, matka nie lubi spóźniania.
     Kinga machnęła ręką. Zwykła tak robić, gdy nie wiedziała co powiedzieć. Albo słów, które cisnęły jej się na język nie należało wypowiadać.
     - Pięć minut to nie wieczność.
     - Jasne. Tak i nie tak.
     Kinga siedziała w fotelu. Dookoła piętrzyły się pogniecione stosy kartonów. Porozrzucane ubrania. Filiżanka z herbatą była brudna. Karma dla kota na gazecie. Mruczek spoglądał na nią z wyrzutem. A Kinga siedziała w fotelu. I patrzyła na siebie. Szatynka stamtąd uśmiechała się. Rozmawiała z kimś. Miała wyprasowaną koszulę, czarną garsonkę. No tak, kupiła ją wczoraj. Spódnica, rajstopy. Idealnie błyszczące półbuty. W butach na dywanie? Oszalałam.
     Drzwi łazienki uchyliły się.
     - Co ty, wyjdź stąd!
     - Pamiętasz? Groziłem, że jak będę musiał czekać to wejdę popatrzeć.
     - Spadaj stąd! - Zasłaniała się ręcznikiem. W zasadzie po co to robić przecież nie jestem naga? - Wyjdź proszę, muszę się ubrać.
     - Dobrze, już dobrze – skapitulował i wycofał się za próg. Zamknęła drzwi, tym razem na zasuwkę.
     Kinga siedziała w fotelu. Facet rozpakowywał kartony. Rozrzucał ubrania. Pił piwo, uśmiechał się głupkowato. Stos puszek w kącie zasypał się trocinami. Wióry leciały z sufitu, jakby ktoś coś piłował na górze. Sąsiad robi remont? Rozlana herbata. Kot pije mleko z tandetnego gumolitu. A Kinga siedziała w fotelu i patrzała - na tamtą. Siedziały z nią dwie koleżanki. Piły alkohol, rozmawiały, śmiały się.
     Pachniało obiadem. Bitki wołowe, sos. Kluski śląskie. Trzy. Nie, cztery rodzaje sałatek. Serwetki i całe to wszystko przygotowane było bezbłędnie.
     - Smakuje, aha? Dobre to.
     - Tego, to czy tamto? Tak, a tak.
     Mlaskanie ojca. Siorbanie faceta.
     - Wina?
     - Żeby to było takie jak być powinno.
     - A może by tak. Czyżby na pewno?
     Śmiech matki. Chichot ciotki.
     - Czy ktoś mi poda sos?
     - Niesłychane. Ale żeby tak po prostu. Słyszałam, że on tak naprawdę.
     Kinga spojrzała za okno. Padał deszcz, a przecież wiosna.
     - Ja słyszałam coś innego.
     - Wynik zły. Ta partia wygrać nie może. Bo żeby oni mogli, ja nie móc bym musiał.
     Śmiech matki. Chichot ciotki. Chrupanie faceta. Pociąganie nosem babci.
     - To tak było. Mówię tak, jak mówię.
     A Kinga siedziała w fotelu. W dłoniach trzymała świecznik. Dookoła piętrzą się sterty kartonów, puszek po piwie, ubrań. Aż po sam sufit. Jest ciemno. Patrzy. Kinga stamtąd jest poważna. Ubrana w ten sam komplet. Mój komplet. Włosy. Makijaż. Paznokcie. Torebka. Wyciąga z niej kamień. Taki zwykły, płaski. Rzuca w kobietę. Pękająca szyba. Ubrania fruwają. Facet sika do filiżanki. Zaśliniony kot pije piwo.
     Wstała. O mały włos nie ściągnęła obrusa.
     - Nie, dziękuję.
     - Przykro mi, sądzę, że tak właśnie.
     - Tak musi być.
     Coś trzaska. Słychać brzęk szkła.
     - To koniec.
     Kinga siedziała w fotelu. Uśmiechała się. Poprawiała makijaż. Zapach zielonej herbaty subtelnie komponował się z perfum. Ktoś zadzwonił do drzwi. Przyjaciółki przyniosły Martini. Zaprosiła je do kuchni. Przyprawy, sztućce, dzbanuszek z kwiatkami. Wszystko ustawione od linijki. Lampki na wino w szafce. Fotel. Kinga stamtąd patrzała zazdrośnie, ale Kinga stąd nie mogła już tego widzieć. Nie chciała. Radio grało zeszłoroczny hit.
"Mówię sam do siebie, ale ponieważ cenię sobie swoją opinię, nadałem sobie tytuł doktora." Erich Segal


Sky Is Over

5
Wulgaryzmy

Wybory? Trudne wybory są dla mięczaków. Nigdy nie miałem problemu z wyborami. Odbieram telefon, a później wytyczne. Zabieram rzeczy i wyruszam w drogę. Ile czasu bym stracił, gdybym jeszcze musiał się nad czymś zastanawiać?
Tak samo było i tym razem. Przed zleceniem wybrałem z bankomatu jeszcze zaliczkę za robotę.
Zlecenie jak każde inne, a w sumie nawet łatwiejsze. Jakiś dupek naraził się ludziom, którzy nie zapominają. Może trąbił i pyskował, stojąc w korku? Albo spiesząc się, potrącił kogoś ramieniem?
A co mnie to obchodzi? Robota to robota.
Dostałem cynk, gdzie może być i szybko tam pojechałem, zanim skurwiel ucieknie albo, co jeszcze gorsze, ktoś inny mi go sprzątnie i zgarnie kasę.
Stary magazyn za miastem. Tego można się było spodziewać. Dupek nie ma za grosz inwencji. Pewnie naoglądał się za dużo filmów.
Powoli uchylam metalowe drzwi i ostrożnie zaglądam do środka. Czysto. Wślizguję się i badam teren. Nie mogę się doczekać, kiedy go wreszcie znajdę.
Obchodzę cały magazyn, ale nie ma tam nikogo. Zupełnie pusto.
Wówczas słyszę odgłos butów na stalowym podłożu. Rozglądając się w poszukiwaniu zasadzki, idę w stronę źródła hałasu.
Schody?! Dziwne! Mógłbym przysiąc, że ich tu wcześniej nie było. I to w dodatku trzy klatki, wszystkie prowadzące pod ziemię.
Mój wybór? Prawo, lewo, prosto.
Dostrzegam ślad na ziemi. Świeży odcisk buta przy lewym zejściu. Dylemat rozwiązany – idę w lewo.

Co ja komu właściwie zrobiłem?
Zresztą, czy to w tej chwili w ogóle ważne? Wiem, że kogoś na mnie nasłali. Słyszę go i czuję jego obecność. Jest tuż za mną. Biegnę i mam wrażenie, że pętla zaciska się na mojej szyi.
Nie wiedziałem, gdzie się skryć, więc wybrałem pomysł, który wydał mi się najgłupszy ze wszystkich – muzeum w środku miasta! Kto by na to wpadł?
A jednak komuś się udało i wygląda na to, że nie zamierza odpuścić.
Na szczęście znalazłem drewniane stopnie w dół, zapewne tam trzymają eksponaty i łatwiej będzie mi się ukryć. Wybrałem zejście na prawo.
Wchodzę do ciemnego i gęstego lasu, gdzie jest tylko jedna ścieżka. Mam wrażenie, że nie jest już tak blisko. Chyba udało mi się trochę oddalić.
Dochodzę do rozdroża. W prawo, w lewo czy prosto? Nie mogę się zdecydować.
Słyszę kroki na betonowym podłożu. Szybko podejmuję decyzję – w lewo.

Idę spokojnie korytarzem. Uspokajam oddech i wsłuchuję się w otoczenie. Nie muszę długo czekać, facet biegnie – zachowuje się jak słoń w składzie porcelany. Zdradza go wszystko! Szeleszczące pod nogami liście, głośny oddech. Napawam się jego strachem. Nie mogę się doczekać, kiedy spojrzę w jego oczy, a później rozwalę mu mózg.
Korytarz jest ciemny i zimny. Chwilami czuję dziwny zapach, jakby sosny. Może składowali tu kiedyś drewno?
Rozwidlenie... Prawo, lewo, prosto? Nadstawiam uszu.
W prawo! Jestem pewien, że tam coś słyszałem.

Czy ten las się nigdy nie kończy?
Biegnę i biegnę przed siebie, a po obu stronach tylko gęsto posadzone, posplatane ze sobą drzewa i krzewy. Jakby specjalnie, aby uwięzić mnie w tym labiryncie. Nawet światło słońca nie jest w stanie przebić się przez tę gęstwinę. A może już jest noc i to światła księżyca powinienem oczekiwać?
Nareszcie! Są jakieś wyjścia!
Tylko w którą stronę teraz?
W lewo, może uda mi się zmylić pościg.

Mam tego dość! Najwyraźniej frajer bawi się ze mną w ciuciubabkę! Zaczyna mnie nudzić.
Przyspieszam, bo nie chcę, żeby mi uciekł. Już widzę kolejne rozwidlenie.
Czuję pod skórą, że jest gdzieś na prawo i tam też skręcę.
Zaraz za zakrętem wpadam na coś miękkiego, odbijam się i upadam na plecy.
Szybko unoszę głowę i widzę przerażenie na jego twarzy.

Patrzę na faceta, który chce mnie zabić, ale nie dostrzegam kto to. Widzę jedynie płomień nienawiści i żądzę śmierci.
W mej ręce pistolet. Jego pistolet? Ale jak?
Mierzę w niego, aby dać mu do zrozumienia, żeby nie podchodził.
Nie zwraca na to uwagi. Podnosi się i rzuca się w moją stronę. „Pociągnąć za spust czy nie?” – kołacze się w mojej głowie.
„On albo ja.”
Strzelam. Kula przeszywa jego klatkę piersiową. Zabójca zaraz umrze. Zielona ściana drzew rozkwitła czerwienią.
Tą samą, którą spostrzegam właśnie na mojej koszuli. Plama powiększa się, a ja słabnę.
Umieram...
I pity the fool who goes out tryin' to take over da world, then runs home cryin' to his momma!
B.A. = Bad Attitude

6
Dlaczego dziś???
Lidii nigdy za bardzo nie wychodziło z facetami. Tak się składało, że rzadko na kogoś trafiała, a jak już, to był to jakiś nieudacznik. W dużej mierze tolerowała ich wady, lecz w ostateczności zawsze coś się posypało. Gdy przekroczyła trzydziestkę i zdarzyło się parę ładnych lat posuchy, zaczynała już mieć wyrzuty, że za szybko ich skreślała. Nie chciała być przecież starą panną!

Aż tu nagle Fabian. Kwiatów nie dawał, ale to bardzo dobrze, bo w swej wielkiej mimo staropanieństwa wybredności gotowa była uznać, że mężczyzna chce ją kupić. Za to po tysiąckroć mnożyły się drobiazgi, w których jej pomagał, w czymś wyręczał, coś jej podarował, a do tego uznawał to za całkowicie naturalne. Nigdy nie rozliczał jej z paliwa, gdy pożyczała jego samochód. W restauracjach nie chciał słyszeć zdania „tym razem ja zapłacę”. Kiedyś przez całą noc szukali czynnego weterynarza, gdy jej chomik zachorował. Nie rozumiał, jak można przejmować się chomikiem, ale wystarczało mu, że ona to rozumie – nie wyraził ani słowa sprzeciwu.

Poznali się zresztą w górach, gdzie leczyła zimową depresję tygodniowym urlopem. Złamała nogę, a on ją przyniósł do schroniska, potem woził do lekarza i znów do schroniska. Nie był zbyt przystojny, ale miał śmieszny wełniany sweter w jelonki i kubek termiczny, w którym później nosił jej do pokoju herbatę z cytryną. Taki wielki facet wyglądający jak misio budzi ogromne zaufanie. Ostatniego dnia urlopu nawet się z nim przespała. Pomyślała sobie wtedy „a co mi tam!”, prawą nogę, zagipsowaną od stopy do połowy uda, wyłożyła na brzeg kanapy, a ile przy tym śmiechu było! A jak się później okazało, że mieszkają w tym samym mieście… No proszę, hoho, jaki ten świat mały, zbieg okoliczności, a może przeznaczenie?

Był taki dobry, taki kochany. Miał zawsze uśmiechnięte oczy. Rzeczywistość była jak bajka! Lidia trochę się przejęła, gdy opowiedział o swojej przeszłości. Pytał, czy jej to nie przeszkadza, czy mimo to ciągle mu ufa. Nawet chciał jej dać czas do zastanowienia, bo to może być bardzo ważne, bo poprzednie dziewczyny, gdy to słyszały, mówiły, że okej, a potem nagle zmieniały zamki w drzwiach i nie odbierały telefonów. Ona na to, że teraz jest teraz i nie ma potrzeby wracać do przeszłości.

A teraz musiał zdarzyć się ten sen, który rujnował jej szczęście. Akurat tego dnia! Biegła dokądś – nie wiadomo dokąd – w samej piżamie. Otoczenie zmieniało się za każdym razem, gdy odwracała głowę, ale wszystkie łączyło jedno – noc. Najpierw był to las z granatowym niebem prześwitującym między czarnymi gałęziami, potem hucząca rzeka, nad którą trzeba było przejść wąskim mostkiem linowym. Zdawało się to Lidii biegiem bez celu, lecz po chwili dotarło do niej, że przecież wciąż ucieka. Za nią ktoś był. Stawiał powolne kroki, a i tak skutecznie ją doganiał. Trafiła do jakiegoś pustego pomieszczenia. Gdy chciała wyjść, nie mogła – zupełnie, jakby ściana się za nią zamknęła. Spojrzała po sobie i zauważyła, że ma ciało mężczyzny. Prześladowca pojawił się tuż obok. Uczucia były tak żywe, ciarki przebiegały jej po plecach, a ten ktoś jakby telepatycznie napawał się jej strachem. Po chwili zaczął ją tłuc pięściami. Ból też był niesamowicie realistyczny, jak jeszcze nigdy w snach. Od tego bólu obudziła się i prawie usiadła na łóżku, ale wtedy ta sama ręka, która przed chwilą celowała w jej twarz, łagodnie położyła ją z powrotem.

Nic mu o tym nie powiedziała. Może powinna powiedzieć, bo teraz klęczał na jednym kolanie z pierścionkiem w ręce i chyba coraz bardziej czuł się jak debil wobec jej milczenia. Dopiero teraz dla niej nabrał znaczenia fakt, że odsiedział kilka lat za usiłowanie zabójstwa. Taki był wyrok, choć on zarzekał się, że nie usiłowanie, a tylko pobicie, kiedy był pijany i trochę stracił kontrolę. Że ma wielką nauczkę i teraz by nawet muchy nie skrzywdził. Że nigdy nie będzie miał najmniejszych problemów z alkoholem. Ale jeśli tylko tak mówił? Jeśli ludzie wcale się nie zmieniają?
ObrazekObrazekObrazek

7
Jezioro

WWWPromienie słońca zabarwiają na czerwono odległy brzeg jeziora i odbijają się w oczach Ani. W orzechowych tęczówkach widzę niebieskie niebo, białe chmury i odbicie mej twarzy.
WWWWtedy zdecydowałem, będę żył. Będziemy pływać, spacerować wzdłuż jego brzegów i kochać się na plaży. A gdy przyjdzie lato, pojedziemy nad jezioro. Wierzyłem, że kiedyś zabiorę ją na spacer.
WWWŹdźbło cytrynowej trawy straciło już smak. Jej rozgryzionym brzegiem dotykam ust Ani, delikatnie muskam jej piersi i bawię się kroplami wody spływającymi po jej napiętym brzuchu. Widzę przyzwolenie w jej oczach, więc odginam brzeg materiału i zagarniam palcami jasne i twarde włoski. Lśnią tak mocno, jakby na ich końcach skropliła się woda z całego jeziora.
- Odleżyny na plecach też już ładnie się goją. - Gdy delikatnie obracała mnie na bok, nie czułem wstydu. - Jest postęp. Już swobodnie poruszasz palcami. - mówiła. - O, widzisz.
WWWUwielbiam kobiety, ich zapach i smak. Uwielbiam Anię, jej piegowaty uśmiech i błysk w oczach, gdy przytula się do mnie leniwie.
- Przestań – szepcze. - Ktoś może przyjść...
- Nie ma tu nikogo – odpowiadam pewnie. - Zobacz, tylko my, plaża i ptaki siedzące na brzegu. - Odrywam od niej dłoń i wskazuję niewyraźnie kształty na brzegu jeziora. Moje palce lśnią od wilgoci. - Patrz...
WWWLubiłem marzyć. Lubiłem na nią patrzeć i cieszyć się jej zapachem, gdy pochylała się nad mym ciałem. Była w moim wieku, pracowała jako wolontariuszka. Wtedy obok mnie pojawiły się jej dłonie. Cieszyłem się, gdy nadszedł dzień, w którym szpitalna biel zamieniła się w szarość hospicjum.
- Jak się nazywają? Te ptaki?
- Marzenia. Gdy odlecą, nastanie ciemność.
WWWCzas płynął leniwie, już straciłem nadzieję. Byłem cierpliwy, poddałem się woli innych ludzi. Gorące słońce parzyło mą skórę, powstawały rany, które długo nie chciały się goić. Wtedy nie potrafiłem jeszcze sam oddychać, pomagała mi maszyna. Przemawiali do mnie łagodnie, ich troskliwe ręce dotykały mnie ostrożnie. Wokół mnie było wielu ludzi, dotykali mnie i zmuszali do wysiłku. Wcześniejszy blask słońca łagodnie przeszedł w biel,wszystko się uspokoiło.
- Jesteś taka piękna – szepczę i patrzę w kierunku jeziora.
- Idź... Niedługo musimy wracać.
WWWAnia z westchnieniem przewraca się na bok. Całuję ją w biodro i podnoszę się z koca.
WWWWidziałem przejęte twarze obcych ludzi, słyszałem lament i przekleństwa. Czyjeś dłonie zmąciły wodę, rozerwały wodorosty i uniosły mnie na powierzchnię, ku światłu. Wtuliłem się w nie ufnie,było mi dobrze. Opadałem swobodnie, wodorosty owinęły me ciało i przyciągnęły do siebie. Gdybym chciał, mógłbym sięgnąć po jeden z nich i sprawdzić, czy jego ostre brzegi kaleczą palce. Tak blisko mnie, na wyciągnięcie ręki. Było piaszczyste i usiane kolorowymi kamieniami. Otworzyłem szeroko oczy i ujrzałem dno jeziora.
WWWZapada zmierz i teraz kuszą mnie obie, kobieta i woda. Jestem zachłanny, chcę być w każdej z nich. Biegnę drewnianym pomostem, na jego krańcu odbijam się mocno i skaczę w ciemność. Przed mymi oczyma wybucha tysiąc słońc i słyszę łomot wielu skrzydeł, tak mocny, jakby wszystkie ptaki, kobiety i marzenia jednocześnie poderwały się ku niebu.

8
- Mysiu, jesteś bałwanem - powiedziała mama, uśmiechając się czule.
Miała niestety rację. Kiedy spojrzałam na siebie, byłam ulepioną kulą śniegu, z trzema czarnymi węgielkami pod szyją i marchewkowym nosem. Poczułam, że muszę uciekać. Ruszyłam w kierunku schodów do nieba, zostawiając za sobą kałuże wody.
- Mysiu, nie idź tam! - Głos matki był zatroskany.
- Ale na stopniach, tam wysoko, jest bita śmietana, właśnie tego pragnę.
- To są schody do słońca, Mysiu. Bałwany rozpuszczają się w cieple. Nie wiesz tego?
wwwMama znowu miała rację. Czułam jak z moich pleców ścieka rozpuszczona woda. Odpadł marchewkowy nos.
- Zawsze chciałam osiągnąć szczyt. Co mi zostanie, jak zrezygnuję ze wspinaczki?
- Truskawki. - Matka zniknęła, na jej miejsce pojawił się Dariusz z koszem świeżych truskawek.
wwwJak zwykle miała rację. Po co mi śmietana, jeżeli nie ma truskawek? Wyciągnęłam dłonie po owoc, ale nagle znalazłam się w klatce. Dariusz moczył pędzęl w złotej farbie i malował pręty. Chciałam rozerwać kraty, ale tylko ubrudziłam dłonie. Farba jeszcze nie wyschła.
- Darek , nie więź mnie - szepnęłam.
- To nie więzienie Mysiu. Ratuję Cię przed rozpuszczeniem. Tu jest chłodno i będziesz bezpieczna.
wwwKlatka zaczęła się kurczyć. Stała się tak mała, że zamieniła się w złotą obróżkę i dusiła.
- Nie mogę oddychać Darek, niech klatka będzie bransoletką na przykład. Obróżka mnie dusi...
wwwUścisk na szyi zelżał.


wwwPoczułam powiew świeżego powietrza. To tylko halucynacje. Niepotrzebnie brałam tramal na ból głowy i popijałam Pina Coladą.
wwwDariusz wpatrywał się we mnie z troską w oczach.
- Wezwać pogotowie?
wwwTego właśnie starałam się uniknąć. Dzisiaj wielki dzień, a mnie głowa bolała od rana tak, jakby miała eksplodować. Z apteczki ojca wykradłam lek, żeby nie musieć wzywac pomocy i rujnować przyjęcia.
Zaprzeczyłam i lekko uśmiechnęłam się do Darka. Poprowadził mnie do samochodu. Wokół było tylu ludzi, nawet nie zauważyłam tego, że siostry chrzestne pomogły mi się ubrać i umalować. Szalony kołowrót, z którego nie ma już ucieczki.
- Wszystko w porządku? - zapytał Dariusz.
- Tak.
- Wyglądasz na zmartwioną. Masz wątpliwości? - pytał. - Chcesz teraz tu być?
- Tak.
- Wysiadamy?
- Tak.
- Czy cały czas będziesz mówić tak?
- Tak - roześmiałam się. Dariusz pocałował mnie w policzek.

wwwMsza była piękna, o poświęceniu dla drugiej osoby.
Zawsze marzyłam o tym, żeby osiągnąć szczyt. Biurowe gierki, polityka, czasami nawet podrzucone "świnie" zagwarantowały mi trzy awanse w pięć lat. Byłam najmłodszym menadżerem w spółce, z dużą szansą na to, że zdołam w przyszłości otrzymać stanowisko dyrektorskie. Ślub z Dariuszem oznaczał zamieszkanie w zapadłej wiosce, w której nikt nie potrzebuje specjalistów od e-commerce.
Dariusz nie mógł wyjechać. Plantator truskawek, który rzuciłby wszystko, żeby tylko być ze mną? Żyłabym z poczuciem winy.

wwwŚwiatło wpadło przez okno w kaplicy i rozjaśniło ołtarz.
- Ja Marianna biorę Ciebie Dariuszu za męża i ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.
wwwObrączka zamiast bransoletki? Może być. Kocham truskawki!

9
Przypływ

Jak zwykle, o seksie :P

Znowu mu odmówiła. Odsunęła jego rękę, skrzywiła się z niesmakiem. Nie wiedział, o co jej chodzi. Za co go karała, kolejny już raz? Czym zasłużył na upokorzenie, na brak miłości? Dlaczego reglamentowała mu tlen? I dlaczego, do cholery, uważała się za jego właścicielkę, czy on był tylko petentem, żebrakiem? Czy tylko jemu zależało?

Powiedziała mu, tak zimno, tak pogardliwie, że nie jest maszynką, że nie działa na sekwencję klawiszy, a on zawsze robi to samo. Przecież to lubiła! Przecież starał się robić jedynie to, co ona lubiła... Zrozpaczony, wykrztusił tylko, że nic nie rozumie. Nie rozumie kobiet. A ona wściekła się wtedy jeszcze bardziej i zapytała, jak długo są razem i czy on nadal uważa ją wyłącznie za przedstawicielkę kobiet. Czy ona nie jest dla niego osobą, jedną, konkretną... Nie miał pojęcia, o co jej chodzi.

Kolejny wieczór, kiedy odwracają się do siebie plecami i odchodzą - każde w swój świat. Czuł się źle, że musi spać z nią w jednym łóżku, teraz, kiedy jest rozgoryczony, rozżalony i zły, ale w mieszkaniu nie było miejsca na osobną sofę. Musiałby spać zwinięty w kłębek na fotelu. Ale niby dlaczego miałby? Czy to nie było jego łóżko tak samo, jak jej? Pomyślał, że jednak powinni się rozstać. Albo może powinien poszukać kochanki. Tylko co, jeśli będzie taka sama? Co, jeśli one wszystkie takie są? W końcu zasnął, wściekły, i we śnie poszedł do łazienki.

Odkręcił kurek przy wannie, a z kranu z łoskotem posypały się śrubki, gwoździe i pinezki. Nagle trysnęła krew. Bulgocząc i sycząc, napełniała powoli wannę i wtedy zorientował się, że to nie krew, lecz kwas. Metalowe przedmioty rozpuszczały się, zostawiając czarne smugi w gęstej czerwieni. A potem popłynęła woda. Patrzył, jak czysty, wartki strumień z mocą spływa do wanny, wymywa metal i kwas, przelewa się, wypływa potężną falą z łazienki, z mieszkania, z budynku...

Nagle zauważył, że jest piękny lipcowy poranek - idealny na pływanie. Rozebrał się i popłynął. Najpierw kaskadą w dół, po schodach, potem ulicami Wrocławia, Krakowa, Warszawy. Radosną, rwącą rzeką płynął najpierw Wolską, potem Aleją Solidarności, ponad tramwajami, autobusami i przechodniami, którzy podnosili głowy i gapili się na niego ze zdumieniem. Nic go to nie obchodziło. Nie musiał nic robić, nie musiał się starać. Po prostu poddał się pieszczocie wody, która niosła go, kołysząc łagodnie, dalej i dalej. Czasem odwracał się na plecy, a wtedy słońce ciepłym jęzorem lizało mu brzuch. Nie myślał o niczym. Oddychał. W końcu dopłynął do Placu Bankowego i tam się obudził.

Poczuł erekcję. Bez namysłu wyciągnął rękę w stronę leżącej obok żony, ale powstrzymał się w połowie ruchu. Przypomniał sobie wczorajszy wieczór. Wszystko, tylko nie to! Nie spała już. Patrzyła na niego wyczekująco, a on czuł się jak głupek ze sterczącym do góry fiutem. Powinien coś robić, robić, robić... Zamiast tego zaczął jednak mówić, choć słowa przychodziły mu z trudem.

- Wiesz, miałem sen. Byłem w łazience, chciałem się wykąpać, ale z kranu, zamiast wody, leciały gwoździe... - Zdziwiony zauważył, że ona go słucha. Przysunęła się nawet bliżej. Kiedy opowiadał o słońcu, położyła mu rękę na brzuchu. Chłonął jej ciepło i mówił dalej, powoli, ostrożnie dobierając słowa, a ona głaskała go coraz niżej i niżej... W końcu prosto z Placu Bankowego wpłynął między jej uda, a słońce jej rąk grzało mu teraz plecy. I popłynęli dalej, już razem, przez wszystkie miasta świata, śmiejąc się radośnie, chlapiąc i wzniecając miliony kropel, w których odbijały się autobusy, tramwaje i zdziwione gęby przechodniów.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

10
Dla siebie, czy dla innych

www„Coraz bliżej święta! Coraz bliżej święta!” Tak, wiem. W końcu to ich organizację mam omawiać z mamą...
wwwWsiadłam do autobusu i wpatrzyłam się w szybę. Na centrum handlowym powieszono już gwiazdki i choinki ze światłowodów, a na bilbordzie pani w bikini i czapce świętego Mikołaja zachwalała telewizor. Postarałam się skupić na własnym obliczu. Poszarzałym, smutnym. W myślach po raz setny przeżywałam tę scenę, kiedy z uśmiechem mówię matce, że ja już świąt nie obchodzę. Już na pewno nie z nimi. Nie chcę tych trzech wigilii, odbywanych rozpaczliwie jednego wieczora, żeby nikogo nie urazić. Osobno mama, osobno tata, osobno siostra. Bo wszyscy skłóceni, bo wszyscy się nienawidzą. Ale każdy uważa, że moim świętym obowiązkiem jest spędzenie z nim tego czasu i... wysłuchanie, jacy to są skłóceni i jak to się nienawidzą. Łzy wściekłości napłynęły mi do oczu. No pewnie, że się nie odważę. Nie zniosłabym tych smutnych oczu matki, pełnego wyrzutu gderania siostry. Dla świętego spokoju wolałam dusić łzy przez ten wieczór, byleby tylko nie wchodzić w konflikt... A może jednak? Raz zrobić wigilię po swojemu? Posiedzieć w domu, poczytać książkę, wieczorem przełamać się z kotem opłatkiem i iść spać? Albo wpaść z niezapowiedzianą wizytą do znajomego, który z musu jest sam? Wzięłam głęboki oddech i przytuliłam twarz do szyby. Wzrok spuściłam, by ktoś wchodzący nie zauważył łez w moich oczach.
wwwOdbicie w szybie gapiło się na mnie z ukosa, przecinane raz po raz rozmazanymi obrazami mijających autobus samochodów. Żółte i czerwone światła migały monotonnie, hipnotycznie.
wwwWysiadłam i ruszyłam szybko do domu. Powzięłam decyzję - przynajmniej tak czułam. Na klatce powitał mnie olbrzymi czarny kot, bezczelnie rozparty na dolnych stopniach schodów. Czarny! Bez jednej plamki! Jak na złość nikt akurat nie szedł. Wyszłam więc, podeszłam pod balkon i rozpoczęłam wspinaczkę. Dostanie się na pierwsze piętro poszło prosto - sąsiedzi na parterze założyli sobie kraty na balkonie. Dalej ostrożnie, po piorunochronie. Na szczęście wytrzymał... Już miałam przechylić się przez barierkę, kiedy ujrzałam na posadzce balkonu tego samego sierściucha. Zaklęłam i zaczęłam przesuwać się ostrożnie po gzymsie w stronę okna. Mama siedziała w kuchni na krześle i pochłaniała w obłąkańczym tempie makowca. Zastukałam w szybę. Wstała i podeszła do okna, przekręciła klamkę. Okno otwarło się z impetem... na zewnątrz. Poleciałam do tyłu, w ciemność i wirujące dookoła płatki śniegu. Zza okna dobiegała „Bardzo smutna kolęda” w jakiejś koszmarnej, hiphopowej wersji. Uderzyłam...
wwwUderzyłam głową o szybę, budząc się gwałtownie. Rozejrzałam się dookoła. No tak, przysnęłam, minęłam swój przystanek... Bosko. Uspokoiłam myśli. Nienawidziłam takich snów - niby nic, a czułam, jakbym autentycznie wspinała się na blok. Aż ledwo oddech łapałam. No i czułam się tak podle. Nie, nie chcę tak.
wwwWysiadłam przy przystanku koło mieszkania siostry. Właściwie świąteczno-organizacyjny „obchód” mogę zacząć od niej. Weszłam do klatki... No jak pech, to pech... Czarny kot. Dłuższą chwilę stałam z nadzieją, że ktoś może przejdzie. Ale nic z tego. Trudno, niech będzie. Aż mlasnął z zadowoleniem, kiedy przeszłam obok niego. Koty mlaszczą? Przeszły mnie dreszcze...
wwwWeszłam do mieszkania siostry i zasiadłam przy wigilijnym stole. Siedzieliśmy we czwórkę - ja, mama, tata, Ewa... Coś nie grało. Ale nieważne. Usiadłam i milczałam. Nienawidzę milczeć. Czułam niemalże, jak tryby w moim mózgu pracują, żeby znaleźć jakiś niegroźny temat... O pracy? O nowych znajomościach? O zdrowiu? Nad wszystkim wisiało widmo awantury, urazy i Bóg wie, czego jeszcze. O polityce? To chyba jako forma wyrafinowanego samobójstwa.
- No... To co tam u was? - zaczęłam, wbijając wzrok w talerz z karpiem.
Nikt nie odpowiedział. Niemalże czułam, jak gapią się na siebie wilkiem i skóra cierpła mi na plecach.
- To samo co u ciebie - odparł karp.
Odepchnęłam się gwałtownie od stołu i upadłam na ziemię. Trzy pary oczu wpatrzyły się we mnie zdumione. Znałam to wszystko, wiedziałam, co robić.
- Okej... Otwórz oczy, otwórz oczy, powoli, spokojnie, otwórz oczy...
wwwPodniosłam powieki. Tak, dosłownie, czułam się tak wykończona, jakbym dźwigała z ziemi sztabę ołowiu. Wielki bilbord przesuwający się za oknem rozkazywał: „Poczuj magię świąt!”. No to poczułam, cholera by to... Otarłam pot z czoła i podniosłam się z fotela. Następny przystanek - wysiadka.
wwwDo domu mamy dowlekłam się z ciężką głową. Zatrzymałam się na moment przed wejściem do klatki. No dobra, niech będzie, lubię sport. Wolę wspinaczkę po budynku od lawirowania wśród słów. Przynajmniej oczywista droga. I w górę i w dół, jeśli będzie trzeba.
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

11
Dwa wulgaryzmy

Taka była szczęśliwa, aż do dzisiejszego wieczora. Przyjęli ją! Przyjęli ich oboje, na wydział teatru tańca, a przecież tam naprawdę niełatwo się dostać, bo nie tylko taniec się liczy. Trzeba było też zaśpiewać, potem jeszcze zagrać scenkę, całkiem na żywioł, według widzimisię komisji. I ten tłum wokoło, a wszyscy przekonani, że to właśnie im się uda, bo oni są najlepsi, aż chciała uciekać, kiedy postała na tym korytarzu i posłuchała, o czym mówią. A jednak wybrali ją i Mariusza również, chociaż on zmieścił się tuż nad kreską. Ona była znacznie wyżej. Rodzice trochę marudzą, bo na lingwistykę stosowaną też się dostała, przypominają, że od dawna chciała być tłumaczką. Tańczyć mogłaby amatorsko, jak do tej pory. Piękne hobby, tak to widzą. Mama zwłaszcza kręci nosem, ty się nie nadajesz, córcia, do żadnych show biznesów, za delikatna jesteś, nie potrafisz się przepychać, zadepczą cię. Zupełnie, jakby chciała wejść między stado słoni.
Może rzeczywiście nie jest za bardzo przebojowa, ale z Mariuszem już trzy lata razem tańczą, wygrali dwa konkursy, wytańczyli parę wyróżnień, więc na studiach też dadzą sobie radę. Daliby radę… A dziś mama wróciła z wiadomością, że matka Mariusza – one obie pracują w jednym dziale – bardzo jest zadowolona. Bo Mariusz ostatecznie wybrał AGH. Wczoraj złożył papiery. Inżynieria materiałowa, kierunek sponsorowany, stypendium przez cały czas studiów.

– Cześć, Mariusz, dzwonię, bo przecież już czas najwyższy, żeby wszystko załatwić w dziekanacie. Ja jutro jadę do Bytomia. Weź i ty swoje papiery, pojedziemy razem.
– Duśka, ale ja jutro nie mogę. Wiesz, że staremu pomagam w remoncie.
– A pojutrze?
– Pojutrze też nie, i w ogóle do końca tygodnia nie dam rady. Może w przyszłym.
– W przyszłym? Przecież termin jest do piątku!
–Yyy…

Co za drań bezczelny, co za palant, fiut głupi, żeby tak łgać… Duśka, taniec to nasza przyszłość, po co ci ta lingwistyka, zmarnowany potencjał, zobaczysz, jaką będziemy parą, z żadną dziewczyną mi się tak nie tańczyło, jak z tobą, a jeszcze jak się trochę aktorstwa poduczymy, żebyś ty wiedziała, jakie ja mam pomysły, świat padnie przed nami plackiem, kutas taki, plackiem to on padł, pewnie przed tatusiem, pan inżynier synka do pionu ustawił, a może Julka? Wstrętna krowa, tak się zachwycała tym jego ścisłym umysłem, a on mało nie pękł z dumy, ale nie, chyba jednak nie Julka, ona o własne nogi się potyka, czy on całkiem chce rzucić taniec? Boże, co ja zrobię, taka samiuteńka, po co mi ten Bytom, bez Mariusza, bez znajomych, a tam wszyscy tacy dobrzy, tacy pewni swego. Lingwistyka? Ja już dłużej nie wytrzymam, mam dość, wszystko mnie boli, a najbardziej oczy, całkiem zapuchłam, nos mi się zatkał, głowa pęka, i do tego jeszcze ta muzyka… Skąd tu muzyka?

Tańczą jakieś wściekłe paso doble, zbliżają się i oddalają w starannie wystudiowanych sekwencjach kroków; tak ma być, przywabianie i odpychanie, wszystko w zgodzie z regułami sztuki. Reflektor ledwo za nimi nadąża. Ona wiruje, wysoko unosząc ręce, Mariusz podbiega, ma na szyi dziwaczną apaszkę, długie końce powiewają, kiedy odwraca głowę, ona chwyta za jeden koniec, Mariusz cofa się poza krąg światła, apaszka wydłuża się, rozwija, zamienia w szal, nie, we wstążkę falującą w powietrzu. Widać jeszcze biały gors jego koszuli i twarz z rozmytymi rysami, potem tylko zarys sylwetki, a potem już nic, parę błysków i ciemność. Reflektor zgasł, ale orkiestra ciągle gra, scena dziwnie śliska się zrobiła, przecież to nie scena, lecz lód. Tańczy sama na środku jakiejś zamarzniętej sadzawki, wokoło czarne drzewa i granatowe niebo nad nimi, gdzie się podziały jej szpilki, lód tak strasznie parzy w bose stopy. Musi tańczyć coraz szybciej i szybciej, muzyka też przyspiesza w jakimś wariackim crescendo i nagle cichnie, został jedynie łoskot werbla, wstążka unosi się wysoko, rozwija nad głową, a ona już nie ma siły, nie może złapać tchu i nogi jej przymarzły do lodowej tafli. Trzeba je odrywać, raz… dwa… Na taflę spadają czerwone krople, widzi je wyraźnie, już szaro się zrobiło, dużo tej czerwieni, jeden krok, drugi, trzeci, kawałki lodu wbijają się w podeszwy, i znowu krok, i jeszcze jeden. Do brzegu coraz bliżej, zaraz usiądzie tam, odetchnie, wstążka wlecze się za nią i zaciera ślady, chyba jedwabna ta szmatka, owinie sobie nogi, może jakoś dowlecze się do domu…

Rankiem wymyka się z domu jak najciszej, żeby nie obudzić rodziców. Musi zdążyć na pierwszy pociąg do Bytomia. Będzie tam za wcześnie. Trudno. Kupi sobie na dworcu jakąś drożdżówkę i coś do picia. Lepiej przyjechać za wcześnie, niż potem przestać pół dnia w kolejce do dziekanatu.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

12
Obrazy mojego życia
Jakiś wulgaryzm się znajdzie
wwwZnów padał śnieg i było mocno na minusie, a ja musiałam dojechać do domu autobusem, bo Rafałkowi nie chciało się ruszyć tyłka i odśnieżyć podjazdu – pewnie gdyby miał pojechać na mecz albo po mamusię, to byłby szybszy od nowoczesnych odśnieżarek. Ale po co miałby wysilać się dla mnie? Furtka zimna przeokropnie, a ja bez rękawiczek, zawsze boję się, że już nie oderwę dłoni, albo na klamce zostanie kawał skóry. Nie został. Jeszcze przebrnąć przez śnieg i jestem w domu. Drzwi zamknięte – tylko karteczka o treści „musiałem wyjść w sprawie służbowej, wrócę wieczorkiem. Ugotuj coś dobrego. Mam nadzieję, że masz klucz”. Jasne, że kurwa nie mam! Przecież cały dzień miałeś siedzieć w domu! Kolacja?! Chyba cię pojebało!
***
wwwKolejny ciemny pokój, tylko żarówka smętnie wisi z sufitu i dogorywa. A przecież mieliśmy kupić ładny klosz – taki w orientalnym stylu. No ale pieniądze nie chciały współpracować. Na ścianie obraz w pstrokatej ramie. Pamiętam jak powstał, było wtedy tak pięknie i całymi garściami braliśmy z życia. Patrzę jak idiotka na samą siebie, ale młodszą o kilkanaście lat i czuję się dziwnie – niby szmat czasu, a zleciało jak z bicza trzasnął. Młodsza ja patrzę uwodzicielsko, wokół szyi jedwabny szal, a na nogach(czego na obrazie nie widać) czerwone szpilki.
- To były czasy, co? – mówię z obrazu. – Żadnego stresu i wszystko pod ręką. Widzę, że teraz jest mi ciężej.
Patrzę jak odchodzi w stronę olejnego horyzontu. Postać zmniejsza się szybko, więc krzyczę za nią, że już niedługo, że jeszcze się odbiję od dna. W odpowiedzi macham tylko ręką – to niedorzeczne nawet dla mnie w smarkatej edycji.

wwwNastępny pokój jest zbyt biały. Bolą mnie od tej bieli oczy, więc skupiam się na obrazie – on jest mroczny, zamknięty w hebanowym więzieniu z mosiężnymi wstawkami. Nie potrafię spojrzeć sobie w oczy, do dziś uznaję to za największy błąd życia. Wtedy wydawało mi się to sensowne. Miałam mieć całe szalone życie przed sobą – na dziecko nie było w tym życiu miejsca. To mogła być Karolinka. Tak bardzo później chcieliśmy. Tak bardzo chciałam cofnąć czas, gdy dowiedziałam się, że przy zabiegu popełniono błąd i nie mogę być matką. Pozostawała adopcja, albo su rogatka, ale to nie to. My wtedy potrzebowaliśmy zacieśnienia więzi. Tak już nadwyrężonej przez obie strony. To wtedy zaczęły się kłopoty w moim cukierkowym życiu. Wtedy zaczęłam myśleć o naszej miłości w czasie przeszłym.

wwwWszystko jest zielone, okna, drzwi, podłoga, sufit, ściany, nawet moje ubranie jest zielone, a nawet czuję, że moje oczy stały się zielone. Tylko rama jest jadowicie żółta, tak samo jak moja sukienka na obrazie. Szczerzę swoje bielutkie, równe ząbki, bo wiem, że nadeszły zmiany na lepsze.
- Nowy partner to nowe życie – wyszczebiotałam zza ram. – Nowa era naszego życia właśnie się rozpoczyna.
Wychodzę pośpiesznie z tego wiosennego klimatu – nie chcę się wyprowadzać z błędu. Wypadam z pokoju płacząc, bo wiem, że to nie będzie sielanka. Niech jednak moja pastelowa buźka myśli, że ryczę ze szczęścia.

wwwRozumiem, lubić duże okna, ale te pomieszczenie wygląda jak szklarnia. I pełno słoneczników za szybą – patrzą się na mnie swoimi bezlitosnymi pestkami i czekają. Podchodzę do łóżka i wpatruję się w jego posiwiałe już miejscami włosy i ozdobioną zmarszczkami twarz. Wyciągam przed siebie dłoń – lśni w niej sztylet z kryształu, przecież artystka nie zniży się do poziomu noża kuchennego. Za wszystkie stracone szanse i za wszystkie łzy, które przez ciebie przelałam, skazuję cię na śmierć. Pięknie to by brzmiało, ale nie mogę wydusić z siebie nawet słowa. Patrzę tylko na niego i czuję się lekka jak piórko. Wystarczy, że się obudzi i dmuchnie, a ja odlecę w dal, łamiąc po drodze słoneczniki. Czy jest mi z nim aż tak źle? W sumie, to nie zrobił mi niczego podłego, zawsze mnie czymś denerwował, ale później potrafił przeprosić. Wino, romantyczna kolacja, drogie prezenty – tego nie znajdę przy innym. Nie teraz, gdy już jestem pomarszczona jak suszona śliwka. Nawet ze śliwkami mamy dobre wspomnienia! Ehh… Następnym razem wyjdę tymi drzwiami, gdy ty będziesz już stygł. Czas zrobić sobie poranna herbatę.

***
wwwCzuję jego ciało. Jak zwykle grzeje lepiej niż najdroższy kaloryfer – po prostu gorący facet. Przesuwam dłoń po jego brzuchu – wędruję w górę, aż do szyi. Wystarczyłby jeden ruch noża, który mam schowany pod poduszką na taką okazję. Ale to nie dzisiaj, zbytnio daje się we znaki zimowa aura. Nie będę marzła na pogrzebie. Muszę poczekać do wiosny, a najlepiej do lata. Ale wtedy będą wakacje – szkoda je sobie tak psuć. A dlaczego nie zabiję go jesienią? Pewnie dlatego, że jesienią zawsze pomaga mi w wyjściu z doła. Wstaję i idę cicho do kuchni. Nastawiam wodę, wyciągam dwa kubki i dwa pudełeczka: jedno z zieloną herbatą, a drugie ze smyckówką. Biorę też do ręki butelkę mineralnej – ktoś musi dbać o słoneczniki.

13
____Przezroczysty płyn lśnił w kryształowym zagłębieniu. Jego zieleń delikatnie załamywała odbicie najbliższej rzeczywistości. Wokół unosił się ledwo wyczuwalny zapach cytrusów, który zawisł tuż nad krawędzią kryształowego naczynka. Spokój zieleni został jednak szybko zmącony. Marc zmęczonymi oczyma patrzył, jak strumyk lodowatej wody wlewa się do kieliszka, tworząc biało-zieloną zawiesinę. I z każdym haustem anyżkowego płynu, zanurzał się w niej głębiej i głębiej. Aż dotarł do dna morza. Zobaczył w nim przywiązane do kotwicy ciało. Podpłynął bliżej i spojrzał w martwe oczy. Poruszyły się, a świat zmienił swój tor. Wtedy Marc zrozumiał, że to on jest tymi oczyma. Szamotał się, lecz gdy czas zwolnił, wszystko straciło sens. Wtem ktoś chwycił go za rękę, a on, niczym topielec, runął w dół.
____Kiedy się ocknął, usłyszał, że ktoś stuka przy ścianie. Odkręcił głowę i nie do końca rozumiejąc, co się dzieje, czekał. Nagle klamka zaczęła przekręcać się, a w drzwiach pojawiła się szpara światła. Odruchowo rzucił się w jej stronę i z całym impetem w uderzył w drzwi, zamykając je. Przekręcił zamek i wyjrzał przez judasza. Przy metalowym wózku stała przerażona kobieta w granatowym fartuszku. Marc słyszał jak jego oddech obija się o drzwi. Kobieta podniosła klucze i patrząc wciąż w stronę judasza, przy którym stał mężczyzna, odeszła, pchając przed sobą wózek. Marc oparł się plecami o drzwi. W pokoju panował półmrok. Jedynym źródłem światła była leżąca na podłodze mrugająca lampa i jasne promienie słoneczne, które przebijało się między kotarami. Marc zmrużył oczy i ruszył z powrotem do łóżka. Gdy postawił stopę, poczuł przeszywający ból. Musiał stanąć na rozbitym szkle. Rozejrzał się jeszcze raz i z przerażeniem odkrył, że pokój jest kompletnie zdemolowany. Poplamioną podłogę wypełniały odłamki szkła, plastiku, połamane meble oraz telewizor z pękniętym ekranem. Marc złapał się za włosy. Zachwiał się i ukucnął. Bolała go głowa i nic nie pamiętał. U stóp zobaczył odrapaną kamerę. Wziął ją w ręce i włączył. Na małym ekraniku pojawiło się nagranie. Na ulicy stała młoda dziewczyna w mini. Choć poruszała się, w centrum ekranu tkwiła jej twarz. Marc w tej samej chwili przypomniał sobie, jak siedział wczoraj w tym samym pokoju i oglądał ją na telewizorze. Jak śledził każdy jej ruch. I jak widział, kiedy podjechał czarny sedan i otworzyły się drzwi. I ta suka wsiadła. On do niej dzwonił, ale nie odbierała. Rzucił kamerą na łóżko i otarł pot z czoła. Na stoliku stała fiolka z aspiryną. Chwycił ją, włożył do ust dwie tabletki i popił absyntem, którego resztka znajdowała się w otwartej butelce. Ustawił telewizor i podłączył do niego kamerę. Kineskop zamrugał i pojawiła się słabej jakości twarz Any. Rozmawiała z mężczyzną w samochodzie. Widział, jak wyciąga rękę. Poczuł, jak złapała go za nadgarstek i pociągnęła.
____Piach zaczął się zapadać, a bezwładne ciało Marca zanurzało się coraz głębiej. Widział jak czarna dziura pod stopami powiększa się z każdym drgnieniem powiek. Wpadł w jasnozieloną toń. Prądy morskie unosiły wokół niego tarcze z dykty. Widniał na nich wizerunek Any. Marc próbował do niej wyciągnąć dłoń, ale przy każdym drgnieniu mięśni pojawiała się dziura w jej sercu. Była tarczą strzelniczą. Próbował krzyknąć, ale wtedy jej twarz rozmyła się, a na jej miejscu pojawiło się jego oblicza. Z dziur w sklejce zaczął wypływać czerwony płyn. Mężczyzna spojrzał przez jedną z nich. Ona się do niego uśmiechnęła pustymi oczodołami. Wyszczerzyła zęby pełne nagrobków i prysła. Obok Marca przeleciały dwa sztylety i wbiły się jak krzyże w morskie dno cmentarza. Dzwonienie było nie do zniesienia. Dzwonienie...
____Marc nieprzytomnie sięgnął ręką w stronę przeszywającego dźwięku, strącając jego źródło na podłogę. Mimo to nie ustało. Jęknął, szukając telefonu. W końcu znalazł go i odebrał.
____- Marc? Marc, proszę cię, nie wyłączaj się. Marc, to nie tak jak myślisz. To był mój szef. Chciał mnie podwieźć. Marc? Jesteś tam? Marc, kocham cię... Ma...
____Ale Marc był już gdzie indziej. Podążał za swoimi cieniami, a cienie za nim. Uciekał, brnął w mule, aż na jego drodze stanęła ona. Miała go na muszce. Spojrzał w jej oczy. Gdy wystrzeliła, z lufy wydobyła się czerwona substancja, plamiąc całe morze.
____Znalazł się w pokoju. Był zmęczony, ociężały, lecz wciąż wyglądał doskonale w szytym na miarę garniturze. Widział się z każdej strony. Krawat był idealnie zawiązany, a biel koszuli lśniła w jarzeniowym świetle. Poprawił złote spinki na mankietach i sięgnął do kieszeni marynarki. Chciał sprawdzić, czy mają odpowiednią głębokość. Nie znosił, jak nie mieściły mu się w nich najpotrzebniejsze drobiazgi. Razem z prawą ręką wyjął z jednej z nich czarnego Walthera. Zdziwił się i pomacał się po kieszeniach spodni. Z lewej wyciągnął mały, czarny walec. Uśmiechnął się i przykręcił go do lufy, wesoło pogwizdując. Wreszcie był gotów, by stawić sobie czoła.
Dzwoń po posiłki!

14
wulgaryzmy

Matrioszka

Obudziłem się. Wszystko się zgadzało.
Wstałem z łóżka i drapiąc się po dupie skierowałem się do łazienki. Umyłem zęby, wziąłem szybki prysznic i ruszyłem do kuchni. Siódma trzy. Kroję chleb, moje ręce wyglądają jak ręce. Wrzucam chleb do tostera. Po chwili
ding
obudziłem się.
Wstałem z łóżka i drapiąc się po dupie skierowałem do łazienki, gdzie zrozumiałem swoje położenie. Spojrzałem na swoje ręce. Wyglądały jak coś co usiłuje wyglądać jak ręce, ale... bez większego powodzenia. Zrozumiałem, że zadziałało, ale tamten poziom był jakiś... dziwny.
Wybieram TEN numer na klawiaturze komórki.
Dzwonić czy nie dzwonić? Mam kontynuować ten eksperyment, czy zostać w strefie bezpieczeństwa? Kurwa, a jeżeli to jawa, a mi odwala? Lekko się wystraszyłem tą możliwością. Dzwonię.
-Miałeś nie dzwonić.
-Miałem dzwonić, jeżeli staną się niespodziewane rzeczy.
-Aha...-Doktor zaczął ostrożnie dobierać słowa-Co się... wydarza?
-Obudziłem się, zegar normalnie, ręce okej... a potem obudziłem się znowu.
-I jak RC?
-Śnię. Wcześniej śniłem, ale bez...
-Na pewno nie straciłeś przytomności?
-Na pewno.
-I wszystko wskazuje na to...
-...że to kolejny sen.
-Wyskocz przez okno. Cóż mogę ci innego poradzić?
-Żeby sobie polatać?
-Żeby zginąć i się obudzić.
-Doskonały pomysł. A jeżeli to nie sen?
-Oznaki...
-Mogłem oszaleć od waszych pigułek.
-Wyskocz.
-Czy to sen czy jawa? Możesz mi to powiedzieć?
-Miliony codziennie zadają sobie to pytanie.
-Dobra, spróbuję.
Nawet się nie rozłączyłem. Nie jestem typem gościa, który ma problem z podejmowaniem ryzykownych decyzji. Jestem typem gościa, który bierze pieniądze od mafii za testowanie wyjątkowo podejrzanych narkotyków.
Lot był krótki. Nie rozbryzgałem się na chodniku, po prostu złożyłem się jak harmonijka.

Obudziłem się.
-Ufff... Kurwa mać, to było ostre.
Tym razem dokładnie przyjrzałem się swoim dłoniom przed rytualnym drapaniem po dupie. Real! Przeszedł mnie zimny dreszcz. Przegiąłem pałę. Ten samowolny eksperyment nie był dobrym pomysłem. Uciekanie głęboko w siebie nie było dobrym pomysłem.
Powiem im. Muszę odstawić to gówno. Odstawiłem browna to i to odstawię.
-Doktorze, miałem matrioszkę.
-Przyjeżdżamy.

Było ich dwóch, ubranych zupełnie „po cywilnemu”. Usiedliśmy w kuchni i od razu przeszli do konkretów.
-Zanim przejdziemy do tego wydarzenia, o którym mówiłeś, weź tę tabletkę.
-Co to?
-Na uspokojenie.
Łyknąłem. Muszę łykać wszystko, co mi karzą. Wiem, brzmi paskudnie.
-Bierzesz takie dawki, jakie ci zaleciliśmy?
-Oczywiście.
-Jaka jest ogólna jakość twoich świadomych snów?
-Rewelacyjna! W zasadzie cały dzień czekam na to, żeby położyć się spać. Mogę robić wszystko! To lepsze niż inne dragi, nawet hera... Bo jak chcę, mogę też brać herę we śnie!
-W rzeczy samej. Czy przed matrioszką brałeś nasze pigułki we śnie?
-Tak-przyznałem.
-Nierozważnie- powiedział Doktor z widocznym niesmakiem- Pozwolisz, że ja i mój współpracownik porozmawiamy na osobności.
Wyszli. Oczywiście podsłuchiwałem.
-Doktorze, jeżeli to wypuścimy na rynek, to będzie tragedia. Sam pan słyszy, wszystkie substancję działają po drugiej stronie... Zbankrutujemy.
-Pal sześć kasę. Drugi obiekt zrobił sobie jeszcze głębszą matrioszkę, cztery poziomy i znalazł... coś. Coś bardzo niebezpiecznego. Można powiedzieć, że zawdzięczasz mu podwyżkę, bo odjebał mi poprzedniego ochroniarza, zanim go sprzątnąłem.
-Ten też jest niebezpieczny?
-Nie tak jak tamten. Tamten odkrył... że Święty Mikołaj istnieje. Rozumiesz?
-Nie.
-Nieważne. Dałem mu LSD. Wmówimy mu, że to sen i sam się zabije.
-Dobre!

A więc to tak! Zakręciło mi się w głowie. Trochę głupia sytuacja, bo klamkę miałem schowaną w sypialni. Wyjąłem z szuflady najostrzejszy nóż. Zanim wyrzucili mnie z antyterrorki za ćpanie...
(do kuchni wchodzi dwóch mężczyzn. Facet w gaciach rzuca się z nożem na większego, jest szybki jak wąż. Podrzyna mu gardło i wyciąga zza paska spluwę. Wymierza ją w Doktora i pociąga za spust)
...nauczyłem się paru sztuczek.

Weszli do kuchni. Jak atakująca kobra, doskoczyłem do goryla i poderżnąłem mu gardło. Wyciągnąłem mu zza pazuchy broń i wycelowałem w Doktora.
Klik.
Nie ma magazynka. Doktor, spanikowany, sięga po swoją klamkę i celuje we mnie. Jednak jestem szybszy. Kiedy on strzela, ja już jestem przy nim, z nożem wbitym w jego krocze. On dalej wali na oślep w sufit mojej kuchni, kiedy zabijam go serią ciosów w brzuch.
Analizuję sytuację. Mieszkam na najwyższej kondygnacji. Wybiegam w gaciach z domu i włażę na dach. Żadnego pechowego kominiarza! Super.

Wracam do domu. W mojej kuchni leżą dwa trupy. Ktoś już na pewno wezwał policję. Kwas chyba zaczyna wchodzić. Puls nie chce mi opaść. Otarłem się o wielką, niebezpieczną tajemnicę ludzkiego umysłu.

Tyle kurwa tytułem zmiany trybu życia na zdrowszy.

Życie podjęło wybór za mnie. Muszę wiedzieć co kryje w sobie matrioszka! Łykam tabletkę na świadomy sen i kładę się do łóżka, spocony i obryzgany cudzą krwią.
Zasnąć i poznać prawdę!
Muszę zasnąć.
Słyszę syreny. Słyszę krzyki ludzi. Zaciskam powieki. Muszę zasnąć. Odrywam się myślami od tego świata. Kwas w tym pomaga. Nadchodzą hipnagogie. Jestem blisko.
Syreny. Krzyki.
Tak blisko.
Krzyki. Hałasy. Tuż obok. Łóżko się pode mną rozstępuje. Spadam.
"Wow wow wow est"

15
Kołysanka


Huśtawka śmignęła kolejny raz w górę, w dół, potem znowu w górę i znowu w dół. Za każdym razem odrobinę wyżej. I coraz szybciej. I wyżej. I coraz szybciej. Metalowe zawiasy, na których była zamontowana klatka do siedzenia, skrzypiały w coraz bardziej szalonym rytmie. Niczym orkiestra, która gra ostatni numer i chce zrobić oszałamiające wrażenie na publiczności.
- Starczy. Tatuś musi chwilę odpocząć.
Jan odchylił głowę do tyłu i wziął głęboki wdech.
Wariackie staccato metalowych spawów zaczęło wyraźnie zwalniać. Huśtawka szła coraz niżej. I coraz wolniej.
- Tatusiu?
- Co, Elu?
- Ne gadapi mundi swore ri ri ri.
Jan spojrzał zdziwiony w stronę Eli. Zamiast roześmianej twarzyczki dziecka, zobaczył twarz starej, pomarszczonej kobiety. W oczach mężczyzny pojawił się strach wymieszany ze zdumieniem. Po chwili poczuł jak małe rączki córeczki zaciskają mu się na szyi z nadludzką siłą. Powoli tracił przytomność. Siniał. Otworzył usta i z trudem próbował łapać oddech. Filigranowe dłonie dziewczynki ani na moment nie luzowały żelaznego zacisku na szyi ojca.
Oderwał dłoń od poręczy huśtawki i zacisnął ją w pięść. Zamachnął się. I cios poszedł w powietrze. Nie mogę jej uderzyć. Przecież to moje dziecko. Moje ukochane maleństwo. Nie mogę go skrzywdzić.
- Badabi du gomre.
Jan siedział na plaży. Tuż przed nim mała Ela bawiła się w piasku. Mimowolnie odchylił się do tyłu i złapał się za szyję. Otworzył usta. Nie mógł mówić. Spojrzał raz jeszcze na dziecko i odetchnął z ulgą. Znów zobaczył roześmianą twarzyczkę swojej córeczki. A więc to tylko sen, pomyślał. Dzięki Bogu. Zbliżył się do małej i wziął ją na ręce. Uśmiechnęła się. Odwzajemnił się tym samym i pogładził ją po główce.
- Kocham cię, tato, ale zgnijesz od środka. Robaki zjedzą cię żywcem. Tak jak mnie. Patrz, już mi wychodzą z buzi.
Jan wzdrygnął się. Z ust Eli zaczęły wypełzać białe ruchliwe czerwia.
- Karda ba maszir.
Po chwili podszedł do nich mężczyzna ubrany w garnitur i zabrał małą z rąk ojca.
- Chodź ze mną, córeczko - powiedział nieznajomy i zaczął oddalać się nieśpiesznie.
Jan spojrzał w ich stronę i złapał się za brzuch, z którego zaczęła wydostawać się robaki. Stracił przytomność.
Wicki obudził się zlany potem. Otworzył oczy i rozejrzał się dookoła. Leżał na łóżku obok żony. We własnym pokoju. Co za koszmar, pomyślał. Muszę się napić. Prędko. Gdzie jest szklanka z wodą? Podniósł się na łokcie i zapalił nocką lampkę. Wstał.
- Coś się stało? - usłyszał za plecami zaspany głos Danuty.
- Nie, śpij spokojnie. Wszystko w porządku. Idę napić się wody. Zaschło mi gardle.


- Spotkajmy się za pół godziny. Tam gdzie zawsze. No, to do zobaczenia.
Jan odłożył słuchawkę i wstał z fotela.
- Gdzie jedziesz? Mówiłeś, że masz dziś wolne.
- Bo mam. Idę spotkać się z Pawłem. Będę przed czwartą. Cześć Danka.
Wicki wyszedł na korytarz i zerknął przez uchylone drzwi do pokoju córeczki. Ela leżała w łóżeczku i spała. Znów jest chora, pomyślał. To już chyba trzeci, czy czwarty raz w tym roku, to dopiero początek marca. Biedne dziecko.


Cholerne korki. Mogliby skończyć wreszcie ten remont. Męczą się z nim już siódmy miesiąc. Porażka. Za co oni biorą te pieniądze. Za siedzenie na tyłkach? No jedź, na co czekasz. Na zbawienie?
Wicki wrzucił dwójkę i skręcił w prawo. Chuj, pojadę naokoło. Będzie szybciej.
Za dziesięć druga. Spóźnię się. Trudno. Przynajmniej mam czas, żeby się zastanowić, co mu mam powiedzieć. A czego lepiej nie mówić. I jak w ogóle zacząć rozmowę. Słuchaj, Paweł, mam ciekawą propozycje. Krzywy oferuje mi niezłą łapówkę w zamian za współpracę Dać się skusić czy nie? Kurwa! Albo inaczej. Wiesz, mogę dorobić. U jednego z miejskich bandziorów. Moją roczną pensję. Jeszcze lepiej.
No, ale co tu powiedzieć? Gość chce dać mi łapówkę. I to niemałą. Nic nie muszę robić. Tylko milczeć. W sumie nic złego. A pieniądze są mi, to znaczy nam, teraz strasznie potrzebne. Ela ciągle choruje. Biedne maleństwo. Lekarz mówi, że to normalne u dzieci w jej wieku, ale nie wierzę mu. Konował jeden. Trzeba ją wysłać do jakiegoś specjalisty, żeby ją porządnie zbadał. A potem niech jedzie razem z Danutą do dobrego sanatorium.
Ale jak wpadnę? To co wtedy? Co po tych pieniądzach? Wyrzucą mnie z roboty i wsadzą do puszki. Kasa szybko się rozejdzie. Danka nie pracuje. Opiekuje się małą. Z czego będą żyły? Lepiej nie brać. Damy radę bez nich. Będę harował i brał nadgodziny. Nie ma co ryzykować. Dobra, jestem na miejscu. Widzę Pawła. Już czeka na mnie.
Wicki wysiadł z samochodu.
Opowiadaj. Zachowaj rytm i opowiadaj. Mów o swoich klęskach, niespełnionych marzeniach, pierwszych miłościach, o dniu, kiedy miałeś wszystkiego dość, o tej jedynej, dla której chciałeś się zabić, o tym że nie wszystko ci się udaje. Ja będę słuchał. A potem spiszę historię twojego życia.
Zablokowany

Wróć do „Ćwiczenia - część I”