William Williams [krótkie opowiadanie]

1
   „Na imię mi William, a na nazwisko Williams!”
   Słowa te rozległy się równocześnie z ostrym brzękiem dzwonka, o który zawadziły otwierane drzwi. Brzęk ten wypełnił niewielką izbę sklepiku i zagłuszył nawet odgłosy wozu przejeżdżającego ulicą, toteż drobny chłopiec w skautowskim mundurku powtórzył.
   – Drużynowy William Williams!- ukłonił się grzecznie.
   Sprzedawca zwrócony był tyłem do gościa, gdyż pucował menażerię ustawioną na grubej półce wyścielonej wyschniętą trawą, wyłożonej małymi kamieniami. Wbijał wskazujący paluch w malutką, poszarzałą ścierkę i delikatnie wycierał nią ołowiane żołnierzyki. Byli tam kawalerzyści, piechurzy, dwuszereg strzelców, a nawet armata. Jednak szczególnie pieczołowicie pracował nad figurką w błękitnym mundurze, w czarnym, szerokim kapeluszu, która dzierżyła flagę w biało-czerwone pasy. Gwiazdy otaczały tę ołowianą główkę niby aureola.
   Mały Billy wiedział już, dlaczego pan Pharell tak dba o tę figurkę. Tata opowiadał jak pradziadek bił się za Jerzego Waszyngtona z Anglikami, a u boku miał dziadka pana Pharella. West Point, Saratoga, Bunker Hill i kilka małych potyczek, o których czytał w szkolnych książkach. Naturalnie uznawał, że pradziadek Williams był zdolniejszym żołnierzem, odważniejszym i sprytniejszym. I ów pan Pharell miał syna w tym samym wieku, którego nigdy nie było w domu. Mama mówiła, że to bardzo mądry chłopak i uczy się w internacie, lecz chłopcy twierdzili, że to przygłup i zamknięto go w klasztorze. Jeden Tim Brooks uważał, że jest bliźniakiem kogoś ważnego i zamknięto go w wieży, tak jak człowieka w żelaznej masce, ale Billy uznawał tę opowieść za kompletną bzdurę. Zresztą i Tima miał za przygłupa.
   Tymczasem pan sklepikarz odwrócił się na pięcie, strącając rękawem słoiczek inkaustu, który rozbił się w drobny mak. Gęsta plama atramentu pokryła podłogę i wsiąkała w przerwy między drewnianymi klapkami. Przez ten jeden moment twarz mężczyzny była widoczna w pełnej krasie. Włosy z przedziałkiem pod środku, przylizane i przyprószone siwizną. Na nosie miał okulary, których druciane oprawki wżynały się w skórę i zostawiały czerwone ślady. Gdy coś zmartwiło go, na przykład zbity słoik tuszu, i zmarszczył czoło, spod oprawek skapywały kropelki potu. Poza tym wąs – w większości biały, ale tuż nad wargą pożółkły. Billy sądził, że pan Pharell nie wyciera ust po wypiciu kawy.
   - Nie! – zawył pan Pharell, wciąż nie zwracając uwagi na małego gościa. Ukląkł, podpierając się jedną ręką, by nie zbrudzić sklepowego fartuszka. Tę samą ściereczkę, którą pucował żołnierzyki, zanurzył w rozlanym inkauście. Była oczywiście zbyt cienka, żeby oprzeć się naporowi gęstej cieczy, toteż przesiąkła nią. Dłoń była już całkiem niebieska, więc gdy rozkojarzony podrapał się po brzuchu, umorusał śnieżnobiałą tkaninę i zaklął.
   Czasami i tata przeklinał, ale jak tylko zorientował się o obecności synka, poprawiał się, tłumaczył, że powiedział coś zupełnie innego. Ale mały Billy był za duży, by nabierać się na takie sztuczki. Wiedział, że tata robi tak, inaczej mama nie czekałaby z kolacją, a może nawet opuściłaby ich i wstąpiła do zakonu. Grał więc w tę grę, zwodził ich, że daje się nabierać. W sklepiku był jednak sam i mógł się tym słowem zakazanym, przez co i ciekawym, zabawić. Tylko jak to było…
Pan Pharell podniósł się i położył okulary na ladę, zdjąwszy je szybkim ruchem czystej dłoni. Rozmasował zaczerwienienie, odetchnął ciężko zanim skierował wzrok na młodego klienta. Pozbawione pomocy szkiełek źrenice zbliżyły się do siebie i pan sklepikarz zmuszony był to odsuwać, to przybliżać głowę.
   A Billy - siedzący na parapecie, wesoło przebierającymi nóżkami w skautowskich skarpetach, turlający monetę - wybuchnął śmiechem. Przechylił się, oparł głowę o ramię. Grzywka osunęła się na czoło i zasłoniła przymrużone oczy. Nosek przyległ do twarzy, usta rozsunęły się. Miał kilka zębów, reszta to krwistoczerwone dziąsła. Śmiał się bez oporów, zdębiały mężczyzna bawił go jeszcze bardziej.
   - Jak to dziecko… – pomyślał pan Pharell. Z początku zdumiony, nie wiedział z czego może się śmiać. Przecież w zabrudzonym fartuchu, w kałuży tuszu nie wyglądał zabawnie. Owszem, była to sytuacja godna pożałowania, nie do pozazdroszczenia. Dopiero gdy dziecko uniosło dłoń i wyciągnęło paluszek w kierunku twarzy, pojął o co chodzi. Otóż pan Pharell od wczesnej młodości chorował na oczy, co stanowiło kompleks przez lata. Jednak poznanie żony, narodziny dzieci i upływające lata ukoiły go. Pośpiesznie włożył okulary. Zaśmiał się z siebie. Oprawki zatrzeszczały, będzie potrzebował trochę smaru. – Jak to dziecko…- uśmiechnął się i zapytał. – Billy, czego potrzebujesz?
   Chłopiec jakby zapomniał o bożym świecie, zerwał się i podreptał do przeszklonej wystawki. Obcasy bucików stukały o drewniane podłoże, były mu nieco za małe, ale nie zrażał się tym. Co wieczór siadał z kolegami w altanie i przy świetle naftowej lampki pokazywał odartą skórkę, powbijane drzazgi, rozdrapane strupy, świeże odciski. To i łapanie żab, pędzenie za zgnojonymi wozami było jego pasją, której oddawał się bez reszty. W sklepie jednak przykleił buzię do szyby i wskazał palcem, zduszonym, jak gdyby rozgniatał robaka, na słój beżowych kuleczek.
   Pan Pharell zmierzył go wzrokiem, uśmiechnął się z ukosa, na co ten tylko pokiwał głową. Wiedział, że już za moment uwolni tę słodycz, będzie się nią napawał, przechwalał przed kolegami. Będzie ją żuł i żuł, aż straci smak. A potem…wrzuci ją Annie za koszulę.
   Annie była od niego starsza, ale drobna i zabawnie zadziorna. Miała takie małe rączki i wąską głowę zwieńczoną brązową czupryną, oczy jak węgielki i garbaty nosek. Mieszkała tuż obok, kiedyś bawili się razem, ale rodzice zabronili im dalszej eskapady. Mama mówiła, że są z Europy i chodzą do innego kościoła, nie mogli się więc spotykać. Ale szybko znaleźli sposób – ona wymykała się w soboty, on w niedziele. Lubił obrzucać ją śniegiem, przypalać sukienki, wkładać żaby pod fartuszek, ale przecież tylko żartował, bawił się. Nie znosił za to jej młodszego brata, bo ten mały fanfaron śledził ich i komentował. Świerzbiły rączki, ale bał się, że powie rodzicom.
   Mężczyzna uporał się ze słoikiem czystą ręką, po czym wyciągnął kulkę i, ku zdumieniu chłopca zasunął szufladę. Nie spodziewał się, że weźmie więcej, ale gdy ta drobna rączka podsunęła mu pięciocentówkę, nie oponował. Podał więc następną.
   - Dasz radę? – zapytał zaczepnie, na co Billy, z łakociem w ustach, pokiwał głową. Włosy znów opadły na czoło, przegarnął je.
   Pan Pharell obrócił się na chwilę, by zapisać rachunek w zeszycie i upominał – Tylko nie mów mamie, że dostałeś dwie, bo… - kiedy dzwonek ponownie zabrzęczał. Małego Williama nie było już w sklepie. – inaczej… inaczej zabiłaby mnie. – powiedział do siebie.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Miniatura literacka”