V-kształt
W niewielkiej wsi Jaworze Nałęże na Śląsku Cieszyńskim jest potok zwany Wielkim. Nigdy wcześniej go nie widział, choć niejeden raz mijał pobliskie szczyty Błatniej oraz Przykrej i Ostrego. I teraz, w ten jesienny poranek, korzystając z wolności jaką dają ferie świąteczne, mógł przyjrzeć się wreszcie okolicy, gdzie znajdował się wspomniany strumyk. Droga, którą zdążał, wiodła od strony szczytu Wielkiej Polany i następnie łączyła się ze szlakiem żółtym. W pobliżu tego miejsca, parę kroków wcześniej, brał swój początek ów ciek: Wielki. A wyglądało to tak: Najpierw zbiegały się ze sobą dwa zbocza, tworząc rów. Następnie, wraz ze spadkiem wysokości, ów rów stawał się stopniowo coraz głębszy i bardziej wydatny, bardziej widoczny, a ziemia wokół tego rowu imperatywnie zapadała się jak gdyby wobec samej siebie na kształt litery „V”. I to był właśnie początek strumyka. Ale powiedzmy sobie szczerze – „kształt litery V” być może nie jest najlepszym wyrażeniem. Bardziej pasowałoby tutaj określenia „fragment lejka” albo też jego „przekrój podłużny”. Jak wielu musiało podziwiać ów kształt podobny do litery „V” przed nim, i jak wielu będzie go podziwiało w przyszłości, nawet dziesiątki czy setki lat po jego śmierci. A teraz… to był jego czas: czas kontemplacji tytułowej „fał-ki”… To tutaj, właśnie tutaj, zamarzyły mu się wycieczki wzdłuż i jednocześnie w górę górskich strumieni, mogące w jego mniemaniu symbolizować powrót do krainy dzieciństwa i ogólniejszą ideę podróży do źródeł czasu: do początków świata w sensie geologicznym, w sensie poznawania słowiańskich pradziejów, a więc w sensie historycznym, oraz w sensie autobiograficznym, wspominkowym. Zapragnął takich wycieczek – i to wcale nie dwóch, trzech lub czterech, ale stu, dwustu, a nawet trzystu – których ostatnim etapem był – czy też miał być – zawsze ów lej o tak charakterystycznym kształcie. Zafascynowała go także drzewiasta struktura, w jaką układały się, w ramach zwykłego odwzorowania kartograficznego, potoki i ich dopływy, ot tak sobie zwyczajnie, na mapie; a podobno mapy odmagiczniają świat i, w związku z tym, lepiej jest poznawać dany teren ad hoc, wędrując w ciemno. Był w tym jakiś nadnaturalny fenomen: jakaś magia fraktali. A kiedy schodził w dół, wzdłuż biegu Wielkiego, a w kierunku Jaworza, rozmyślał i o tym jeszcze, że być może poszczególne dopływy – wspomniane strukturalne „listki” i „gałęzie” – stanowią swoiste wskaźniki na borówczyska, znajdujące się zawsze powyżej źródła tego czy innego strumienia, co można by potraktować pewnie jako złotą myśl, gdyby to tylko była prawda. Chciał mimo wszystko wierzyć swej intuicji, poprzez którą dokonywała się swego rodzaju gloryfikacja okolicznej przyrody, a nawet i – jeszcze więcej – mitologizacja tego wszystkiego, co się kryje za radośnie w jego uszach brzmiącym wyrazem Beskid.
Najcieplejszy dzień lata
Najcieplejszy dzień lata, ten jeden jedyny, wyjątkowy dzień, kojarzył mu się z błogim dzieciństwem i godami owadów, a zwłaszcza mrówek, które go fascynowały. Potrafił nieraz całymi dniami podglądać życie tych żyjątek i prowokować sytuacje, w których np. broniły mrowiska albo zajmowały określony teren przez niego wyznaczony. Kładł jakąś cegłę lub coś metalowego na mrowisku, a po paru dniach przedmiot ów zdejmował, dokonując odkrywki glebowej, entomologicznej. Mógł wtenczas przez chwilę podziwiać owadzie korytarze i komory. Ale wracając do początku... Wmówił sobie, że można zawczasu przewidzieć najcieplejszy dzień w roku i to właśnie mrówki instynktownie go wskażą, instynktownie wyczują. Teraz, jako człowiek dorosły, chciał nadal wierzyć w istnienie legendarnego dnia, który można by było – a nawet wypadałoby – spędzić w sposób wyjątkowy. Chciał znaleźć mianowicie takie miejsce, które – odpowiednio oświetlone w południe i o zachodzie słońca – samo stałoby się legendą, a także kwintesencją, symbolem, a w przyszłości, i wspomnieniem upalnego lata. Tyle o mrówkach i o czarze słonecznego żaru. A teraz od początku...
W Beskidzie Śląskim mieszkał od niedawna, ale intensywnie poznawał teren, starając się dorównać miejscowym (nie chciał być od nich gorszy pod względem znajomości topografii terenu). I tak jednego, słonecznego popołudnia, wybrał się na Łazka. Po dwóch godzinach marszu dotarł do niewielkiej polany nad strumykiem. Polana znajdowała się na południowym zboczu i była bardzo stroma oraz gęsto porośnięta trawą i jakimś kłującym zielem. Podziwiał ją od dołu, odnosząc wrażenie, iż jej północny kraniec znajduje się gdzieś blisko szczytu; a ponieważ bał się żmii oraz kleszczy, postanowił nie zapuszczać się wyżej i poprzestać na tej impresji. Zalana złocistym słońcem, tajemniczo dzika ostoja ta przyrody została odkryta przez naszego piechura właściwego dnia o właściwej porze. Chciałoby się rzec: jaka pogoda, taka polana (dwie dopełniające się nawzajem doskonałości).
Teraz musimy zerwać potoczystość opowieści, by móc przenieść się wraz z naszym bohaterem parę miesięcy naprzód i poznać jej sens... Tak jak wspominałem... w Beskidach mieszkał od niedawna. I choć intensywnie poznawał teren, to akurat na Łazku bywał z rzadka. Chadzał własnymi ścieżkami, starając się nie powtarzać tras, aż razu pewnego zapragnął powtórki z rozrywki. Wybrał się więc na rzeczoną polankę. Nie odnalazł jej jednak, ku swojemu zdziwieniu, ani za tym, ani następnym, ani za żadnym kolejnym razem.
Nadeszła zima, a wraz z nią – nastały ferie świąteczne. Korzystając z wolności, postanowił, że tym razem ją namierzy. Drugiego dnia ferii ponownie wybrał się na Łazka. Swą ekspedycję (choć to może zbyt wielkie, zbyt górnolotne słowo) rozpoczął na samym szczycie, a następnie schodził w dół wzgórza szerokim zygzakiem – na tyle szerokim, by móc przeczesać całe południowe zbocze. (Łowczy i treserzy psów myśliwskich mówią o tzw. okładaniu terenu.) I co? – spytacie. A no nic! Polanka jakby zapadła się pod ziemię. Było co prawda kilka podobnych miejsc, podpadających pod rysopis poszukiwanej łączki, ale to nie było to, co zapamiętał i czego tak pilnie szukał. Doszedł do wniosku, że widocznie jakaś czarodziejska, pradawna siła postanowiła ukryć przed nim najpiękniejszy ten matecznik natury. Może jakaś stara wiedźma lub inna Baba Jaga maczała w tym swe ohydne, kościste palce?
Jeżeli będziecie kiedyś, mili moi, wędrowali w upalne, lipcowe dni po Beskidach, koniecznie idźcie na Łazka i na Zebrzydkę. A kto wie – może przy odrobinie szczęścia natraficie na polankę, złocistą polankę z tej opowiastki.
Łazek
Dzień był słoneczny, ciepły i bezwietrzny. Usiadł więc Maćko na kamieniu nad potokiem przy zbiegu dwóch głównych dopływów Barujca, w okolicach Łazka i Zebrzydki. Usiadł i zaobserwował subtelne, niemalże muzyczne, zjawisko w postaci refleksów świetlnych, rzucanych przez lustro wody na dwa głazy, znajdujące się po drugiej stronie strumyka. Ów brzeg, mocno przez wodę podmyty, był stosunkowo stromy i gdzieniegdzie mchem porośnięty, a składał się zarówno z części kamienistej, jak i gliniastej. Słońce tymczasem świeciło zza Maćkowej głowy: trochę z tyłu, trochę z góry i trochę z lewej strony. Dobrze więc miał oświetloną drugą stroną Barujca, choć prawdę mówiąc jeden z głazów wydawał się być bardziej ciemny. Ta ciemność – to zapewne efekt gęstej otuliny leśnej, jaka w tym akurat miejscu się znajdowała, oraz mchu, który porósł kamień i go poczernił... A każdy z głazów był inaczej oświetlony. I światło pulsowało na każdym z nich w inny sposób. Na kamieniu „jaśniejszym” - pulsowało wolnej, na kamieniu „ciemniejszym” szybciej i bardziej chaotycznie, choć zawsze rytmicznie. Na tym pierwszym światło tworzyło co chwila poziome snopy, które się w regularnych odstępach czasu naprzód pojawiały, szły po chwili ku górze, a następnie gasły na szczycie kamienia; i znów: powstawały, szły ku górze i gasły – i tak w koło Macieju. Na tym drugim kamuszku z kolei światło harcowało bez żadnych widocznych zasad… I tak spoglądając na rzeczone cuda natury, na wodę i na światło słoneczne, zapragnął wędrowiec stać się na sekundę małą rybką lub innym stworzeniem bożym, żyjącym w tutejszych wodach; zapragnął, choć przez chwilę, „pożyć sobie” w tej „lokalnej Mikronezji”, w tym świecie równoległym, w tym królestwie iluzorycznym, przywodzącym na myśl jakieś tropikalne miejsce, z dala od współczesności i w ogóle od wszystkiego, co jest nam znane i pozostaje, bardziej lub mniej, ucywilizowane. Zwrócił Maćko na koniec uwagę na jeden szczegół. Mianowice na fantasmagorię: na to, że snopy światła, wpadając pod wodę, potęgowały wrażenie głębi i przestrzeni, tworząc fatamorganę światów wielowymiarowych, zapomnianych, baśniowych krain, jakichś nieodkrytych dotąd lądów. A gdzieś tam, na krańcach fatamorgany światów, nad brzegami „miniaturowej Mikronezji”, pływała sobie samotnie ta mała, złota rybka.
Tymczasem, po fermacie, dało się słyszeć plusk – takie delikatne, a jednak dość spektakularne chlupnięcie wody. A potem przyszedł jeszcze SMS o treści: „Zostań tam, gdzie jesteś. Widzimy się za 5 minut. Adam”. I gdy po pięciu minutach w umówionym miejscu zjawił się autor cytowanej wiadomości, powiało naprawdę złowieszczą pustką. Na brzegu strumyka nie znajdowało się bowiem zupełnie nic, prócz telefonu komórkowego i Maćkowego plecaka. Był plecak, ale jego właściciela próżno byłoby wyglądać czy nawoływać. Tylko jedna spośród dwóch, pływających w miniaturowej zatoczce, rybek tworzyła na powierzchni wody bąbelki w regularnych odstępach czasu, co układało się w sekwencję: „trzy krótkie, trzy długie i znowu trzy krótkie”; „trzy krótkie, trzy długie i znowu trzy krótkie”...; i tak wkoło Macieju.
Mgła
Razu pewnego wybrał się do doliny Łańskiego Potoku. Pora była jesienno-zimowa i zaczynało się już ściemniać. Było bowiem około czwartej po południu. Pomimo zmęczenia wcześniejszym wałęsaniem się po lesie, a także mimo późnej godziny, postanowił przejść się mało uczęszczaną wiejską uliczką, której nie znał. To znaczy: znał położenie owej drogi względem Łańskiego Potoku oraz umiał ją pokazać na mapie, ale nic ponadto.
Kiedy zaczęły pojawiać się pierwsze gospodarstwa, i już na dobre można było rozstać się z knieją, natenczas postanowił, że uda się naprzód na jeden koniec ulicy, a potem zmieni kierunek i powróci do punktu, z którego wyruszył. Jak rzekł, tak zrobił. Idąc, podziwiał stare budownictwo, akurat wyjątkowo dobrze w tej części wsi zachowane. Nie mógł nacieszyć oczu tradycyjną strzechą na dachach domostw czy archaicznymi studniami z elementami drewnianymi: żurawiami do czerpania wody. To musiało być bardzo stare drewno – pomyślał, przyglądając się detalom. I tak brnął w swe myśli oraz w głąb uliczki, a tymczasem widoczność została ograniczona przez brak dziennego światła i w końcu trzeba było turystykę krajobrazu pozostawić na zaś. Zdążył jednakże zauważyć, że latarnie, a właściwie uliczne, wiejskie lampy, są utrzymane w dawnym, a nawet bardzo dawnym stylu.
A kiedy tak szedł i rozmyślał, poczęły jedna po drugiej gasnąć kolejne latarnie. Gasły też stopniowo światła, żarzące się do tej pory w obejściach. Nie wystarczy tylko powiedzieć „kolejne latarnie gasły”, trzeba także dodać „gasły w bardzo specyficzny sposób”. Najpierw pogrążały się w ciemnościach te, które były za nim, potem zaś, gdy zmienił kierunek i zawrócił z dalszej drogi, gasły te, które wcześniej znajdowały się przed nim. I – co ciekawe – gasły najprędzej te, które znajdowały się od niego najdalej, a więc te, które były położone na jednym i na drugim końcu ulicy. On zaś znajdował się jakoś w połowie odległości między oboma końcami. I tak droga stawał się obca i mroczna, prawie nierozpoznawalna jako coś, którędy się idzie. A wraz z nadejściem nocy, zgęstniała również mgła, stopniowo stając się dominującym elementem tego przedgórskiego krajobrazu. Już nie tylko nie zauważało się latarni, ani gruntu, który się ma pod nogami, ale i więcej – nie widać było nawet poszczególnych zagród wraz z opłotkami. Gdy się podchodziło do ogrodzenia, a właściwie... do miejsca, w którym powinno się ono znajdować, ze zdziwieniem, a nawet i z przerażeniem się odkrywało wolną, pustą przestrzeń. Mgła się co prawda cofała, bawiąc się z przybyszem, ale strach było pomyśleć, jak wielką otchłań skrywa i co w niej już przepadło. Można by było zapytać, gdzie są ci wszyscy ludzie, gdzie ich zwierzęta i domy, które stały tu jeszcze przed chwilą?
A właśnie! Mówiąc o zwierzętach, nie wolno nam pominąć faktu, iż od samego początku w tej części wsi nic nie muczało, nie miauczało ani nie szczekało, co było zupełnie – a wiem, co mówię – nietypowe i niemożebne dla beskidzkich przedgórzy. Dlaczego wcześniej tej ciszy nie zauważyłem? – pomyślał, idąc na oślep.
I tak szedł, szedł, aż w końcu doszedł do jedynego widocznego jeszcze domu, stojącego przy jedynej latarni, która dawała światło, która wciąż jeszcze świeciła. Nie namyślając się zbyt wiele, skierował się ku uchylonym na oścież drzwiom. I w tym właśnie momencie jego wzrok spotkał się z czyimiś ślipiami, które go „przywitały” i zahipnotyzowały zza progu, a więc od środka, od strony sieni. Jakaś nieludzko wyglądająca, stara kobieta, stojąca na progu tego posępnego domu, chciała go „tylko” załaskotać, załaskotać na śmierć, swoimi kościstymi szponami. Albowiem łaskotanie było najbardziej typową, a jednocześnie na wskroś oryginalną formą aktywności pewnych prastarych, starosłowiańskich istot, do których z całą pewnością zaliczała się i ta… wiedźma. I poczuł, że jakaś moc magnetyczna, na siłę, wpycha go do ponurego, posępnego wnętrza, zatrzaskując za nim drzwi.
Wnet mgły spowiły kontury chałupy, czyniąc ją zupełnie niewidzialną. I w końcu zgasła ostatnia latarnia.
Źródło Żelaziste
Jest takie miejsce nieopodal Źródła Żelazistego, gdzie potok spływa z lasu ku miastu Ustroń. Woda, rozbijając się o skały tworzy tu efektowne kaskady oraz małe, lokalne skupiska – nazwiemy je w tym momencie basenikami – które to skupiska zdają się konkurować ze sobą pod względem przezroczystości toni. Pilny obserwator dostrzeże, gdy na chwilkę przycupnie nad jednym z takich miejsc nad potoczkiem, liczne małe wiry na umiarkowanie niespokojnej tafli wody. Można też zaobserwować na powierzchni jak gdyby strefy demarkacyjne, które przywodzą na myśl plamę oleju czy ropy naftowej na morzu (woda w strumyku jest oczywiście czysta, niczym niezabrudzona). Spektakularny ten fenomen udało się naszemu turyście zaobserwować tylko raz i, w związku z tym, nie był przekonany, czy to, co ujrzał istniało realnie, czy też może myśli mu się zawiesiły gdzieś na owej, umiarkowanie spokojnej, gładzi, dokonując minimalnej zmiany jej faktury, kinestezyjnej zmiany. Mogły to być np. takie myśli, które – po pewnym czasie wpatrywania się w przedmiot – tracą swą podmiotowość, same stając się przedmiotem kontemplacji.
O górach trochę literacko
2Pomijając samą treść i przekaz, czy ktoś może widzi jakieś literówki i inne błędy? Będę wdzięczny za pomoc w ich namierzeniu; wielkie dzięki! 

O górach trochę literacko
3To ja zapytam: Czytałeś Niewidzialne miasta Italo Calvino?
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
O górach trochę literacko
4A wiesz, że nie: nie czytałem. Brzmi ciekawie to, co znalazłem na temat tego dzieła w Internecie. Dzięki! Będę musiał popracować i wzrokiem, i główką, aby nadrobić wszystkie zaległości, a jest tyle jeszcze rzeczy do przeczytania i tyle do napisania.
O górach trochę literacko
5Bo widzisz, Ty masz u siebie: pejzaż jako główny temat i właściwie głównego bohatera, narratora - cokolwiek niesprecyzowanego, ale wyraźnie obecnego w tekście oraz kogoś, kto przez tę krainę wędruje, prowadzony/śledzony przez narratora. I czegoś mi tu za dużo. Dlaczego ten wędrowiec nie może być również narratorem? Przejście na narrację pierwszoosobową nie byłoby przecież problemem. Calvino rozegrał to bardzo dobrze, narracja należy do Marco Polo, który przekazuje historie zasłyszane, jakieś opowieści, których sam nie jest pewien, ale uzupełnione tym, co sam widział. I tam wszystko zgrabnie się dopełnia: pewność/naoczność, wyobrażenie, wątpliwość. Nie podróżnik jest ważny, lecz miasto, o którym mówi, sam konsekwentnie pozostając w cieniu. U Ciebie są dwie osoby, a każda niedookreślona. Sprowadzenie ich do jednej, wypowiadającej się we własnym imieniu, mam wrażenie, wyszłoby Twojemu tekstowi na dobre.
(U Calvino jest jeszcze adresat tych opowieści, Kubłaj-chan, prowadzony przez "zwykłego" narratora, ale te części są wyraźnie w tekście wyodrębnione, nawet inną czcionką. W każdym razie warto podpatrzeć, jaka jest kompozycja całości. Bardzo ciekawe jest też, w jaki wlaściwie sposób porozumiewają się chan i Marco Polo).
(U Calvino jest jeszcze adresat tych opowieści, Kubłaj-chan, prowadzony przez "zwykłego" narratora, ale te części są wyraźnie w tekście wyodrębnione, nawet inną czcionką. W każdym razie warto podpatrzeć, jaka jest kompozycja całości. Bardzo ciekawe jest też, w jaki wlaściwie sposób porozumiewają się chan i Marco Polo).
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
O górach trochę literacko
6Widzę, że włoski mistrz Calvino bardzo Ci się spodobał.
Masz całkowitą rację: "Przejście na narrację pierwszoosobową nie byłoby (...) problemem." Niekiedy taką właśnie stosuję (tak jest np. w moim "Road 666"). I chyba taka mi odpowiada i najbardziej do mnie pasuje.

Masz całkowitą rację: "Przejście na narrację pierwszoosobową nie byłoby (...) problemem." Niekiedy taką właśnie stosuję (tak jest np. w moim "Road 666"). I chyba taka mi odpowiada i najbardziej do mnie pasuje.
O górach trochę literacko
7maciekzolnowski, w tym, co piszesz, widzę pewien potencjał na niedużą, zgrabną opowieść. Tylko na razie forma się rozłazi, to są szkice, z których coś może powstać. Myslę, że wprowadzenie narratora, który ma konkretne zadanie (sporządzenie nowej mapy/nowego opisu tej krainy) byłoby czynnikiem organizującym całość. Bo na razie, można zapytać: zgrabnie napisane, ale po co? Góry są po to, żeby w nie chodzić, ale żeby je opisywać, trzeba mieć inną motywację :wink: Ten cel narratora może być lekko tylko zaznaczony i pozostający w sferze wewnętrznych uzasadnień, ale wydaje mi się niezbędny.
A że Calvino? Jak przeczytasz, będziesz wiedział, dlaczego go wskazałam.
A że Calvino? Jak przeczytasz, będziesz wiedział, dlaczego go wskazałam.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
O górach trochę literacko
8maciekzolnowski, za gruby jesteś z tym do miniatur. Taki spaślak to do tuwrzucia. Tutaj są szczuplejsi
Zajmujesz co najmniej trzy miejsca.

Zajmujesz co najmniej trzy miejsca.
O górach trochę literacko
9Tutaj jestem za gruby, w realu - zwyczajnie chudy. Idealnie nigdy nie jest, ale... OK, będę w przyszłości pamiętał o "tuwrzuciu".
Rubia, motywacja jest: Połączyć przyjemne (chodzenie po górach) z mniej przyjemnym (rejestrowanie swych myśli, swoich pomysłów i przelewanie tego wszystkiego na papier). Chodzi o to, ażeby zrobić czasami coś dla siebie bardziej, a niżeli dla innych (odbiorców, czytelników), i postarać się, by dni naszego życia nie odpłynęły gdzieś na antypody dalekich wysp niepamięci, za nim będzie za późno, za nim wszelki ślad po nich zaniknie.
Added in 5 minutes 25 seconds:
"Woda, rozbijając się o skały tworzy tu efektowne kaskady oraz małe, lokalne skupiska – nazwiemy je w tym momencie basenikami – które to skupiska zdają się konkurować ze sobą pod względem przezroczystości toni."
Mam pytanko: Nie razi Was taka konstrukcja zdania złożonego? Chodzi mi tutaj o wyrażenie, pochodzące z drugiej części zdania; a mianowicie: "które to skupiska".

Rubia, motywacja jest: Połączyć przyjemne (chodzenie po górach) z mniej przyjemnym (rejestrowanie swych myśli, swoich pomysłów i przelewanie tego wszystkiego na papier). Chodzi o to, ażeby zrobić czasami coś dla siebie bardziej, a niżeli dla innych (odbiorców, czytelników), i postarać się, by dni naszego życia nie odpłynęły gdzieś na antypody dalekich wysp niepamięci, za nim będzie za późno, za nim wszelki ślad po nich zaniknie.
Added in 5 minutes 25 seconds:
"Woda, rozbijając się o skały tworzy tu efektowne kaskady oraz małe, lokalne skupiska – nazwiemy je w tym momencie basenikami – które to skupiska zdają się konkurować ze sobą pod względem przezroczystości toni."
Mam pytanko: Nie razi Was taka konstrukcja zdania złożonego? Chodzi mi tutaj o wyrażenie, pochodzące z drugiej części zdania; a mianowicie: "które to skupiska".
O górach trochę literacko
10O ile dobrze kojarzę, takich konstrukcji używano w XIX-wiecznej literaturze naukowej, dla wyodrębnienia jakiejś części z większego zbioru, w ramach precyzji języka naukowego :wink: I podobnie jest u Ciebie - w pierwszym członie zdania masz dwa dopełnienia (kaskady i baseniki), natomiast w drugim - konkurować mają ze sobą tylko baseniki, które w międzyczasie stały się podmiotem. Rozumiem więc zasadność tego łamańca, chociaż kojarzy mi się dość archaicznie. No, ale Ty generalnie masz taki styl archaiczno-scjentystyczny.
A poza tym - ja pisałam o motywacjach narratora, nie zaś autora

Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
O górach trochę literacko
11Aha, i wszystko jasne! 
Podoba mi się Twoje określenie: "styl archaiczno-scjentystyczny", które pasuje również i do mnie, jako do człowieka (choć nie jestem jakoś bardzo... stary).
Co do motywacji narratora: No właśnie, aż prosi się, by zamieścić teraz jakąś większą całość (coś w rodzaju "Dziennika z górskich podróży"). I wtedy motywacje powinny się dać jakoś namierzyć, dać się zauważyć. Natomiast, tak czy siak, narratora trzeba będzie wymienić na nowego, a starego - utopić w Barujcu (znaczy się: posłać go do diabła).

Podoba mi się Twoje określenie: "styl archaiczno-scjentystyczny", które pasuje również i do mnie, jako do człowieka (choć nie jestem jakoś bardzo... stary).
Co do motywacji narratora: No właśnie, aż prosi się, by zamieścić teraz jakąś większą całość (coś w rodzaju "Dziennika z górskich podróży"). I wtedy motywacje powinny się dać jakoś namierzyć, dać się zauważyć. Natomiast, tak czy siak, narratora trzeba będzie wymienić na nowego, a starego - utopić w Barujcu (znaczy się: posłać go do diabła).