Miałem starszego kolegę, który mieszkał przy tej samej co ja ulicy Ogrodowej ze swym młodszym rodzeństwem: Basią i Tomkiem. (Imiona są dla nas wielce nieistotne. Potraktujmy je zatem jako barokowy ornament i następnie szybciutko o nich zapomnijmy). Adam – bo o nim mowa – był ode mnie większy i silniejszy i bardzo mi imponował. Nie był wcale małym chłopcem, wprost przeciwnie – w mych oczach, mając za sobą całe trzynaście lat życia, jawił się prawie jak dorosły. Potrafił być rozważny, przewidujący i ostrożny, choć wychowywała go ulica, a przynajmniej – do pewnego stopnia. Pochodził z domu, w którym każdy dba sam o siebie: rodzice byli więc zajęci swoimi sprawami, a dzieci swoimi.
(Czy już czujecie ten zew romantycznej wolności, żeby nie powiedzieć, dziecięcej anarchii? Doszło do tego, że nawet teraz, po wielu, wielu latach, gdy piszę te słowa, odczuwam zazdrość. Ja takiej swobody nigdy nie zaznałem. Prowadzono mnie na bardzo krótkiej smyczy i miałem mnóstwo obowiązków, związanych z nauką w szkole gminnej oraz muzycznej. A tymczasem u Bochenków można było robić dosłownie wszystko, na przykład bawić się w chowanego albo „chał chała”, cokolwiek to znaczy; można było ganiać po całym dosłownie domu i robić to, czego normalnie robić nie wypada. A sterta ubrań, porozrzucanych po podłodze, walających się po wszystkich kątach bez ładu i składu, piętrzących się aż po sam sufit, stanowiła niezrównaną wprost scenerię dla najbardziej nawet wymyślnych i szalonych zabaw. I do tego jeszcze to pierze sprzed tygodnia, a może dwóch, wciąż unoszące się w powietrzu – pamiątka po zaszlachtowanym i oskubanym brojlerze… No po prostu: czad).
Ojciec rodziny musiał non stop, siedem razy w tygodni, jeździć mopikiem do bazy – ówczesnego pegeeru.
Matka całymi dniami szlugała i piła nałogowo, niekiedy kawę. I tylko skoro świt… z samego rana… No już dobrze! Nie wcześniej jak przed jedenastą, zabierała się za porządki, gdyż bajzel w domu był nieprzeciętny. Zabierała się także i przez całe długie popołudnia – rzadko na tyle skutecznie, by w ogóle móc choćby tylko pomarzyć o dotknięciu mopa, łopatki albo zmiotki.
Tomeczek – najmłodszy z rodzeństwa – był niekiedy tak straszliwie głodny, gdy wracał z lekcji, że brał pomyje za zupę. Oczywiście robił to omyłkowo, ale najgorsze, że mu one bardzo, ale to bardzo smakowały – bardziej od codziennej, domowej strawy.
Było tam zawsze wesoło, a człowiek brechtał się dosłownie z byle czego, rechocząc przy tym niczym żaba Monika z „Teleferii”.
Pamiętam, jak raz moja babcia przyszła pożyczyć odrobinkę cukru. Zapukała do drzwi. I oto, co usłyszała:
– E, ty kurwa! Zara jak ci puknę, cholero jedna! Aaa, to pani, pani Goździkowa. – Zmieszała się matka rodzeństwa. – O, ja przepraszam, kurwa. Myślałam, że to te małe bąki se zabawę urządzają, bo cały czas tutaj przyłażą i do mnie pukają.
– A, nic się nie stało, pani Bochenkowa, nic się nie stało.
Taki to był właśnie wesoły domek, tętniący życiem, rozbrzmiewający symfonią bluzgów, w którym dzieci pilnowały się lub nie pilnowały, wychowywały albo i nie wychowywały same.
Nie zdziwiło mnie więc, jak razu pewnego dowiedziałem się, że Adasiowi sieczkarka obcięła jeden z palców u ręki. Nie było mnie przy tym, a mimo wszystko wiedziałem, że w tym „burdelu” wszystko zdarzyć się może, i że prędzej czy później dojdzie do jakiegoś nieszczęścia. Podobno było strasznie zabawnie, kiedy ów członek na powrót mu przyszywano. Wszyscy żartowali i w ogóle. I pielęgniarki, lekarz, a nawet sam zainteresowany śmiali się do rozpuku.
(Mój Boże! Ileż było takich owianych aurą tajemnicy, sensacyjnych wydarzeń w moim nastoletnim życiu, które z czasem urastały do rangi legendy, przekazywane z ust do ust przez osoby postronne i zwykłych, pospolitych plotkarzy. Większość z nich nie zasługuje, jak sądzę, na waszą uwagę, ale świat dziecka rządzi się własnymi prawami, nieprawdaż? I potrafi niekiedy wyolbrzymić błahostki).
A było to tak: owego feralnego dnia ojciec podawał mu porcję trawska, a on ostrożnie przemycał ten towar do sieczkarki. Miała to być zdaje się pasza dla królików: jakiś rozdrobniony mlecz albo mlecz z dodatkiem buraków cukrowych czy coś takiego. (No bo – widzicie – te małe kłapouche smyki wprost uwielbiają to polne zielsko).
Maszyna wibrowała delikatnie i równomiernie. I wystarczyło tylko zgrać się z nią. I tak bez czkawek, drgawek czy skoków pracowała ta dwuosobowa spółdzielnia rolnicza. Lecz coś musiało pójść nie tak, coś złego musiało się stać z samymi nożami, bo oto, nagle, aż podskoczyły i dosłownie rzuciły się na Adasiowe dłonie – z kłami, szponami i w ogóle. A ten miast odskoczyć na bok, jął przysuwać się do sieczkarki coraz to bliżej i bliżej.
Podobno ujrzał gigantycznego królika ze stali z zębami zamiast ostrzy i z tymi rozkosznymi oczkami jak u pluszaka. Chciał go jedynie pogłaskać, musnąć delikatnie po mordce, nakarmić marcheweczką, mleczem i… paluszkami, ale nie tymi u ręki. No i trach! Nim się zorientował, co się święci, już było po zawodach, ptakach oraz palcu.
Sieczkarka – oto słowo, które się źle kojarzy; oj, całkiem niedobrze!
A co do samych Bochenków jeszcze… Cóż, rodzinka funkcjonowała sobie nadal – tyle, że bez matki, bo matka umarła gdzieś po drodze zwanej życiem prawdopodobnie na raka. Bochenkowe dzieci – już jako osoby dorosłe – pokończyły studia, poznajdowały dobre prace i pozakładały rodziny. I żyją tak po bożemu po dziś dzień.
Added in 1 hour 20 minutes 15 seconds:
No super! Pomyliłem się i wysłałem starszą wersję, a tymczasem tekst kilkakrotnie przerabiałem. I co teraz? Buu...
