Zimno.
Czasami to znaczy, że zanurzasz się w twardym ciężarze, w zapachu chloru i barwie niezapominajek. Jeśli zmusisz mięśnie do walki z oporem materii, jeśli nie ulegniesz własnemu ciału ani prawom hydrodynamiki, wychodząc z wody za godzinę będziesz czuć tylko lekkie zawroty głowy, a krople spływające po karku będą parzyć.
Czasami to znaczy, że szczelniej otulasz się szalem pozwalając, by wiatr niosący zapach suchych liści igrał z twoimi włosami. Chłód podsiąka rękawami, plącze się wokół stóp, ale nie sięga twarzy oblanej miodowym blaskiem września.
Czasami to znaczy, że podmuch przenika kurtkę, sięga kręgosłupa, rezonuje w płucach. Śnieg osiada na ramionach, a po udach drepczą zastępy mrówek o nóżkach z igieł lodu. Odciskają niezliczone ślady, tak drobne, że kilku nawet byś nie zauważył, ale przez godziny zbiera się ich milion, dwa, aż na twojej skórze wykwitną czerwone, piekące plamy.
Jest też zimno, które wpija się w dłonie ząbkami ostrymi jak u pstrąga, gdy tylko zanurzysz palce w suchym, śnieżnobiałym piasku. Zimno wijących się leniwie białych smug oplatających twarz, łaskoczących nozdrza. Gdy perełki suchego lodu padają na skórę, z początku są niewinną igraszką. Jeśli próbujesz je schwycić, zmieniają się w iskry. Nie gasną; parzą coraz mocniej, aż znikną w obłoczku mgły.
Jest zimno, które kipi i syczy. Budzi strach, dopóki po raz pierwszy się nie przełamiesz i nie zanurzysz w nim ręki. Ciekły azot zdaje się lekki i suchy, bo efekt Leidenfrosta nie pozwala ci go dotknąć, a mrowienie rozbiegające się po dłoniach przypomina trzepot skrzydeł kolibra. Jeśli się zapomnisz, poczujesz coś, czego do tej pory nie znałeś. Obcęgi zaciskają się na opuszkach. Zostawiają biały ślad, na który z początku patrzysz obojętnie. Ból nie pochodzi od niego. Wypływa z twoich kości, napiera na skórę, jakby twoje ciało schwytało go w pułapkę. W końcu ucieka.
Jest jednak jeszcze inne zimno.Trzeba je skonstruować, a potem uwierzyć, że się wykluło z miesięcy obliczeń i lat pracy. Sprawia, że jego twórcy milkną, przejęci i wzruszeni patrząc na okruch rzeczywistości, który sami popchnęli na granicę pojmowania. Wstrzymują oddechy, zamierają, cichną. W sercu instrumentu przed nimi, wśród szkła i miedzi, w pułapce ze światła tkwi pojedynczy, nieruchomy atom.
Czasami to znaczy, że zanurzasz się w twardym ciężarze, w zapachu chloru i barwie niezapominajek. Jeśli zmusisz mięśnie do walki z oporem materii, jeśli nie ulegniesz własnemu ciału ani prawom hydrodynamiki, wychodząc z wody za godzinę będziesz czuć tylko lekkie zawroty głowy, a krople spływające po karku będą parzyć.
Czasami to znaczy, że szczelniej otulasz się szalem pozwalając, by wiatr niosący zapach suchych liści igrał z twoimi włosami. Chłód podsiąka rękawami, plącze się wokół stóp, ale nie sięga twarzy oblanej miodowym blaskiem września.
Czasami to znaczy, że podmuch przenika kurtkę, sięga kręgosłupa, rezonuje w płucach. Śnieg osiada na ramionach, a po udach drepczą zastępy mrówek o nóżkach z igieł lodu. Odciskają niezliczone ślady, tak drobne, że kilku nawet byś nie zauważył, ale przez godziny zbiera się ich milion, dwa, aż na twojej skórze wykwitną czerwone, piekące plamy.
Jest też zimno, które wpija się w dłonie ząbkami ostrymi jak u pstrąga, gdy tylko zanurzysz palce w suchym, śnieżnobiałym piasku. Zimno wijących się leniwie białych smug oplatających twarz, łaskoczących nozdrza. Gdy perełki suchego lodu padają na skórę, z początku są niewinną igraszką. Jeśli próbujesz je schwycić, zmieniają się w iskry. Nie gasną; parzą coraz mocniej, aż znikną w obłoczku mgły.
Jest zimno, które kipi i syczy. Budzi strach, dopóki po raz pierwszy się nie przełamiesz i nie zanurzysz w nim ręki. Ciekły azot zdaje się lekki i suchy, bo efekt Leidenfrosta nie pozwala ci go dotknąć, a mrowienie rozbiegające się po dłoniach przypomina trzepot skrzydeł kolibra. Jeśli się zapomnisz, poczujesz coś, czego do tej pory nie znałeś. Obcęgi zaciskają się na opuszkach. Zostawiają biały ślad, na który z początku patrzysz obojętnie. Ból nie pochodzi od niego. Wypływa z twoich kości, napiera na skórę, jakby twoje ciało schwytało go w pułapkę. W końcu ucieka.
Jest jednak jeszcze inne zimno.Trzeba je skonstruować, a potem uwierzyć, że się wykluło z miesięcy obliczeń i lat pracy. Sprawia, że jego twórcy milkną, przejęci i wzruszeni patrząc na okruch rzeczywistości, który sami popchnęli na granicę pojmowania. Wstrzymują oddechy, zamierają, cichną. W sercu instrumentu przed nimi, wśród szkła i miedzi, w pułapce ze światła tkwi pojedynczy, nieruchomy atom.