Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że tego typu drabli nie rozumiem i nie zrozumiem.
Rozumiem drable dowcipne, które są w zasadzie tylko rozwlekle opowiedzianym kawałem. Rozumiem mięsne szokery. Rozumiem drable etiudowe, pisane po to, by zmierzyć się z tworzywem, jakim jest język. Rozumiem smuty, studium jakiegoś uniwersalnego przeżycia i konkretnego uczucia. Nie każdy do mnie przemawia, ale zazwyczaj, gdy coś mnie nie zachwyca to przynajmniej wiem, czemu miało zachwycać.
To jednak kolejny z wielu, które odbieram jako zwykłe pitu pitu.
Nie jest ćwiczeniem panowania nad językiem, bo mamy generyczny poprawny opis, który wprawdzie pasowałby do większej formy, by na spokojnie, bez wygibasów i wodotrysków opisać scenkę, ale ta forma to chyba właśnie miejsce na wygibasy i wodotryski, bo skoro treści to nie ma, cóż zostaje poza formą?
Teraz nastrój... domyślam się, że miało smucić, w końcu czytelnik myśli, że ktoś tam ma fajnie, a potem nie, bo sobie tylko wyobrażał, że ma fajnie. No i jest... meh. Nic.
Postanowiłam się zatem po prostu nie wypowiadać, bo co mi szkodzi, ale nowe szaty skusiły.
Sprawa jest ciekawa o tyle, że właśnie przy takich kawałkach pitu pitu, w których ja nie widzę nic poza... nie, nie ma nawet "poza", ja kompletnie nic nie widzę, zazwyczaj pojawiają się dwuwyrazowe komentarze również bez żadnej treści.
W obliczu wywołanego tematu nowych szat cesarza wyjaśniam, że jest to ciekawe dla mnie jako obserwatorki samej siebie, która na Wery nie tylko konfrontuje własne teksty z gustem innych użytkowników, ale też własne poglądy o pisaniu i odbiorze literatury z poglądami innych użytkowników.