James Dean [opowiadanie/miniatura]

1
Drzwi otwierają się i staje w nich łysy staruszek z wódką w rękach. Gapi się przed siebie jak idiota, nagle prostuje plecy, wzdycha; a my obserwujemy tę maskaradę. My, czyli ja - Kary - a także mój przyjaciel, Rudi (przydomek wziął się od koloru jego włosów). Tego dnia przebywał z nami ktoś jeszcze, kuzynka, zwana Lolą. Wtedy jednak siedziała w łazience.
Drzwi otwierają się znów i staje w nich mężczyzna o urodzie Hiszpana. Ma kruczoczarne włosy, wyraźne rysy i dobrze zbudowane, do połowy odsłonięte ramiona. Przygląda się przestrzeni dokoła, jak opanowany gangster z filmu, milcząc. W swojej powadze robi krok w przód, wyginając wargi w geście rozpaczy.
Ja i Rudi zerkamy to na niego, to na siebie; kręcimy głowami. - James Dean miał jasne włosy - mówię, zaciągnąwszy się papierosem. - Aczkolwiek na czarnobiałych fotografiach tego nie widać.
- Szczegół - odpowiada Rudi, wyciągając papierosa z paczki, zapala. - A pan - zwraca się do gościa o urodzie Hiszpana - zna szwedzki?
- Szwedzki? - Mężczyzna wzdryga się. - Jak to, szwedzki? Nie było mowy o Szwedzkim...
- Bardzo nam przykro, ale potencjalny kandydat, pretendent, musi biegle posługiwać się szwedzkim.
- Ewentualnie mandaryńskim - dodaje Rudi.
- Ale przecież... - Hiszpan szuka słów.
- Ma pan talent, lecz nie do tej roli - wyjaśniam.
- Może ten Szwedzki nie jest trudny? - zastanawia się.
- Och, drogi panie, skurwysyńsko trudny. - Rudi strąca popiół z papierosa.
- Do widzenia, dziękujemy za przybycie. Nachste!
Wtedy jednak drzwi ani drgną. - Następny! Śmiało! - i wciąż nic. Spoglądam na Rudiego. - Powiedziałeś, że kolejka sięgała po ulicę. A do ulicy jest co najmniej... 15 metrów?
Kolega wstaje, podchodzi do okna, wzdycha... - Wydaje mi się - mówi - że tę kolejkę coś przerzedziło.
- Jak to?! - Podbiegam do okna. - Ten stary? I Hiszpan? Który zresztą odchodzi...
- Nie mam pojęcia, co się stało. - Zaciąga się w zamyśleniu. - Co im przyszło do głowy?...
- Rudi, nie pierdol, proszę, że wystraszyły ich czarne chmury na niebie.
- Czarne chmury? - Otwiera okno i wychyla się. - Ech, chyba trafiłeś.
- Co? - Odciągam go od okna i robię to samo, co on zrobił przed chwilą; po niebie faktycznie suną czarne jak noc chmury. - To niemożliwe. Przyszli na casting i uciekli, bo wystraszyli się burzy?
- A ty wiesz, jakie tu są burze?
- Jak na Majorce... Co mnie to obchodzi? Dostałem tyle, żeby ślęczeć tutaj przez jeden dzień, dwanaście godzin, takie cyrki nie wchodzą w grę.
- Słuchaj, jeżeli będzie trzeba, to poświęcimy się i drugi dzień opłacimy z własnej kieszeni.
- Daj spokój, mieliśmy te pieniądze przepić, a nie przeznaczyć na jakieś wyższe cele. - Śmieję się, wracając do pokoju. - Rudi, a co z tym starym? Co myśmy mu powiedzieli?
- Żeby czekał.
- Na telefon.
- O to nam chodziło. Ale on czeka przed drzwiami.
- Kozak. - Gaszę papierosa, mimo że wystarczyło go jeszcze na parę buchów. Rudi się nie odzywa, chce, żebym to ja decydował. - Dobrze, panie kolego, wołamy starego. - Pan kolega idzie w stronę drzwi, uchyla je, wypowiada właściwe nazwisko. Po chwili wraca. - I co? - pytam, powstawszy. - Uniósł się dumą, pychą, czymkolwiek, nie wróci?
- Wróci, wróci... Proszę poznać pana Deana. - Moim oczom ukazuje się całkiem wysoki, starszy człowiek o siwych, ale dosyć bujnych włosach, w niebieskich dżinsach i białej koszulce.
- To on - stwierdzam.
Wtedy rozwierają się drzwi łazienki. Wychodzi z niej kuzynka, która jeszcze przed momentem rzygała do sedesu. Ociera wilgotne oczy, a na jej buzi pojawia się uśmiech. Skąd tak nagła zmiana nastroju?
- Ten pan ma głos Jamesa Deana - przekonuje, podczas gdy stary ściska moją dłoń. - Jego głos? - pytam, szukając na jego twarzy podobieństw do tragicznie zmarłego gwiazdora; tak, to on! Jak gdyby wtedy, kilka dekad temu nie zginął, lecz uszedł z życiem i przez ponad pół wieku ukrywał się gdzieś na uboczu. - Ma pan głos Jamesa Deana?
- To zabawne, ale na swój temat nie powinniśmy się wypowiadać.
- Kurwa, Dean... - Rudi pospiesznie gasi peta. - Proszę pana, zmienimu scenariusz! Rozumie pan? Zrobimy go pod pana! Główny bohater nie będzie miał 24 lat, tylko... no...
- 82.
- 82! Właśnie tak. - Rudi zabiera mnie na bok, na słówko. - Jak mogliśmy tego nie widzieć? Nic nie zauważyć?
- Nie potrafię odpowiedzieć.
- Jezusicku... Może to faktycznie on?
- Heh, już Cię kręci ten papieros. - Uśmiecham się i klepię go po ramieniu. - Sprawdź, może przyjechał Speedsterem.
Oczywiście każdy głupi wie, że nie powiedziałem poważnie; tylko Rudi wziął to serio.
- Czym pan przyjechał? Porsche?
- Czym?... Szanowni panowie, nie posiadam należytych środków, żeby było mnie stać na taką ekstrewagancję.
- Więc? - pytam. - Corsą, Fiestą?
- Przyszedłem piechotą, szanowni panowie.
- Piechotą... - Rudi jest zafascynowany. - Zapłacimy każdą cenę.
- Co? - Wpijam w niego trzeźwy wzrok.
- To znaczy tyle, ile się da, bez kompromisów. - Cofa się o parę kroków, będąc przeszczęśliwym. - James dean died - it is a truth?
- Panie kolego - śmieję się - może papierosa? Albo setkę? Nie wiem, co o panu myśleć, kolego.
- Jesteś jak biblijny Tomasz: widzisz, a nie wierzysz.
- To uderzające podobieństwo jest wynikiem, hm, przypadku.
- Przypadku... Tak, właśnie tak. Pokażmy panu scenariusz.
Wracamy do salonu, gdzie czeka 82-letni Dean. Rudi prosi, żeby się rozgościł: usiadł, wypił kawę, herbatę, może nalewkę albo kompot. James dziękuje, po czym siada na jednej z kanap i już wyciąga rękę po szklankę, kiedy ni stąd, ni zowąd...
- To miała być moja rola! - wrzeszczy Hiszpan, wpadłszy z hukiem do pokoju, z nożem w dłoni; jego rozchełstana koszula kołysze się z każdym jego ruchem. Stary zeskakuje z kanapy i staje na przeciw niego, także wyposażony w broń białą.
- Panowie, co wy... - mówi Rudi, ale wtedy rozpoczyna się pojedynek. Dwie postaci jakby przenikają się wzajemnie. Wyglądają niczym dwa duchy, jeden przechodzący przez drugi; zlewające się niekiedy. Chwilami błyszczą ostrza. Odgłosy walki są prawie nie do usłyszenia. - Panowie, nie denerwujcie mnie... panowie...
- No chodź, chodź. - Pokazuję, żeby się zbliżył. A kiedy jest już obok, szepcę mu do ucha: - Bez względu na to, kim on jest, ma się natychmiast uspokoić.
- To mu to powiedz.
Walka ustaje. Rezultatem szamotaniny jest efektowna scena: Hiszpan siedzi na Deanie, który leży na brzuchu, pokonany.
- Ten pan jednak wygrał - przyznaje James.
- Ale ten pan nie wygląda jak Dean, kurwa! - krzyczy zawiedziony Rudi. Rzuca się na Hiszpana, wyrywa mu nóż i przykłada do jego gardła. - Ocaliłem dobre imię tego pana! Przegrałeś! A teraz się wynoś.
Hiszpan wstaje bez słowa, wyraźnie smutny. Potem poprawia koszulę i ze spuszczoną głową wychodzi. Dean zaś chowa twarz w dłoniach, wykrzywia twarz w jakimś grymasie, podciąga nogi i robi wszystko, by myśleć, że płacze.
- Hm... - Obserwuję, co robi. - Może i miałeś rację. Zachowuje się jak on.
Jednogłośnie przytakujemy.
- Wiesz - mówi Rudi - to w sumie nieistotne. Byle umowę podpisał. - Zapala papierosa, którego od chwili trzyma w ustach. - No i żeby nie miał kumpli w związkach zawodowych. - Znów potakujemy.
Tymczasem Dean wstaje. Patrzy gniewnie, po czym wychodzi.
- On już nie wróci? - pyta Rudi, a ja znów nie potrafię mu odpowiedzieć.

2
Przeczytałam i zastanawiam się - osssochodzi?
Napiszę jak Sep - NIE
Pod każdym względem to jest kiepskie - pomysł na historię, realizacja, język.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Miniatura literacka”

cron