Poznajmy się.
Na imię mi Żniwiarz, a nazwiska nie posiadam; podobnie jak majątku. Żyję z tego, że zabijam, i idę to tu, tam tam, nigdy bez powodu, niekiedy jednak bez sensu. Nieraz trzeba ściągnąć czyjąś pogubioną duszę w zaświaty, więc cel podróży jest; brakuje za to sensu, bo po co ściągać tę duszę, skoro ona Bogu ducha winna?
Niekiedy się śmieję, tak sobie idąc, a niekiedy czuję, że łzy napływają do moich zmęczonych oczu. W ubiegłym tygodniu odprowadzałem do Raju małą dziewczynkę, która wpadła wprost pod koła rozpędzonego samochodu. Jej dusza dobrze wiedziała, że odwrotu nie będzie, więc poprosiła tylko o jedno - by jej rodzice przestali płakać. I choć lista mojej mocy jest długa, to życzenie było niemożliwe do spełnienia. Możesz zabronić komuś śmiechu, lecz nie rozpaczy.
Przestałem być tak ważny, jak dawniej. Góra coraz częściej zwracała się do Kostuchy zamiast do mnie. Nazywaliśmy tak siłę wyższą, od którj przyjmowaliśmy zlecenia; kogoś, kogo nie było nam dane poznać, a kto stał na czele wszystkiego: dobra i zła, kobiet i mężczyzn, żywych i umarłych.
Być może przestałem być wystarczająco skuteczny. Albo Kostucha lepiej wyglądała.
Wszyscy wyklęci i pojebani spotykali się co wieczór w opuszczonym lokalu na obrzeżach wsi. To miejsce, w którym przeplatały się losy śmiertelników z losami istot nadprzyrodzonych.
Lokal nazywał się Różowe Ogrody i zajmował powierzchnię pięćdziesięciu metrów kwadratowych. Jeśli chciało się wejść, należało zapukać; to był oficjalny, aczkolwiek niepisany zwyczaj.
Zza nadpalonych drzwi wypływał zapach papierosowego dymu.
- Ponury? - zapytano.
- Żniwiarz.
- Zapraszamy! - Drzwi otworzyły się. Odźwiernym był śmiertelnik, Stary Kapitan, ubrany w wygnieciony, marynarski mundur. Ukłonił się i poprosił o płaszcz. Powierzyłem mu swój prochowiec w kolorze kawy, odwzajemniłem uśmiech i pewnym krokiem ruszyłem w stronę sali. W kącie grała kapela grabarzy, na parkiecie tańczyła jakaś para, przy stolikach zaś tłoczyli się wszyscy ci, którzy znałem. Zauważyli, że przybyłem, zaczęli więc zerkać w moim kierunku, posyłając uśmiechy. Kultura lokalu wymagała, aby każdemu się odwdzięczyć, to z kolei wymagało skupienia. Nikogo nie powinieneś przeoczyć. Pod tym względem bywalcy Ogrodów przypominali mi hiszpańskich sklepikarzy, nadąsanych, jeżeli nie odpowiedziałeś jakże uroczego "Hola!".
Do swojego stolika zaprosiła mnie Kostucha. Siedziała w towarzystwie głupiej Wioletty - kobiety, która oszalała po tym, jak opuścił ją mąż: wstał w środku nocy, stwierdził, że pójdzie do monopolowego, bo ma ochotę zapalić; nigdy nie wrócił.
Kostucha miała na sobie gustowny kostium - czarna spódnica kontrastowała ze śnieżnobiałą koszulą. Zaś Wioletta zawsze nosiła to samo - sweter w kratę, który zakładała na nagie ciało, i brudne farmerskie spodnie. Zawsze obdarowywała mnie dziewczęcym spojrzeniem. Lubiłem tę biedną kobietę. Ta sympatia brała się chyba z litości.
- Już myślałyśmy, że nie przyjdziesz - powiedziała Kostucha. - Koleżanka się niecierpliwiła. - Wskazała Wiolę.
- Liczyłem na to, że gdzieś ją spotkam. - Uśmiechnąłem się do tej zaniedbanej pani. Była szczęśliwa. - Długo czekałyście?
- Od piątej. A jest dziesiąta. Dlaczego przyszedłeś tak późno?
- Chciałem w spokoju pomyśleć.
- O czym? - Kostucha zapaliła papierosa. - Chyba nie o tym, jak bardzo próbuję cię wygryźć. W ogóle, co to był za pomysł?
- Wygryźć? - zainteresowała się Wioletta.
- Twierdzi, że wchodzę Górze do dupy bez mydła, że tak brzydko o tym powiem, i dlatego jestem rzekomo faworyzowana.
Wzruszyłem ramionami. Nie chciałem wdawać się w dyskusję, ale swoje wiedziałem - Kostucha manipulowała każdym, kto odpowiadał za jej karierę.
- Ona taka nie jest. - stwierdziła Wioletta rozbrajającym tonem.
- Oczywiście, że nie. - Znowu się do niej uśmiechnąłem.
- Więc o co chodzi? - Kostucha strzepała papierosa.
- Popadam w zapomnienie, znikam w ciemnej toni...
- W ciemnej toni, powiadasz. No cóż, ja nie zawiniłam. Ale obiecuję, że porozmawiam o tym z Górą...
- Chciałabym na chwilę wyjść - powiedziała Wiola. Chwilę wcześniej rzuciła mi wymowne spojrzenie.
- Ja zostanę - odparła Kostucha.
- A ja z tobą pójdę, żebyś nie była sama - zdecydowałem i oboje wstaliśmy. W połowie sali wziąłem ją pod rękę. Wiolę zniszczyło życie, ale i tak była najbliższą mi osobą spośród grona tych, których spotkałem na swej drodze.
Wyszliśmy przed knajpę. Wieczór był chłodny, moja towarzyszka drżała z zimna, dlatego oddałem jej swoją kamizelkę. Wioletta wciąż nieśmiało się uśmiechała.
- Kończę się - powiedziałem.
- Dlaczego? - spytała słodkim głosem.
- Zapomniano o mnie. Ty też mi nie wierzysz?
- Ja ci wierzę. - Wciąż patrzyła prosto w moje oczy. - Ja już dawno się skończyłam.
- Nie martw się, laska. - Chwyciłem ją za ramiona. - Wszystko będzie dobrze.
- Ale nie tak, jak dawniej. - Przytuliła się do mnie. W jednej chwili zrozumiałem, co chciała mi przekazać; nie żyła. - Dzisiaj rano podcięłam sobie żyły. Moi krewni wylewają krokodyle łzy, a dla nas to jest bez znaczenia. Ich fałsz pozostał daleko stąd. Odtąd nie mam już nic do stracenia. Kocham cię. - Jej włosy rozpłynęły się na mojej piersi.
- Co teraz? - zapytałem.
- Nic. Ja się skończyłam, ty dopiero się skończysz... Uciekniemy gdzieś razem. Dwa nieszczęśliwe życiorysy dadzą happy end. - Poczułem na sobie, że jej wargi wygięły się w uśmiech.
- To dopiero paradoks. - Zaśmiałem się lekko. - Jest pewien problem: musimy wrócić do środka, do Kostuchy.
- Musimy? Żal ci tej złośliwej suki? I płaszcza?
Pomyślałem o cienkiej koszuli i podkoszulku bez ramion, które w żadnym stopniu nie chroniły mnie od zimna tamtego wieczoru.
- Stary Kapitan zwróci mi go przy okazji - powiedziałem i odeszliśmy, objęci.
Różowe Ogrody: Zapoznanie z Wiolą [miniatura]
1
Ostatnio zmieniony ndz 02 mar 2014, 15:53 przez minojek, łącznie zmieniany 1 raz.