Wizyta u dentysty nierozłącznie wiąże się z horrorem. Owszem, kilkukrotnie próbowano ugryźć temat jako makabreskę czy komedię, jednak nie przypominam sobie, by kiedykolwiek udało się zrobić to w sposób przynajmniej dobry. Zawsze wychodziły z tego pozbawione polotu potworki, ni to śmieszne, ni to obrzydliwe pokraki.
Nie gwarantuję, że moja próba przedstawienia tematu będzie szczytem szczytów finezji i wytwornym przykładem znakomitego smaku – wręcz przeciwnie: już teraz wiem, że uda jej się co najwyżej osiągnąć poziom znośności. Tak to już jest z wałkowanymi w nieskończoność motywami. Zresztą, biadolić w ramach wstępu można tysiącami znaków (a czasami, mam wrażenie, że nawet i całymi tomami) – czas przejść do sedna.
Dwa dni temu zadzwoniła do mnie narzeczona. Powiedziała, że właśnie wyszła od dentysty. Zapytałem o felernego zęba, który stał się przyczyną wizyty. Agnieszka oznajmiła, że sprawa jest już załatwiona, ale tylko połowicznie. Zaciekawiło mnie to i nieco zirytowało. Czego jak czego, ale „połowicznego załatwiania spraw” nie znoszę. Można coś albo załatwić, albo tego nie załatwić. Inaczej absolutnie nie wolno! W tym jednym z niewielu przypadków, nie ma drogi środka.
Że co, pomyślałem, że niby wyrwał ci pół zęba? Albo pół zęba zaplombował? A może ząb wypadł sam (byleby tylko cały), a on wstawił ci połówkę?
Ponagliłem do wyjaśnień.
– Przyjechałam tam dwadzieścia minut przed czasem… – zaczęła, a ja wiedziałem już, że nie będzie to krótka opowieść. To będzie epopeja – druga „Iliada”, albo coś pokroju „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta.
Robiła to umyślnie. Prowadziła narracje powoli, dokładnie, dbając o zrelacjonowanie każdego szczegółu. Doskonale zdając sobie sprawę z tego, że zależy mi przede wszystkim na poznaniu finału, rozciągała opowieść, tworząc z jej większości przewkurwiający suspens.
Mówi się trudno, pomyślałem po czym wsiadłem do autobusu linii 152. Podróż do domu zajmie mi jakieś pół godziny, mam czas, westchnąłem w myślach – tylko nerwów jakoś brak. No, ale cóż począć?
Nie pójdę w ślady mojej wybranki i zajmę się wyłącznie aspektami istotnymi. Po długim wstępie powiedziała:
– Kazał mi się położyć. Tak zrobiłam, a tu nagle: ziuuu! Zjechałam w dół. Wiesz, zaskoczyło mnie to. Chciał żebym rozpuściła włosy, bo kucyk będzie mnie uwierał i będę się kręciła – więc i jemu będzie niewygodnie. Zrobiłam to. Niedługo później padło: „niech pani otworzy usta”. W końcu musiało przecież paść. No i się zaczęło…
„Kazał mi się położyć”, „zjechałam w dół”, „chciał żebym rozpuściła włosy”, „niech pani otworzy usta” – ta narracja brzmiała jak pocięty scenariusz pornola o zboczonym dentyście i jego napalonej klientce (scenariusz, w dodatku, pisany na kolanie). Wiem, doskonale wiem, że żartowanie z dwuznacznych wypowiedzi to literacki poziom dna, a jeśli chodzi o dwuznaczności erotyczne, to sprawa jest już w zupełności przegrana. Nie w tym clou. Póki co lećmy dalej.
Albo nie lećmy. Zatrzymajmy się na chwilę i powróćmy do poprzedniego akapitu.
Dentystyczny pornos – brzmi to jak oksymoron, a jednak na stronach dla wieczornych waligruchów, jest tego ogrom. Zawsze zastanawiałem się czy coś takiego ma jakiekolwiek szanse przydarzyć się w rzeczywistości. Nie, nie chodzi o sam seks – w tej kwestii nie mam żadnych wątpliwości (choć gdyby tak zrobić porządny research, pewnie okazałoby się, że się mylę) – myślę raczej o podnieceniu seksualnym samym w sobie: czy pacjentka mogłaby je poczuć w takim miejscu, pomimo bólu, który jest przecież głównym powodem wizyty? Nie wiem jak to wygląda u innych, ale kiedy mnie coś boli, nie w głowie mi igraszki – właściwie jedyne co pojawia się wtedy w mojej głowie to pragnienie, by ból czymś przezwyciężyć. Żeby jakieś, choćby najłagodniejsze świństewka? Raczej nie. No, co najwyżej można sobie popatrzeć w celu złagodzenia cierpień (ta metoda jest akurat naukowo udowodniona) – ale nie żeby od razu rzucać się na panienkę i zrywać z niej bieliznę. Aż tak to nie.
Może i powyższy scenariusz jest dla kogoś realny – dla mnie jednak brzmi to skrajnie nieprawdopodobnie. Zresztą, mniejsza z tym. Powróćmy do wątku przewodniego.
Słuchałem narracji Agnieszki, ale nie mogłem się skupić. Mój umysł przestawił się już z trybu uważnego odbiorcy, na tryb wyławiacza erotycznych dwuznaczności. Może i wydaje się to infantylne, ale – do cholery – myślicie, że lepiej poradzilibyście sobie, gdyby do waszych uszu dochodziły zdania takie jak: „musiał się tak nade mną pochylać, że czułam jakby się do mnie przytulał”, „wiercił maszynką, ale nic nie czułam”, „świdrował mi w buzi, a z wiertła tryskał jakiś płyn. Dobrze, że miałam ssaka, chociaż i tak ciekło mi po brodzie”. Zbzikować można i uznać się za niezrównoważonego psychicznie erotomana.
Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałem o tym, o co martwiłem się od początku – mianowicie – ile kosztować będzie taka „przyjemność”. Dopiero kiedy Aga wspomniała, że „jak na leczenie kanałowe, nie wziął aż tak dużo”, przypomniałem sobie o kwestiach finansowych. Oczywiście, musiała pojawić się przy tym dwuznaczność:
– Za pierwszą wizytę trzysta pięćdziesiąt, przy drugiej, podejrzewam, będzie tyle samo. Dzisiaj dopiero przeczyścił mi porządnie kanały (oto i wyczekiwany kwiatek) i zalepił prowizorycznie. Następną wizytę mam za tydzień. Muszę tylko zadzwonić i dopytać o dokładną godzinę, bo…
Dojechałem na miejsce. Wysiadłem z autobusu i poinformowałem o tym narzeczoną.
– Opowiesz mi resztę w domu, za pięć minut będę. Wstaw wodę na kawę. No. Pa pa pa. Widzimy się w domu. Pa.
Szedłem i myślałem sobie nad – dziecinnym, jak już zostało ustalone, ale zawsze – komizmem, wynikłym z relacji Agnieszki. Seks i wizyta u dentysty – coś jednak łączy te pozornie wykluczające się czynności. Jakby dorzucić do tego jeszcze jakieś ukryte znaczenie lub dwuznaczność płacenia za usługę, można by temat rozwinąć. W ogóle rozwiać go można chyba w nieskończoność.
No i co mam sobie o tym myśleć? Nasuwa mi się tylko jedna, następująca konkluzja:
Czy chodzi o seks, czy o wizytę dentystyczną, wszystko sprowadza się do majsterkowania nad uśmiechem. Nic więcej w tym temacie dodawać nie trzeba.