Fragment mojej książki [ ? ]

1
Z góry uprzedzam, że ten fragment zawiera wulgaryzmy ( książka ma być na czasie i piszę ją w taki sposób, aby do każdego głęboko dotarła. Zwraca się głównie do ludzi młodych, którzy narzekają na wiele problemów, które tak naprawdę nie istnieją ). Oczywiście ocenzurowałem wulgaryzmy dla forum.

Jest to fragment w sumie ze środka już książki, gdzie bohater rozpoczyna swoją przemianę w innego zupełnie człowieka. Dalsza część książki po tej przemianie nie zawiera już wulgaryzmów, bohater został przemieniony i zwraca się z szacunkiem do życia w praw moralnych.

Przepraszam z góry w razie, gdyby mi coś umknęło podczas cenzurowania. Jestem w stanie wysłać dalszą cześć przemiany bohatera do weryfikacji.

Ogólnie prosiłbym o maksymalną krytykę i poprawki. Traktuję tę książkę bardzo poważnie i zależy mi na jej wydaniu.

Pozdrawiam.

Teraz choć tego dnia wspaniałego
Mam mały problem z moim ego
Wkurwiła mnie jak zawsze próba pomocy kobietom
Tym które chce mieć i one o tym wiedzą

Po raz kolejny piszę do niej
Coraz mocniej rozpędzam czułą kolej
Zasila ją wrażliwości olej
A ona zawsze wtedy krzyczy- Dolej!

*

Ukazuję jej sto procent siebie
Z****a mi dzień, kiedy już czułem się jak w niebie
Zawsze w takich chwilach kobieta sprowadza mnie na ziemie
I teraz pytanie, zmienić to? Nie, nie zmienię

Jakoś tak głupio wierzę, że mi się to opłaci
Poznam wielki cud i położę go obok leków braci
Tych za które się nie płaci
Te które przemijają, ale nigdy się ich nie traci

Chodzę, choć miałem siedzieć
W sms tekst od niej, że teraz będzie leżeć
Mieliśmy się spotkać, spędzić czas miło przecież
K***a pół roku już tą chwilę dla nas lepię

I to z takiego materiału, który daje mi Syzyfową pracę
Jednak wierzę, że coś wygram, choć ciągle coś tracę
Opadam z sił, wystrzeliwuję racę
Liczę, że kiedyś mnie podlejesz, gdy jak ziarno w ziemie się wsadzę



Odpocznę chwile, by znów dać Ci wieki szczęścia
Potrafię się pojawiać przecież w kilku miejscach
Rozwierać Twoją nawet kiedy za to zaciska się moja pętla
Kieruję manualnie, choć nie mam tu sprzęgła

I krzyczę i wyję i nic się nie zmienia
Znów dostaję kopy od własnego sumienia
Nie za zło, lecz za naiwność i dobroć większą niż daje ziemia
Próbuje mnie wykopać z tłumu idącego do stracenia

I rozumiem sumienie, rozumiem też błędy
Lecz popełniam je znowu, idę drogą którędy
Chodzą kawałki mięsa, a nad nimi latają sępy
Choć chciałbym bardzo, nie zrozumiałem jeszcze puenty

Głowa do góry, będzie dobrze
Tak mówię, choć widzę samotny swój pogrzeb
Marzę o tym byś po mojej śmierci chciała do mnie dotrzeć
I drapać ziemię, otworzyć trumnę i o śmierć się otrzeć

*

Obudzić mnie swoją łzą, która jak deszcz
Spadnie na mój Polik i obudzi mnie
Obudzi siłę tak potężną, że czas przestanie biec
Wstanę, złapię Cię za rękę i pójdziemy coś zjeść

Sam się dziwie jak głęboko w to wpadłem
Rozkmina jakbym rzucił o ścianę zwierciadłem
To ten dołek, to ten problem jak głowa w imadle
Ale burza, nicość, ale to wszystko martwe

Przemierzam myślami ten ogromny kanion
Gdzie już miliardy ludzi wpadło
Bezsilność, głupota, miłość rozszarpała im gardło
Lecę do nich dołączyć, będzie szybko i łatwo

Mijam linię światła i wpadam mocno w ciszę
Tak głośno nic nie słyszę
Lecę ciągle, końca jestem bliżej
I spadam, spadam, spadam coraz niżej

Wpadłem na pomysł, zrobić go mogę
Nożem ukazuję ludziom na żyłach swoją drogę
Znikają smutki, nie odzywam się ani słowem
Zaciskam pięść, głośno oddycham.. Egzystuję sobie

Naglę poczułem to, zakochałem się wręcz
W tej czerwonej kropelce, która tak odważnie mknie
W dół leci, aż skończy na dnie
Dociskam nóż mocniej, by leciały dwie

Leci ich już tak dużo, że aż mi się rozmazują
To czerwone piękno z moją głupotą jezioro budują
Jezioro to nazwę trujące, bo żmije już tu się pokazują
Sycząc, pełzając, moje jezioro trują

Upadam na podłogę, pechowo też w jezioro
Moja krew staje się krwią chorą
Żmije korzystają i tyle ile mogą, tyle biorą
Tony ziarenek moją ranę solą

Czołgam się, bo siły nie mam
Trucizna zakrywa mi delikatnie widok nieba
Chciałbym bardzo, chciałbym wiedzieć o co tu biega
Żyłem tak krótko, nie chce umierać

Nie mam już sił, a coś mnie ciągnie
Coś gasi ledwo płonącą pochodnie
Ziemia jakby się roztopiła, demony plują we mnie ogniem
Daj mi diable teraz spokój, chcę umrzeć godnie

Jak na pustyni przypieka mnie słońce
Nagle widzę oazę i czuje się spokojniej
Trucizna zatacza koło we krwi, boli mocniej
Marzę być już w tej oazie, lub- że przynajmniej w niej się ocknę

Zaczyna wiać wiatr i deszcz delikatnie stuka o moje czoło
Tak jakby pukał mi w głowę i pytał, czy jestem sobą
Oczywiście, że jestem bo kim mam być. Kolejne koło
Zatacza jad, a rana coraz bardziej nawilżana jest solą

Pojawia się postać, taka jakaś rozmazana
Nie wiem, czy to nie jest fatamorgana
Może jest prawdziwa, a ten efekt przez ból w ranach
Podaję mi rękę, wstaję na kolana

W tej pozycji zostaję, bo siły nie mam
Nieznajomy proponuje mi mój ból odsprzedać
Zabierze wszystko co złe, mam się nie bać
Podsunął mi kartkę, dał długopis i zaczął się uśmiechać

Jestem człowiekiem, ten ból jest straszny
Drżąco chwytam ten papier, zrobiłby tak każdy
Chcę przeczytać, lecz nie mogę jakby mój wzrok był już starszy
Podpisuję, nie chcę już bólu, wystarczy.

Obcy oblizał się dziwnie, wyciągnął palec jeden
Powiedział, że to żaden problem dotrzeć do nieba
Zna drogę, wie gdzie dostanę szklankę wody i kromkę chleba
Tylko mam mu ufać i niczego się nie bać

Bierze mnie na ręce i idziemy do drzwi
Mijamy lustro, nie widzę go choć powinien tam być
Coś tu nie gra, lecz nie mam na to sił
Marzę tylko o tym by ten stan się skończył

Jest taki jaki ja jestem dla ludzi
Non stop się uśmiecha, nie pozwala mi się nudzić
Opowiada dowcipy, by ból mi ostudzić
Lecz nie zamyka drzwi, jakbym miał tu nie wrócić

Myślenie o tym szybko odwraca mi tekstem
Że wejdziemy na dach i że tam siłę zdobędę
Czuję amoniak, czuje go wszędzie
I jakby siarkę. Nie, to już przegięcie

Idę ledwo, w sumie wiszę cały na jego barku
Pomaga mi człowiek, który jest mi obcy od samego startu
Lecz czuję w końcu wsparcie, widzę go w blasku
Dochodzimy na dach, więc pytam co sprowadza nas tu

Nagle widzę to wszystko, aż rzygam
Za dużo obrazów, zbyt wiele pytań
Odwracam się do nieznajomego, lecz on znika
Przed oczami spokój, który ciągle mi umyka

Więc wyciągam desperacko ręce
Choć zwijam się z bólu i przestaje mi bić serce
W ogóle o co chodzi i gdzie ja jestem
Czy to już jest ostatnie, które widzę miejsce

Dach wieżowca, umrę przynajmniej ponad ludźmi
Krzyczę, bo nie chcę. To jednak cisza jak w studni
Zamknięty jestem tutaj z bólem w próżni
Wszyscy jesteśmy tacy sami, choć tacy różni

Widzę to wszystko, rzygać nie mogę przestać
Czuję podział. Żyjący i reszta
Gdybym tylko umiał, to bym Cię tu wezwał
Powiedział jak mocno kocham i oddychać przestał

Dotaczam się do krańca wieżowca
Patrzę na dół i widzę świat, który dzięki nam powstał
Widzę te bloki, samochody wizja to mocna
Może rzucę się do nich, by zobaczyli przynajmniej chwilę mojego końca

Łza spłynęła mi po poliku i urwała się od ciała
Spokojnie, powoli i tak pięknie leciała
Rozbiję się, rozkruszy, umrze zaraz
Tak jak ja niedługo, choć żyć się staram

Przepraszam mamo i tato, nie zdążyłem
Myślałem, że dam radę, ale się myliłem
Pokazałem tylko wam moje plecy i ich siłę
Coś w tym dziwnego.. coś się za tym kryję

Przepraszam was chłopaki, że już nie zapalimy
Już żadnym sukcesem kobiecym się nie podzielimy
Nie będziemy razem już patrzeć na te z dzieciństwa lecące śliny
Oddaję wam teraz hołd i pluje w przejeżdżające gliny

Przepraszam też i Ciebie za wszystkie błędy moje
Mogłem z Tobą, a sam tu teraz stoję
Pamiętam tylko Twój smutny wzrok za moim pokojem
Nic się w tym nie kryję, lecz ja to kroję..

Jak już umierać to godnie, mam tylko miliony złych wspomnień
Nie przeżyłem życia tak jak chciałem i mam żal do mnie
Tak jak ta ślina z dzieciństwa tak teraz ja pomknę
Zamknę oczy, przed upadkiem je otworzę i samego dna dotknę

Podniosłem się jedną ręką mocno przy tym jęcząc
Maksymalnie zmuszam mięśnie, które jak ja już klęczą
Jak zegar się nakręcam, tryby zaraz adrenalinę rozpędzą
Pociąg ruszy i już nic go nie zatrzyma, tryby pracują, tryby jęczą

Czuję się jakbym wygrał wszystkie wyzwania świata
Nikt nie pojmie do jakiś sił dotarłem bym mógł wstawać
Nie mam sił już się nad tym zastanawiać
Ale przynajmniej ta jedna rzecz uśmiech mi sprawia

Los Ami, ten tekst przyjemność sprawia mi
Rozumiem jego znaczenie i znaczenie jego sił
Gdy się oddałem chwili myśli, poczułem dym
Odwróciłem się i leżał tam, papieros, który ciągle się tlił

Nadal go nie rozumiałem, czemu i jak
Nie pojmowałem jego sensu, nie wiedziałem jak odczytać znak
Wróciłem do widoku ludzi i tak zwinnie jak ptak
Rzuciłem się w dół, naprawdę spadałem jak wrak

[ Dodano: Pon 28 Cze, 2010 ]
W sumie całość do poprawki.

2
Przenoszę do odpowiedniego działu bo to nie proza.

AD Ogólnie prosiłbym o maksymalną krytykę i poprawki.
Poprawki naniesiesz sobie sam.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Poezja rymowana”