Idę. Biegnę. Docieram.
Karczma z drewnianych bali. Zapachy kręcą w nosie, jedzenie, piwo, wino też się jakieś trafi. W środku głośno. Za drzwiami tak wielkimi, że można by wóz z zaprzęgiem wprowadzić, nie tylko rosłemu chłopu pozwolić wejść do środka, czeka moja kompania. Misja, złoto do zarobienia, sława do zdobycia. A ja jestem głodny sławy, głodny złota.
Próbuję wejść, szukam klamki – dlaczego jej nie ma? Drzwi szorstkie, solidne, zamknięte! Napieram ramieniem, pcham, wrzeszczę, żeby wpuścili, swój idzie!
Nic. Odstępuję kilka kroków – wezmę je z rozbiegu, wpadnę z drzwiami do środka, jak na tęgiego zabijakę przystało. Chłop ze mnie na schwał, innych przerastam o głowę, beczki dźwigam jak inni piórka, to co mam nie dać rady.
Cofam się z pięć kroków, może siedem... Co jest?
Z tej odległości karczma wygląda inaczej, gładki mur pomalowany na zielono. Gdyby nie wystające krawędzie cegieł, można by pomyśleć, że lity kamień jak w jakiejś fortecy. Pomalowany na zielono (Zielono!?, myślę zszokowany, posrało ich, czy jak?), drzwi i framugi wyczarowane jak od linijki. Zmienili skurrrrczybyki, myślę, maskują, żeby oszukać człowieka!
No, ale misja! Nie tak łatwo mnie zmylić, myślę mściwie, bo akurat jakiś rębajło wychodzi. Odpycham wypicowanego dziada, wygląda jak mag w śliskim stroju, aż się błyszczy, na głowie fikuśna czapka, no spadaj stąd!
Błąd, kurwuję pod nosem. Szamocząc się z durniem, za daleko odszedłem, drzwi za nim zdążyły się zamknąć, nim sięgnąłem ręką. Tak nie wejdę. Nie trafiam głową nawet we framugę, uderzam w ścianę obok, echo dzwoni mi w głowie. Jakaś cegłówka kruszy w zaprawie. Sięgam pazurami, gotów wejść przez mur, sypią się zielonkawe odłamki.
Po chwili opadam z sił. Tu by trzeba maga albo dziesięciu chłopa.
Chytrzę się więc. Może to mag próbuje zaproszonych, kombinuję, może to mag, co wysyłał zaproszenia. Może. Cofniesz się pięć kroków od drzwi, zmienią się.
A jak odejść pięć kroków w b o k? Wzdłuż ściany?
Kiedy wracam pod drzwi, mogę tylko zakląć z rozpaczy i wściekłości, choć oczy wychodzą mi na wierzch, a w gębie sucho i nic poza bolesnym kaszlnięciem nie chce wyfrunąć.
Nie ma karczmy. Przede mną, tak blisko, że widzę tylko jego otwartą szczękę, leży jakiś potwór. Smok? Nie widzę góry łba, wyłupiastych oczu z pionowymi źrenicami i błyskami wściekłości. Widzę po bokach ściany, jakby bestia wyżarła środek karczmy, połknęła moich kamratów, wystawiła szczękę, żebym i mnie połknąć. Albo spalić ognistym oddechem.
Białawy śluz ścieka po ścianach. W miejscu, gdzie powinny być drzwi, zwisają fałdy różowawych narośli, zasłaniających wnętrze. Nie wiem, czy w środku siedzą i przy piwsku biesiadują ci, co zebrali się na wyprawę, czy hulają już tylko ich kości rozpuszczane w sokach trawiennych. Nic nie wiem, pcha mnie żądza sławy i złota, odpycha potworny strach.
Krok. Drugi, mniejszy, prawie jak dziecka. Ostrożny, jak w tańcu na węglach.
Trzeciego nie zdążę zrobić. Trąca mnie ktoś z tyłu, wymija, niemal szczupakiem rzuca się w te fałdy cielska, z mokrym mlaśnięciem znika w środku.
Układam ciało do skoku – pójdę jego śladem, co będzie, to będzie, jak zdobywać, to góry złota, jak kobiety, to księżniczki, jak ginąć, to w paszczy smoka, a nie pod płotem domu, z którego wyrzucili...
Nagle czuję ucisk na ramieniu, który przerywa skok, nim na dobre się rozpoczął.
- Tu jest! Nic mu się nie stało, jest tylko wyziębiony!
Ktoś narzuca mi na ramiona płaszcz, a mimo że milczy, słyszę jego słowa:
- Już poszli, bohaterze, już poszli.