Karczma

1
Bar „Pod Fuzlem” z pewnością nie był najlepszym lokalem w mieście, większość bywalców stanowiła ferajna z przedmieść i drobni przestępcy, czasami trafiał się ktoś większego kalibru, ot, jak choćby dzisiaj Vito Morelli. Przysadzisty, spocony grubas w niemodnym od dziesięciu lat meloniku brylował za stołem w rogu sali, w towarzystwie dwóch średniej rangi silnorękich i kilku na wpół pijanych kobiet. Całe towarzystwo robiło więcej hałasu niż reszta gości razem wzięta, ale nikt nie zgłaszał pretensji, w tej okolicy rzadko kto chciał zadzierać z Morellim.
- Można się dosiąść?
Leniwym gestem zsunąłem kapelusz na czubek głowy i uniosłem wzrok. Kobieta musiała mieć pod trzydziestkę, może więcej, co prawda ostra linia podbródka i brak zmarszczek sugerowały młodszy wiek, jednak takiego spojrzenia nie mogła mieć żadna dwudziestolatka. W jej wzroku było znużenie jakie widywałem tylko w oczach starców i twardość toledańskiej stali.
- Zapraszam.
Od kilku dni nie wiedzieć czemu, znajdowałem się w dziwnym, melancholijnym nastroju, nie miałem ochoty na nowe znajomości, ale moja rozmówczyni zdawała się być z innej bajki. Wytworna, wieczorowa suknia odsłaniała smukłe ramiona, na szyi i palcach nie zauważyłem żadnej biżuterii. Tu i teraz stanowiło to ewenement: lalki gangsterów i pracujące dziewczyny które czasem zachodziły do baru, aby przekąsić co nieco i wzmocnić się przed nocnym dyżurem serwowaną na miejscu gorzałą, gustowały w złocie.
- Jak pan myśli, mają tu szampana? – spytała.
- Mają – potwierdziłem. – Ale lepiej go nie próbować, Studs, właściciel baru, zamówił dwie skrzynki kilka lat temu. Ten sikacz okazał się jeszcze gorszy niż lokalny bimber, a miejscowych raczej trudno posądzić o wybredny gust. Chodzą słuchy, że Studs złamał pośrednikowi szczękę, rozumie pani, dawniej walczył w półśredniej.
- Skąd pan go zna?
- Wsadziłem go kiedyś za kratki – odparłem obojętnie. – Stare dzieje. Nie pracuję już w branży.
- Nikt nie ma panu tego za złe?
- Nie, w odróżnieniu od większości mundurowych grałem uczciwie, ferajna to docenia.
- To co pan tu robi?
- Zabijam czas.
- Spadek?
- Bogata ciocia – przytaknąłem.
- Dlaczego siedzi pan w tym… lokalu? Skoro stać pana na lepszy?
- Przyzwyczajenie. Tu wszystko jest znajome, a zasady gry proste. Nie mam ochoty ocierać się o rekinów finansjery i zastanawiać o co chodzi paniusi która upuściła torebkę przy moim stoliku.
- Wariantów jest niewiele – zauważyła z uśmiechem.
- Być może.
- Hej ty, z grzybkiem na plecach, szampana! – zadysponowała ochrypłym głosem, zwracając się do garbatego kelnera.
Ku mojemu zdumieniu, garbus natychmiast zniknął na zapleczu.
- Jednak chce pani zaryzykować?
- Czym byłoby życie bez odrobiny ryzyka? – odparła zupełnie innym tonem niż przed chwilą.
Tym razem przyjrzałem się jej z większą uwagą, ale nie byłem w stanie wyciągnąć żadnych wniosków. Delikatne, klasyczne rysy twarzy i promienna cera sugerowały, że raczej nie wychowała się na zadymionych przedmieściach Chicago, a strój nieznajomej pasowałby do najwytworniejszych lokalów. Z drugiej strony knajacki, pewny siebie ton i rozluźniona postawa, sugerująca, że w melinie Studsa czuje się jak u siebie w domu… Trafiła mi się kobieta – zagadka.
Tymczasem kelner podał z ukłonem szampana.
- Na koszt firmy – powiedział.
Uniosłem brwi: na prymitywnej, z gruba ciosanej twarzy garbusa, malował się niemal bałwochwalczy zachwyt.
- Teraz pewnie zastanawia się pan czy nie jestem kochanką jakiejś lokalnej znakomitości? – rzuciła z figlarnym błyskiem w oku.
- Coś w tym rodzaju – przyznałem.
- Wypijmy. – Uniosła w górę szkło. – Za pomyślną podróż.
- Nigdzie się nie wybieram.
- A kto to wie? Chyba pan nie stchórzy? – prowokowała oblizując językiem mokre od trunku wargi.
Łyknąłem ostrożnie, po czym z niedowierzaniem obejrzałem butelkę: to był szampan z zapasów Studsa. Tyle, że zamiast skisłej goryczy, poczułem na języku subtelny winny posmak przemieszany z nutą wiśni i czekolady.
- Jak pani to…
- Nieważne. – Powstrzymała mnie stanowczym gestem. – Lepiej pomyśl jak się pożegnać.
- Gdyby to któraś z miejscowych ślicznotek tak skróciła dystans, uznałbym, że chodzi jej o szybki numerek. Ale ty… Nie przysiadłaś się do mnie przypadkiem, prawda?
- Prawda.
- Więc w czym rzecz?
- Nie poznajesz mnie?
Pokręciłem przecząco głową.
Niespodziewanie rysy twarzy mojej rozmówczyni rozmyły się, aby po chwili zamienić w okrągłą, piegowatą buzię Molly. Nieżyjącej od dekady Molly. Później ujrzałem twarz Karen. Karen na której grobie od pięciu lat składałem kwiaty. Karen…
- Tak – powiedziała nieznajoma. – To ja. Nie chciałbyś chyba odejść w jednym z tych modnych, fikuśnych lokali dla snobów?
- Nie chciałbym – przyznałem.
- Podaj mi rękę.
Jej dłoń była taka zimna, jak się spodziewałem. Gdzieś w oddali grali jazz, dźwięczało szkło, spadały obce, nieznane mi gwiazdy. Wreszcie spadła i moja.
Zablokowany

Wróć do „Teksty konkursowe”