Stanisław Lem - "Kongres futurologiczny"

1
To moje trzecie podejście do Stanisława Lema - i, jak dotychczas, najlepsze. "Kongres..." przebił znacznie bardziej statyczne "Solaris", o "Pilocie Pirxie" już nawet nie wspominając.
Bohaterem tej dynamicznej powieści jest Ijon Tichy, delegat na ósmy Kongres Futurologiczny w Costaricanie. Są to cyklicznie zwoływane wydarzenia, które rozpatrują problemy o randze światowej. A mają co rozpatrywać - liczba ludności rośnie w zastraszającym tempie, działają radykalne ruchy, szaleje terroryzm...

Jednocześnie ludzkość pogrąża się w hedonizmie, dziwnych modach oraz rewolucjach. W trakcie odbywania Kongresu wybucha rewolucja mająca obalić tamtejszą władzę. Władza ma jednak w zanadrzu nową broń - broń chemiczną wpływającą na umysły ludzkie, której przez przypadek doświadcza bohater. Cała sprawa wymyka się jednak spod kontroli. To jednak dopiero początek - Ijon co prawda ukrywa się, ale dostaje halucynacji - i od tej pory coraz ciężej pojąć, która wizja jest prawdziwa, a która nie i kiedy następuje powrót narratora do rzeczywistości.

Osią opowieści jest wpływanie na umysł człowieka za pomocą chemii. Autor jest tu niezwykle pomysłowy i przedstawia przerażającą wizję, której szczegółów zdradzać nie będę. Ludźmi sterują pigułki pozwalające im wprawić się w dobry nastrój, kochać i nienawidzić, widzieć sprawy lepiej, niż stoją, uczyć się, doznawać mistycznych przeżyć religijnych oraz maskować skutki uboczne od zażywania tony takich specyfików. Kto żyje w takim świecie, nie pamięta, jaki jest prawdziwy, a ci, którzy myślą, że znają prawdziwy...też są pod wpływem. Opisany system jest kilkuwarstwowy. Pada idealnie przystosowana doń nazwa - "chemokracja", którą utrzymuje się za pomocą "psychemii".

Tyle o fabule, znacznie bardziej pogmatwanej zresztą. Przy lekturze urzekają też neologizmy tworzone przez autora, bardzo sensowne zresztą, choć trzeba mieć dużą wiedzę przy ich odczytywaniu (jedną z religijnych pastylek jest coś w rodzaju genufleksoiny - to nawiązanie do łacińskiego pojęcia "genuflexio", czyli "klękanie", co akurat wiedziałem. Można wymienić i pozwalające opanować matematykę algebryny, kontestan dla młodzieży czy antidota - dehalucyniny. Są też i inne ciekawe nazwy - jak bemby (bomby miłości - wpływające na ludzi, by zamiast się buntować, kochali i przepraszali), groboty (roboty-grabarze) i różne projekty autora na temat słownictwa przyszłości. Podane są w ogromnej liczbie, ale przemyślane i inspirujące. Ciekawe, czy coś się sprawdzi...Ciężko pewnie byłoby przetłumaczyć to dzieło, bo wiele nazw jest sprzężonych z językiem polskim, przynajmniej takie odniosłem wrażenie.

Podobała mi się również atmosfera powieści, zwłaszcza ta pełna niepokojów na początku, gdzie można wytyczyć pewne linie podobieństwa z naszymi czasami.

Dla wszystkiego, co wymieniłem - i dla jeszcze większej ilości plusów, których nie wymieniłem - warto się z "Kongresem..." zapoznać. To najlepsze dzieło Lema, jakie przeczytałem do tej pory.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Czytelnia”