Utrzymuję, że jak świat światem, wybitna nigdy nie była masowa, tylko elitarna. A twórca i czytelnik zamieszkiwali dwie nieodległe planety; na pierwszej bytowali twórcy, drugą zaludniali adresaci. I żyło się im kompatybilnie; powinnością autora było pisanie, rolą konsumenta – interpretacja, refleksja, burza myśli wzbogacających mu obraz rzeczywistości. Jak czytelnik chciał podzielić się z autorem swoimi przemyśleniami, mógł napisać do niego list. Teraz się pomieszało i zamiast dwóch planet, mamy jedną.
Prawdą jest, że za czasów dyktatury ciemniaków czytało się więcej „Ulissesów” aniżeli harlequinów, albowiem nie było wyboru. Jednakowoż z chwilą, gdy nastała wariacka komercja i strzeliliśmy wolności w stopę, półeczki zaroiły się od zakalców z książkopodobnymi przetworami i mamy, co mamy.
Poprzednio twierdzono, że nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Teraz mówi się, że kulturalnym człowiekiem może być każda łachmyta. Ani wiedza i praca nad sobą, ani jakiś tam idiotyczny profesjonalizm i rozeznanie w Historii dorobku kulturalnego nie stanowią już o człowieku, ale wewnętrzne przekonanie, że się umi i się wi; reszta jest fraszką, jak powiedział Hamlet. Toteż wśród wielu czytelników przeważa zgubny sąd, że artystą być, to małe piwo.
*
Mamy trzecie tysiąclecie. Gazety są wypierane z istnienia. Tradycyjne wydawnictwa cierpią na niestrawność. Włada nami Jaśnie Nieoświecony Internet wykuwający czytelniczy gust, układający listy książkowej popularności. Ludzie wyedukowani na wierze w jego wszechmoc, idą do księgarń i poszukują pisanych stylem, do którego nawykli w WIELKIEJ CZYTELNI, jaką jest.Wszelako trzeba uświadomić sobie, że jego wszechmoc, to iluzja. Wystarczy, że padnie prąd, urwie się kabelek i do cna zużyją się laptopowe baterie. Z mety nastąpi odsiew prawdziwych pisarzy od gryzipiórków. Z punktu okaże się, że bycie artystą nie należy do fraszek i bez literackiego przygotowania jest się ciemnym jak tabaka w rogu, a prócz tego, że się umi i wi, trzeba odstać swoje w kolejce po um.
Usprawiedliwienie
Nie rozumiem egoistycznej filozofii rezygnacji z pomnażania dostępu do powszechnego dobra. Nie mogę przystać na aprobujące traktowanie obecnych zjawisk. Zgodzić się na planowe niszczenie programów lektur i likwidację i przeprofilowanie wydawnictw, tudzież kulturalnych czasopism.
Zaślepiła nas pogoń za zyskiem. Wszystko, co robimy, musi być rentowne. Niszczy nas dochodowe, koniecznie opłacalne, biznesowe patrzenie na kulturę. Mam wrażenie, iż rozmnożona ponad miarę administracyjna rzesza niekompetentnych ludzi z Ministerstwa Kultury, uczyniła dbanie o nią ubocznym, a szkodzenie jej, swoim głównym zajęciem.
Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego mam się cieszyć z faktu, że gdzie nie zagadam o sprawie dotacji na rzecz kultury lub udzielania stypendialnej pomocy zdolnym twórcom, tam słyszę o rokrocznych obniżkach wydatków na nią.
Odwiedzam niejedną poczekalnię, pokornie zaglądam do ministerialnych sekretariatów i dziwię się, że tak ozdobne, upstrzone palmami, marmurami i niklem urzędy nie mają pieniędzy na bankrutującą kulturę, naukę, oświatę, że ledwie zipią i w zasadzie same powinny pójść na żebry. Dziwię się, bo to z moich składek i dziesięcin urzędnicy mają za co zbijać bąki, stroić odmowne miny i pokazywać mi, gdzie są drzwi.