TEKST I
Sierpniowe słońce, podobne do dojrzałej pomarańczy, powoli wznosiło się nad Twierdzą Wisłoujście, zalewając cały Gdańsk swoim ciepłym, brzoskwiniowym blaskiem. Zapowiadał się kolejny upalny dzień, dokładnie taki sam, jak poprzednie dwa tygodnie, wymarzony wprost dla turystów, zapełniających tłumnie brzeźnieńskie i jelitkowskie plaże, tłoczących się na wąskich ulicach Głównego Miasta – i tym samym był to dzień idealny dla wszelkiej maści barów, lodziarni, straganów z pamiątkami, czy wreszcie wypożyczalni rowerów i sprzętu wodnego. Ale były to już ostatnie takie chwile, jeszcze moment, a miasto i jego przestrzeń miały ponownie trafić we władanie jego stałych mieszkańców; wakacje, na szczęście dla Bronisława, miały się już ku końcowi i Ala miała wrócić do szkoły, do środowiska właściwego dla dziecka w jej wieku.
Bo co by nie powiedzieć, ale prom na Martwej Wiśle, łączący Nowy Port z Wisłoujściem, nie był jednak najszczęśliwszym miejscem na spędzanie lata przez siedmiolatkę, choćby nie wiadomo jak to uwielbiała. Tyle, że innego wyjścia póki co nie było. Bronisław musiał z czegoś żyć, za coś utrzymać wnuczkę i zapewnić jej przyzwoite dzieciństwo, a na to w żadnym razie nie pozwoliłaby sama jego skromna emerytura. Na szczęście właściciel promu i załoga jakoś przymykali oko na obecność Ali na jednostce – i wakacje mijały dziewczynce tak, jak najbardziej lubiła: z dziadkiem w jego pracy.
Kiedy Bronisław wszedł w końcu do jej pokoju, Ala jeszcze spała. Oddychała równo i spokojnie, prawą rękę podłożyła pod głowę, a lewą przytulała do siebie wypłowiałą, pluszową mandarynkę. Bronisławowi serce ścisnęło się tak, jak każdego ranka; tyle czasu już przecież minęło, kupił jej całe mnóstwo innych, nowych zabawek – a jednak nie, wciąż nie mogła zapomnieć, dalej wszystkie noce przesypiała z tym pomarańczowym, szmacianym paskudztwem... Nie dziwił się temu jednak; za długo chodził już po tym świecie, za wiele przeżył i widział, żeby nie móc zrozumieć zachowania swojej wnuczki, które – choć trudne – było jednak całkowicie naturalne. A co dopiero dzisiejszego dnia...
Staruszek pochylił się nad łóżkiem, ostrożnie gładząc śpiącą dziewczynkę po orzechowych lokach. Była sporo niższa i szczuplejsza niż zazwyczaj dzieci w jej wieku, krucha i drobna prawie zupełnie tak samo, jak przed wieloma laty jej matka. Zresztą, właściwie z miesiąca na miesiąc Ala robiła się coraz bardziej do niej podobna, miała ten sam uśmiech, ten sam ton głosu, identyczne chwilami gesty; genów nic nie mogło oszukać i nic, nawet czas, nie było w stanie ich wymazać...
Dziewczynka nadal spała twardo i Bronisław najchętniej wcale by jej nie budził, pozwolił jeszcze wędrować po tych dziwnych, sennych krainach, pełnych ukochanych przez Alę osób, niezwykłych stworzeń i jeszcze bardziej niezwykłych przygód – ale nie miał wyjścia, o szóstej musiał być na promie i musiał zabrać wnuczkę ze sobą.
– Aluniu, wstajemy... – Potrząsnął ją delikatnie za ramię.
Dziewczynka drgnęła i otworzyła oczy. Przez krótką chwilę na jej ustach pojawił się cień uśmiechu, ale raptownie znikł, zupełnie, jakby zdmuchnięty sztormowym wiatrem – a po policzkach potoczyły się dwie ogromne łzy...
Bronisław wiedział, że ona też już wie.
Na promie również pamiętali – czego staruszek nie mógł do końca pojąć – ale pamiętali dokładnie tak samo, jak rok i dwa lata temu – a przecież to nie była ich sprawa, żadnego z nich nie dotknęło to w najmniejszym choćby stopniu. A jednak atmosfera wśród załogi widocznie różniła się od tej panującej na co dzień, w stosunku do dziewczynki pojawiła się już dawno zapomniana litość, współczucie okazywane całkiem niespodziewanymi gestami. Nawet rudy Jarek z maszynowni, samozwańczy „narzeczony” Ali, nie przywitał jej zwyczajowym całusem w rękę; zamiast tego, nieco zakłopotany, jakby odrobinę niepewnie pogłaskał ją po głowie. Cudzy smutek onieśmielał, Bronisław doskonale zdawał sobie z tego sprawę – a czego jak czego, ale smutku u jego wnuczki żadnym sposobem ukryć się dzisiaj nie dało. Kiedy Ala, jak co dzień, jadła mandarynki, przechylona przez burtę promu – w czarną wodę Martwej Wisły raz po raz spadały ogromne łzy...
Na cmentarzu, jak zawsze o tej porze, było cicho i spokojnie; rozłożyste drzewa, porastające sporą jego część, ocieniały alejki, przynosząc wytchnienie od skwaru, pomimo późnego popołudnia wciąż lejącego się z bezchmurnego, spalonego już na blady błękit nieba.
Bronisław z Alą przyszli na cmentarz od razu po zakończeniu przez staruszka pracy na promie. Kupili jeszcze dwa znicze na straganie stojącym tuż przy wejściu od Góreckiego i zaraz potem, po kilkunastu metrach skręciwszy z głównej alei w lewo, znaleźli się przed nagrobkiem z czerwonego granitu; nagrobkiem, którego jeszcze przez wiele, wiele lat wcale nie powinno tam być.
Ś. P.
MAGDALENA WYSOCKA
żyła lat 27
ALEKSANDER WYSOCKI
żył lat 30
Zginęli tragicznie
Z fotografii, wygrawerowanej na kamiennej płycie w kształcie serca, patrzyło na Bronisława dwoje młodych, uśmiechniętych ludzi: jego córka i zięć.
Rodzice Ali.
Właśnie dzisiaj mijała trzecia rocznica ich śmierci, tak bardzo niepotrzebnej, tak bardzo bezsensownej... Są jednak na świecie rany, których czasowi nigdy nie uda się do końca wyleczyć, są momenty, o których do końca życia nigdy nie uda się zapomnieć; i Bronisław, i Ala pamiętali tamten straszny dzień tak, jakby to było wczoraj.
Późnym, sobotnim przedpołudniem Magda przywiozła córkę do dziadka; razem z Olkiem wybierali się na wesele przyjaciół do Kartuz. Oboje byli zgodni, że nocna impreza nie jest najlepszym miejscem dla czteroletniej dziewczynki, w przeciwieństwie do mieszkania Bronisława przy Wilków Morskich, gdzie ich córka wprost uwielbiała przebywać i gdzie miała zostać aż do niedzielnego wieczora. I właśnie to uratowało Ali życie; bo ani Magda, ani Olek nigdy już na żadne wesele nie dotarli, oboje zginęli w wybuchu gazu w ich kawalerce, zawinionym przez niedbalstwo montera, podłączającego poprzedniego dnia nową kuchenkę.
Bronisław od pierwszej chwili wiedział, że telefonu przynoszącego tak potworną wiadomość, nie zdoła wyprzeć z pamięci do końca życia – i że tak samo nigdy nie zapomni chwili, w której zmuszony był oderwać Alę od zabawy pluszową mandarynką, podarowaną jej przez matkę kilka dni wcześniej, i wytłumaczyć – jej, dziecku bez żadnej wcześniejszej styczności ze śmiercią – to, że rodziców już nie ma... Nigdy nie zabrał wnuczki na Przymorze, do jej starego mieszkania; to, co z niego zostało, to nie był widok łatwy nawet dla dorosłego, a co dopiero dla czterolatki; a jednak gazu Ala bała się jeszcze i do tej pory...
Łzy, pod wpływem wspomnień, napłynęły Bronisławowi do oczu, zamrugał kilka razy, ale nic to nie dało. Zdjął okulary i szybkim, ukradkowym ruchem potarł powieki, nie chciał, żeby wnuczka widziała, jak płacze. Manewr się powiódł, Alę całkowicie pochłaniało zapalanie zniczy długą, składaną zapalniczką, a zaraz potem – głaskanie twarzy rodziców uwiecznionych na nagrobkowej płycie.
– Dziadku... – Dziewczynka ni stąd, ni zowąd wsunęła się Bronisławowi pod ramię i przytuliła do jego boku. – Kupimy jeszcze mandarynek, co, u pani Renatki? Mama na pewno by się ucieszyła, bo wiesz, dziadku, że ja to naprawdę pamiętam, jak ona je cały czas jadła. I pamiętam, że tam, na Przy... Przymorzu – Ali jednak zadrżał głos – zawsze tak nimi pachniało...
Kupili mandarynki, całą, pięciokilową torbę – i nieśli ją wspólnie, każde trzymając za jedno ucho – przez rozgrzany sierpniowym upałem Nowy Port; żar wciskał się w każdy zakamarek dzielnicy, w każdą, najdrobniejszą nawet uliczkę, a już na Patelni* – jak zauważyła Ala – rzeczywiście było zupełnie tak, jak na patelni.
– Szkoda tych wakacji, co nie, dziadku? – zapytała dziewczynka, kiedy zatrzymali się przed przejściem dla pieszych na Marynarki Polskiej.
– Trzeba się uczyć, siedzenie na promie nie może trwać wiecznie. – Staruszek uśmiechnął się, wnuczka nareszcie przestała mówić o rodzicach, zasypywać go pytaniami o nich – i nawet jakby odrobinę poweselała.
– A ty... Będziesz ze mną zawsze?
– Ja też kiedyś... – Bronisław zaczął, ale nie skończył – w torbie z mandarynkami nagle pękło ucho, owoce poturlały się po chodniku i z krawężnika dalej, na asfalt. Gdzieś – ale gdzie? – rozległo się coś jak pisk opon, jak huk, ale staruszek nie zwrócił już na to uwagi, zadziwiony obserwował toczące się ulicami Nowego Portu mandarynki; z sekundy na sekundę stawały się coraz to większe i większe, olbrzymie, pomarańczowe kule, pędzące wzdłuż tramwajowych torów, wywracające latarnie, odbijające się – niby kauczukowe piłeczki – od ścian domów i kamienic...
Bronisław raptownie ocknął się ze wspomnień, powoli przeradzających się w majaczenia podobnych do dziwnego, niepokojącego snu.
Łóżko, na którym jeszcze przed paroma minutami leżała Ala, było puste. Obok, na szpitalnej szafce, wciąż tkwiła samotna mandarynka: sczerniała, wyschnięta, skurczona.
Martwa.
Tak, jak jego serce.
Tak, jak Ala.
*potoczna nazwa okolic skrzyżowania ulic Marynarki Polskiej, Góreckiego i Wolności

^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^
TEKST II
Teraz
in memoriam B. C. i innym
Gaja Nowakowska, mająca w chwili śmierci osiem lat, sześć miesięcy i pięć dni, otworzyła wieko białej trumny i usiadła. Natychmiast pojawił się przy niej stary człowiek w szarym płaszczu z kapturem. Uśmiechał się do niej, co można było poznać po wyrazie oczu, ale usta skryły się w wąsach i gęstej brodzie.
– Witaj, Ajag – powiedział skrzypiącym głosem.
– Ja nie mam tak na imię – zaprotestowała.
– Od teraz się tak nazywasz. Jesteś martwa, wiesz? Po śmierci wszystko jest inaczej, imię też się zmienia. Ważne jest, żebyś od teraz tak o sobie myślała. Jesteś Ajag. Zapamiętasz?
– Dobrze – odparła po krótkim wahaniu i powtórzyła cicho – Ajag, Ajag….
– Teraz chodź – powiedział nieznajomy i wyciągnął do niej rękę. Ale dziewczynka jej nie przyjęła.
– Nie potrafię. Nigdy nie chodziłam.
– Nie ruszałaś też rękami, nie siadałaś i nie mówiłaś – zauważył stary człowiek – a teraz potrafisz. Spróbuj.
Ujęła jego dłoń i dopiero w tym momencie dostrzegła, że jej ręka pokryta była brzydkimi plamami rozkładu. Chciała cofnąć palce, ale on to zauważył i je przytrzymał.
– Na plecach mam pewnie plamy opadowe – powiedziała smutno.
– Owszem, masz. Ale to bez znaczenia.
Pomógł jej wyjść z trumny. Jego miękki dotyk w jakiś sposób budził zaufanie. Ajag szeroko otwartymi oczami rozejrzała się wokół. Zarówno niebo, jak i trawa pod jej stopami miały złocisty kolor, przechodzący miejscami w pomarańczowy. W oddali i wysoko w błyskawicznym tempie przemykały czerwonawe chmury.
– To Kraina Śmierci? – zapytała, podczas gdy stary człowiek prowadził ją powoli w sobie znanym kierunku. Wokół nie widziała żadnych przedmiotów poza trumną. Horyzont ginął w żółtawej mgle.
– Jeszcze nie – odparł zagadkowo.
Ajag usłyszała szemranie wody. Po chwili poczuła, że podłoże zaczynało się obniżać. Ostrożnie schodząc, dotarli do potoku. Płynął znikąd i znikał nie wiadomo gdzie.
– Musisz przejść przez tę wodę i wtedy znajdziesz się w Teraz. Przejdziesz je i dotrzesz do Krainy Śmierci – wyjaśnił stary człowiek.
Dziewczynka spojrzała z powątpiewaniem na krajobraz za potokiem. Tamta strona niczym się nie różniła od tej. Dotknęła palcem wody i wzdrygnęła się z zimna. Zarazem jednak cieszyła się, że mogła chodzić, dotykać, władać swobodnie własnym ciałem.
Tymczasem nieznajomy podał jej wiklinowy kosz. Ajag zajrzała do środka i zobaczyła kilka mandarynek.
– Te owoce będą ci potrzebne w drodze. Gdy poczujesz się słaba lub gdy będziesz ranna, zjedz mandarynkę. Ale pamiętaj, żeby gospodarować nimi oszczędnie. Czeka cię długa droga.
– Dlaczego mandarynki?
– Umarłaś w samo Boże Narodzenie. Co roku w rocznicę twojej śmierci twoja babka przynosiła ci jedną mandarynkę na grób. Jest ich teraz dziewięć, na każdy rok twojego życia, te ukończone i ten jeden nieukończony.
– Więc jest już dziewięć lat po moim pogrzebie?! – zdziwiła się Ajag. – Myślałam, że umarłam dopiero co…
Człowiek w szarym płaszczu znów uśmiechnął się. Dziewczynka poczuła wilgoć na ramionach, a dziwne ciepło połaskotało ją w stopy. Doleciał do niej słaby dźwięk dzwonów zmieszany z płaczem niemowlęcia.
– Jesteśmy przed Teraz. Teraz przestajesz oddychać, teraz cię opłakują – czujesz te krople na ciele? – teraz palą znicze, które czujesz pod stopami, teraz trwa nabożeństwo rocznicowe, teraz rodzi się dziecko prawnuka jednego z twoich braci. Więc jest i dziewięć lat po twoim pogrzebie, i tuż po, i sto lat później, gdy na twoim cmentarzu postawiono bloki. Teraz jest zawsze, bo możesz być tylko w Teraz. Rozumiesz?
– Chyba tak… – powiedziała Ajag niepewnie.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Gdy coś robisz, zawsze jest Teraz. To taki punkt, w którym wszyscy jesteśmy.
Zmienił nieco ton.
– Po tamtej stronie można iść tylko tyłem. I pamiętaj o mandarynkach.
– Czy ja je będę umiała zjeść?… – zastanowiła się znów Ajag i dotknęła ręką najpierw dziury w szyi po tracheostomii, a potem otworu w brzuchu, po gastrostomii – nigdy nie połykałam. I cały czas bolał mnie brzuch. Nie chcę, żeby mnie znowu bolało.
– Nie będzie. Spróbuj teraz zjeść jedną – zachęcił łagodnie.
Skórka mandarynki schodziła łatwo. Sam owoc był soczysty, miąższ łatwo dawał się przeżuć i przełknąć.
– Podejdź do wody i spójrz w swoje odbicie.
Ajag spełniła polecenie i ujrzała, jak z policzków i ciała schodziła jej purpura, a dziura w szyi wypełniła się, nie pozostawiając nawet blizny. Błękitne oczy i czarne, kędzierzawe włosy nabrały blasku. Z ciała zniknęły brzydkie plamy. Trumienna sukienka wygładziła się i zajaśniała bielą.
– Jestem jak żywa!
– Czas na ciebie. Ruszaj w drogę.
Zrobiła jeden krok w wodzie, potem drugi. Przy trzecim sceneria się zupełnie zmieniła. Ajag z koszykiem w dłoni stała na tafli jeziora, które falowała łagodnie i odbijało zupełnie białe niebo. Niedaleko, przed nią, coś się szamotało w wodzie i piszczało. Ruszyła więc na pomoc, ale punkt się oddalał, więc przypomniała sobie wskazówki starca i zaczęła kroczyć do tyłu. „Coś” zbliżyło się bardzo szybko i okazało się topiącym szczeniakiem. Wyciągnęła go więc i utuliła w ręce, a piesek, czarny z białą łatą, lizał jej ręce z wdzięczności.
– Co ty robisz? Oddaj mi mojego psa! – zawołała gniewnie jakaś inna dziewczynka i Ajag zobaczyła samą siebie, tylko wyższą, silniejszą i rumianą. Tamta inna Gaja stała i wymachiwała pięściami.
– Uratowałam go – powiedziała.
– Ty nikogo nie możesz uratować, bo jesteś kaleka! – wykrzyknęła – Ciebie popsuli, jak się rodziłaś, a to jest mój pies i nie możesz go mieć!
Ajag przycisnęła do siebie szczeniaczka, ale ten ją ugryzł w brzuch. Z rany buchnęła krew i bolało, tak strasznie, jak wtedy, gdy żyła, a piesek warczał i wyrywał się, więc wypuściła go z rąk. Ale rana poszerzała się i otwierała na cały brzuch, po policzkach Ajag ciekły łzy. Prędko wyciągnęła mandarynkę i nie obierając prawie wbiła w nią zęby…
...i ocknęła się na piasku, nad sobą mając rozświetlone niebo. Niedaleko, nad przepaścią, wisiało olbrzymie koło zamachowe, które poruszał nagi, chudy starzec w przepasce na biodrach. Dyszał i drżał, ale nie ustawał w wysiłkach, a koło poruszało się nieustannie. Ajag wstała i poruszając się tyłem, dotarła do niego. Po drodze minęły ją zeschłe, brązowe liście, które pomknęły do góry i uczepiły się gałęzi, która zaraz rozsypała się w proch.
– Czego? – zapytał opryskliwie starzec, gdy dziewczynka znalazła się obok niego.
– Kim jesteś?
– Pustelnikiem. Napędzam Koło Czasu – wydyszał.
Wpatrywała się w niego, milcząc, a on bez ustanku, wytchnienia, odpoczynku, wciąż i wciąż poruszał kołem, raz za razem. Pot sperlił mu czoło, a oddech przyspieszył, ale nie ustawał w pracy. Ajag stała, milcząc, czekając na chwilę przerwy, lecz koło poruszało się nieustannie, napędzane siłą mięśni starca, a w międzyczasie obok nich drzewo skurczyło się do rozmiarów ziarenka. Wreszcie odważyła się:
– Może pan… odpocznie?
Wybuchnął szaleńczym śmiechem, pchnął koło mocniej i zaczął się tarzać po piasku.
– Nie odpoczywam od początku Czasu! – wykrzyknął chrapliwie i skoczył na równe nogi, by znów chwycić za koło.
– A może chciałby pan moją mandarynkę na wzmocnienie? – zapytała Ajag nieśmiało, wyjęła jedną z kosza, obrała mu i podała.
A on wtedy podbił jej kosz, owoce wyleciały wprost na koło, które je zmiażdżyło, aż pociekł sok. Resztki poleciały do przepaści.
– Myślisz, że mnie przekupisz, tak? Że odwrócę Koło, byś odzyskała, co utraciłaś? Życie, zdrowie, przyjaciół, rodzinę, dzieci, wnuki? Tego chcesz? – wydyszał z nienawiścią – Precz, kaleko, coś nigdy nie zakosztowała życia! Precz!.
I uderzył ją z rozmachem w twarz. Ajag przełknęła kawałek mandarynki…
… i znalazła się w wielkiej galerii. Stąpając do tyłu mijała obrazy: po prawej matki, która przewijała jej pampers, cewnikowała i odsysała rurkę, po lewej matki, która ją, chodzącą Gaję, odprowadzała do szkoły; po prawej zabawy rodzeństwa wokół leżącej kędzierzawej dziewczynki, po lewej wszyscy razem grający w piłkę; po prawej biała trumna, po lewej ślub w białej sukni; po prawej – znicze na grobie, coraz bardziej zaniedbanym z biegiem lat, po lewej – kobieta otoczona gromadką dzieci, potem wnuków, spacerująca, robiąca zakupy…
Kim byłabym? Co bym potrafiła? Kim jest Gaja, która nigdy się nie objawiła w tamtym Teraz?
Galeria zdawała się nie mieć końca. Ajag, oślepiona przez łzy, nie chciała już jej oglądać, zjadła więc następny kawałek ocalałej mandarynki…
...wokół śpiewały słowiki, a ciało Ajag zaczęło rosnąć. Sukienka rozpruła się, porwała i opadła, a Ajag stanęła naga pośród pachnących kwiatów. Ręce i nogi wydłużyły się, urosły piersi i włosy łonowe. Dziewczyna spojrzała na siebie i dotknęła tam, gdzie kiedyś ziała dziura po gastrostomii. Potem zamknęła oczy i powędrowała ręką między uda, tam, gdzie była dotykana, gdy ją myli, cewnikowali i zmieniali jej pieluchę. Potarła to miejsce, najpierw powoli, zmysłowo, a potem coraz niecierpliwiej. Drugą ręką objęła swoją pierś i zaczęła ją muskać delikatnie. Wtem poczuła dużą i ciepłą dłoń na swojej drugiej piersi. Ktoś całował ją w szyję..
Odwróciła się – nagi mężczyzna stał obok i szukał jej spojrzenia.
– Daj usta – powiedział, a ona nie czekała na powtórzenie i znów zamknęła oczy.
Przywarł wargami do jej warg, szukał językiem języka. Poczuła jego członek, chciała, by w nią wszedł, lecz tuż przed tym momentem mężczyzna wrzasnął tak, że dalekie echo poniosło dźwięk w przestrzeń. Otworzyła oczy i ujrzała, jak on, lustro i kwiaty wokół zaczęły rozsypywać się w proch, a jej piersi nagle obwisły do dołu, a włosy zbielały. Ciało stało się kruche, bolesne i ciężkie, już nie powabne, a wciąż boleśnie niezaspokojone. Miała wrażenie, że coś rozpycha jej brzuch od środka. Spomiędzy ud wypłynęła ciemna, gryząca ciecz, ciekła po nogach i barwiła podłoże na czarno. Ajag sięgnęła do koszyka po ostatni kawałek mandarynki...
...tym razem przywitało ją rozgwieżdżone niebo i żar stosu. Jeden krok do tyłu, drugi, następny, następny. I ogień znalazł się niemal tuż przed nią.
Nie od razu dostrzegła staruchę.
– Przebyłaś swoje Teraz – wyrzekła chrapliwie stara kobieta, mieszając patykiem w ogniu.
– Po co? – Ajag nie wstydziła się, że stała przed nią naga, znów w ciele dziewczynki z oznakami rozkładu na ciele, z purpurową twarzą – to było zupełnie niepotrzebne!
– Dlaczego? – W świetle ogniska twarz kobiety na przemian pojawiała się i znikała.
– Gdy obudziłam się w trumnie, znałam tylko miękkość łóżka, ból w ciele, dotyk szorstkich, gładkich, ciemnych i zimnych przedmiotów, które wkładała mi do ręki nauczycielka. Nie wiedziałam, co można zrobić z ciałem, nie znałam pocałunku ani tego pragnienia mężczyzny, które teraz dręczy mnie od środka. Nie wiedziałam, jak wspaniale jest chodzić i jaka dobra jest mandarynka.
Stara kobieta milczała, być może myślała o tym, jak dziwnie brzmiało to wyznanie w ustach rozkładającej się, niespełna dziewięcioletniej dziewczynki. A może nie myślała tak wcale, bo nikt nie wiedział, ile takich wyznań przyjęła od początku Czasu.
– Opłacz to, Ajag. Opłacz Gaję, którą nigdy nie mogłaś się stać.
I Ajag płakała.
Trwało to tyle, ile potrzebowała. A gdy skończyła, starucha powiedziała:
– Wiesz, co robić.
Dziewczynka skinęła głową.
I weszła prosto do ognia.