TEKST I
Mężczyzna usiadł ciężko na głazie i uspokajał oddech. Przed samym szczytem wejście na Czerwoną Siostrę stawało się bardzo strome, niemal prostopadłe. Podczas wspinaczki chwytał się więc pni jodeł i omszałych kamieni. Teraz, ukryty w cieniu drzew, w otoczeniu świergotu ptaków i szelestu liści, mógł ujrzeć z wysoka wioski, przytulone do zboczy Trzech Sióstr i dolinę, opiekuńczo osłoniętą od wiatru i w tej chwili oświetloną przez promienie słoneczne, przebijające zza szczytu Białej Siostry.
Potok, płynący pośrodku doliny, migotał i śpiewał na kamieniach. Dymy z palenisk ludzkich siedzib leniwie dołączały do obłoków na niebie.
Gdy krew pulsowała mu w żyłach, biały oddech rozpływał się w wilgotnym powietrzu, a zmęczone mięśnie powoli się rozluźniały po trudach wędrówki, wydało mu się nagle, że wszystkie Trzy, Biała, Czerwona i Czarna, przemówiły do niego. W szumie wiatru, w śpiewie wody, w krokach przemykających zwierząt słyszał: Zostań, wędrowcze. Odpocznij. Zrzuć do stóp ciężary z pleców, utrudzony wędrowcze.
– Zostanę – odpowiedział.
Wiatr połaskotał go w policzek, a woda się roześmiała.
*
Gdy ujrzałam go w progu domu rodziców, w pierwszej chwili wystraszyłam się, że zaraz upadnie – tak osłabiony się wydawał. Widziałam go przedtem, jak schodził powoli ze zbocza Czerwonej, nie sądziłam jednak, że zdecyduje się podejść. Niejeden uciekał wysoko przed ludzkim okiem i sprawiedliwością, toteż rzadko zdarzało się, byśmy my, żyjący u podnóża, poznawali bliżej imiona i historie przemykających chyłkiem ludzkich sylwetek.
On jednak zastukał u wejścia, tak cicho, jakby nie chciał, by ktoś go usłyszał. Rozszczekały się jednak psy, więc zostawiłam maślnicę i odemknęłam drzwi.
– Biała, Czerwona i Czarna niech dopomagają – przywitał się.
– Dziękuję – odpowiedziałam odruchowo. Był blady i wynędzniały. Mógł mieć ze czterdzieści lat. Jego szpakowate włosy lśniły jeszcze od górskiej wilgoci. Otworzyłam drzwi szerzej i zaprosiłam go:
– Wejdź, jeśliś pełen dobrej woli dla mieszkańców tego domu.
Pochylił głowę, wchodząc. Odziany był ubogo, w znoszony podróżny strój. Zakrzątnęłam się koło ognia i podałam mu miskę parującej polewki. Podziękował i zjadł ją tak szybko, że bez słowa dolałam mu jeszcze, choć pewna surowość jego oblicza onieśmielała mnie.
– W czym mogę ci pomóc, przybyszu? – zapytałam.
– Czy to dom cieśli?
– Tak, to mój ojciec.
Milczał przez chwilę.
– Chciałbym poprosić o pożyczenie narzędzi – rzekł wreszcie.
– Narzędzi, powiadasz.
Umilkłam, prośba wydała mi się niezwykła. Nie wiedziałam, co począć. Powiedziałam więc po chwili:
– Zaczekaj, proszę na mojego ojca. Wkrótce powinien tu być.
– Dziękuję, zaczekam.
Zajęłam się więc robotą, a on grzał się przy ogniu. Jego zapadnięte policzki powoli rozgrzewały się. Dyskretnie patrzyłam, jak prostował zgrabiałe ręce. Nie patrzył na mnie, tylko w płomienie.
Zaskrzypiały drzwi – wracał gospodarz domu.
– Ojcze – powiedziałam – mamy nieznajomego gościa. Przyszedł cię o coś poprosić.
Przybysz wstał. Chyba zakręciło mu się w głowie, bo oparł się ręką o ścianę i dopiero po chwili zwrócił swoje ciemne oczy na pana domu.
– Wybacz, że ośmieliłem się zakłócić pokój ciebie i twojej córki. Przybyłem w te strony dwa dni temu. Zdecydowałem się tutaj osiąść, nie mam jednak narzędzi, żeby wybudować dom. Czy zechciałbyś mi je pożyczyć?
Mój ojciec, zaskoczony podobnie jak ja przedtem, przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć. Zapytał:
– Gdzie zamierzasz osiąść?
– Na Czerwonej, w dolinie.
– Z dala od ludzi – zauważył mój ojciec po chwili. Wystraszyłam się, że nieznajomy mógłby być złym człowiekiem, skoro chce się kryć tak wysoko. Może złodziejem albo nawet mordercą? Spojrzałam na niego kolejny raz, ale jego oczy nie były złe, tylko bardzo dalekie.
– Tak. Ale ręczę słowem, że nikogo nie zamierzam skrzywdzić, a pożyczone narzędzia oddam ci, gdy tylko wybuduję sobie chatę.
Mój ojciec zastanawiał się. Zadrżałam lekko.
– Potrzebujesz pomocników?
– Nie. Sam postawię dom, tak jak sam w nim zamieszkam. Nie mam jeszcze gospodarstwa, więc proszę, by raz na kilka dni ktoś przynosił mi kosz z jedzeniem. I rozumiem, że przez cały ten czas budowy nie będziesz mógł korzystać ze swoich narzędzi, więc zatrzymaj, proszę, rekompensatę za swoją dobrą wolę.
Sięgnął za pazuchę i wyjął złotą monetę. Patrzyliśmy jak urzeczeni. Raz tylko widziałam taką monetę, gdy wyjechałam do miasta na jarmark. Ojciec wyciągnął rękę i ścisnął na niej palce, aż mu zbielały.
– Dobrze. Pierwszą porcję dostaniesz dzisiaj. Ofka – rzekł do mnie – przygotuj no.
Nieznajomy, który kazał nazywać się Obcym, w drogę powrotną wyruszył z koszem na ramieniu i zestawem ciesielskich narzędzi. Patrzyłam za nim ze smutkiem i współczuciem.
*
Wstawał skoro świt i kładł się zaraz po zmierzchu, a w ciągu dnia tylko kilka razy przerywał pracę, by posilić się daniami, przygotowywanymi mu przez tę miłą dziewczynę, Ofkę. I pracował w zapamiętaniu. Ścinał jodły, zdzierał korę, ciosał bale, mierzył i dopasowywał. I rozmyślał.
Póki co, miał mizerne okrycia w prowizorycznym szałasie, wątły ogień, jedzenie, wkładane do ust zgrabiałymi z zimna palcami i twarde, zimne posłanie na niewygodnych gałęziach.[/AKAPIT]
Ale budował dom. Progi, których nie przekroczy nikt bez jego woli. Porządne, dobre krokwie. Palenisko z wysokim, jasnym płomieniem. Ściana obok ściany – osłona przed wiatrem, śniegiem, nieżyczliwym wzrokiem i ludzkim złym słowem. Widział już, oczami wyobraźni, łóżko z siennikiem. Stół i zydle. Okiennice które w ciepłe dni można otworzyć, by świeże powietrze i zapach jodeł wdzierały się do środka.
Zamiast niewzruszonej twarzy – surowa fasada domu. Zamiast ucieczki w głąb siebie – zamknięte okiennice. Zamiast bezsilnych słów – niedostępność. Wolność w zamknięciu gór.
Budował więc i z rzadka przerywał pracę.
*
Moje wyprawy na Czerwoną Siostrę odbywały się co cztery, pięć dni. Nie lubiłam Trzech Sióstr. Choć oswoiłam się z ich widokiem od dnia narodzin, wolałam podziwiać je z dala. Gdy więc wkraczałam na górską ścieżkę i podążałam przez jodłowy las, strach ściskał mnie za gardło. Szłam tak szybko, jak tylko potrafiłam, rozmawiałam z Obcym, który dziękował mi krótko, przełykał kilka kęsów jeszcze ciepłej strawy i wracał do swojej pracy. Kilka razy chciałam mu pomóc: potrzymać belkę czy podać narzędzia, ale zawsze stanowczo odmawiał. Gładził z czułością drzewo i ze wzruszeniem patrzył na efekty swojej pracy. Na mnie jednak spoglądał obojętnie. Nie potrafiłam go zrozumieć: jak to tak, że dobrowolnie chciał pozostać sam, wśród drzew, kamieni i groźnych zwierząt, a unikał ludzi, którzy mogliby go obdarzyć dobrym słowem lub ciepłem? Mnie jego samotność wydawała się przerażająca. Owszem, rozumowałam, teraz jej nie odczuwał, ale co potem? Kilkakrotnie proponowałam mu, żeby zszedł na dół, do nas, ogrzał się porządnie i zjadł. Zawsze odmawiał, patrząc na swój powstający dom. Tak jakby ktoś mógł mu go odebrać, gdyby tylko oddalił się stąd na krok. Nie przyjmował żadnych zaproszeń na nasze zabawy. Sądzę też, że poza mną przez te miesiące nie widział żadnego innego człowieka.
Chatka powoli nabierała kształtów. Rysowały się ściany i okna.
– Ładne – pochwaliłam niepewnie.
Uśmiechnął się, coś ciepłego pojawiło się w jego twarzy.
– Moje – powiedział. – Moje to będzie. Mój dom.
Zdziwiłam się. Cóż w tym takiego – chata i kawałek ziemi? Pochwycił mój wzrok.
– Ofko… miałem dwie nogi, dwie ręce i przeszłość. A teraz będę miał dom.
Roześmiał się, uszczęśliwiony.
Uciekłam. Chyba jednak dobrze, że chciał pozostać z dala od ludzi.
*
Chata dźwigała się w górę. Pozostał do wykończenia dach i komin. Trudno było to wykonać w pojedynkę, ale mężczyzna nie poddawał się – mimo obolałych mięśni, zrywał się co rano, by czym prędzej zakończyć swoją pracę.
Gdy dom zostanie postawiony, trzeba będzie rozpalić w nim ogień. Tradycyjnie robiła to kobieta, ale w tej chatce nie będzie gospodyni. Trudno. Ale można przybić podkowę nad wejściem, a pod progiem zakopać czaszkę zwierzęcia. Potem wejdzie, odetchnie pełną piersią i dołoży polano do paleniska. A potem – dalsza praca. Trzeba będzie postawić budynki gospodarskie, ulepszyć to i owo, może ozdobić rzeźbami, jak w miejscach, które widział kiedyś...
Zmarszczył brwi. Nie. Żadnych rzeźb. Nic z poprzedniego życia.
*
Któregoś dnia, gdy wspięłam się i moim oczom ukazała się dolina, ujrzałam go na progu. Opierał się o odrzwia. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się życzliwie.
– Widzę, gotowe – powiedziałam – czy mogę wejść do środka?
– Nie – odparł – zostaw tutaj kosz.
Zastosowałam się do jego życzenia i jak zwykle wzięłam do ręki poprzednio przyniesiony, już pusty koszyk.
– Powinienem oddać narzędzia, ale będą dla ciebie zbyt ciężkie – powiedział. Coś nowego pojawiło się w jego głosie: jakaś siła, spokój. – Poza tym chcę podziękować twojemu ojcu za ich użyczenie. Przekaż mu proszę, że przyjdę dziś przed zachodem słońca.
Skinęłam głową i z trudem oderwałam od niego spojrzenie. Miał takie rozpromienione oczy.
*
Gdy usłyszałam jego głos, pozdrawiający ojca, wzięłam kaganek i wymknęłam się na ścieżkę, wiodącą do doliny Czerwonej Siostry. Częste wędrówki w górę zahartowały mnie i szłam o wiele szybciej, niż na początku. Teraz umyślnie jeszcze przyspieszałam kroku. Znając go, spodziewałam się, że wizyta u mojego ojca potrwa krótko. A ja chciałam zdążyć rozpalić w palenisku.
Może i chce być z dala od ludzi, myślałam. Może on coś zrobił im, może oni jemu, nie wiadomo. Lecz niech wejdzie do chaty i zobaczy jaśniejące palenisko. Niech wie, że ktoś chciał, by w swój pierwszy wieczór przywitały go w nowym domu ciepło i blask.
Dotarłam jeszcze przed zmrokiem. Płomień w kaganku grzał mi dłonie. Weszłam do pustej izby. Nic w niej nie było, poza paleniskiem i paroma nędznymi tobołami. Ostrożnie postawiłam kaganek na klepisku i wyszłam rozejrzeć się za drewnem. Leżało, przygotowane, z tyłu pod dachem. Wzięłam kilka sztuk, wróciłam do chaty, uklękłam przy palenisku i wyszeptałam:
– Ogniu, ogniu, strzeż tego domu.
Już chwytałam kaganek…
– Co ty tu robisz?! – usłyszałam gniewny głos Obcego.
Podskoczyłam i zerwałam się. Stał w drzwiach. Nigdy nie słyszałam takiej wściekłości w głosie człowieka. Twarz mu pociemniała, ręce się trzęsły, wydawało mi się, że zaraz mnie uderzy. Stąpał ciężko w moją stronę. W przestrachu cofałam się krok za krokiem, jak zagonione w kąt zwierzę. I czułam nie mniejsze przerażenie, niż dzik czy niedźwiedź, złapane w sidła: we wzroku mężczyzny czytałam, że gotów byłby mnie zabić.
Krok, do tyłu, następny, jeszcze następny… I potrąciłam nogą kaganek.
Nie od razu się zorientowałam, co się stało. Dopiero gdy swąd dymu doleciał do naszych nozdrzy, spojrzeliśmy w dół i ujrzeliśmy rozprzestrzeniający się błyskawicznie ogień, który w mgnieniu oka objął już sporą część klepiska i ściany. Mężczyzna krzyknął rozpaczliwie i rzucił się go gasić, ja wyskoczyłam w poszukiwaniu jakiegoś naczynia na wodę. Jednak znalazłam tylko śmiesznie mały garnuszek na zupę, popędziłam jednak z nim do potoku. Gdy dobiegłam z powrotem, zobaczyłam już wysokie płomienie i człowieka, który, sam osmolony, krztuszący się, bezskutecznie usiłował przykryć płaszczem płomienie. A ogień po kolei obejmował ściany i dach. Pośrodku płomieni stał Obcy. Oblałam go wodą i pociągnęłam go za rękę.
– Chodź!
Wyszarpnął dłoń z mojej dłoni, ale chwyciłam go znów i pociągnęłam za sobą. Dysząc ciężko, dobiegliśmy do potoku.
Dom płonął. Ogień objął już dach. Musiał być widoczne z daleka, zwłaszcza w zapadającym zmierzchu. Na pewno ludzie z okolicy zastanawiali się, dlaczego Czerwona Siostra jaśniała.
Mężczyzna patrzył. I ja wpatrywałam się w rozsypujące się wokół iskry i spadające belki.
Staliśmy obok siebie. Nic nie można było zrobić.
A potem Obcy usiadł na głazie nad potokiem i ukrył twarz w dłoniach. Płomienie oświetlały na żółto i czerwono jego skuloną sylwetkę. Podeszłam do niego, ale nie ośmieliłam się go dotknąć.
I tak trwaliśmy przez chwilę: on nieruchomy i ja, wpatrzona jego spracowane dłonie, to niknące w zmroku, to wyłaniające się z zapadającej ciemności.
TEKST II
Na skałkach była nasza baza. Moja, Kulfona i Małpy.
Mama Małpy trochę piła, trochę dużo i trochę często. Wpadaliśmy czasem do niego, na kanciapę garażową, ale zawsze zostawiał nas najpierw na kilka minut pod bramą i mówił, że sekunda tylko pozbiera Mamę. Zdarzało się też tak, że siedzieliśmy przy piwku, a mama Małpy wpadała do garażu i mówiła, że chętnie napije się z nami. Wtedy Małpa wstawał i wyprowadzał ją spokojnie, z tym dziwnym wyrazem twarzy - który widywałem tylko wtedy – gładząc ją po włosach i tuląc z czułością. Kiedy wracał ja patrzyłem w paznokcie, Kulfon kręcił w palcach papierosa z miną „nic się nie wydarzyło stary, wszystko jest ok”.
Nie było, ale mieliśmy po siedemnaście lat, graliśmy w tę grę z męskiej miłości. Byliśmy jak bracia.
Ja byłem z tak zwanej dobrej rodziny. Dużo kasy, mało czasu dla dzieciaka, spore wymagania i pozory rygoru. Nie narzekałem. W szkole wyniki miałem dobre, więc starzy puszczali mnie gdzie chciałem. A chciałem tylko na skałki. Tam był nasza baza, zbudowana zdartymi do krwi, nieporadnymi, dziecięcymi dłońmi. Karykaturalna budowla, którą kochaliśmy całym sercem. Tam, przy naszym świętym ognisku, padały wyciągane z gardła nieprzyjemne prawdy, nawet te, które powinny w gardle pozostać, kwitowane później ciszą zrozumienia, która cementowała przyjaźń. Na skałkach byliśmy my, nawet wtedy kiedy spaliśmy w swoich domach.
Kulfon był cichy. Miał dobrą rodzinę ale się nie przelewało. Spotykaliśmy się i po pytaniu „to co chłopaki, piwo?” spuszczał oczy i milczał. Wtedy, na wyścigi z Małpą, gwarantowaliśmy swoje możliwości finansowe i brak potrzeby rewanżu. Kulfon był biedny, ale był nasz. Kochaliśmy go.
Potem się posypało, na skałkach bywaliśmy coraz rzadziej, życie powciągało nas w swoje wiry. Zdawkowe „cześć” w mieście dawało małą namiastkę bliskości. Zbyt małą. Jeszcze później nasze drogi zupełnie się rozeszły. Kulfon zaczął pracować w wulkanizacji, Małpa na poczcie, a ja w banku. Czasu na ogniska, a być może i chęci, zabrakło. Kiedy miałem trzydzieści trzy lata dostałem wiadomość od Kulfona „Małpa nie żyje, pogrzeb w czwartek”. Krótki sms, który wywrócił mi życie. Nic nie wyjaśniając, nie dając żadnych odpowiedzi, a zawieszając w powietrzu setki pytań. Pisałem do Kulfona, chciałem za wszelką cenę dowiedzieć się co się stało, kiedy, jak i dlaczego – bez odpowiedzi. Na pogrzeb nie poszedłem, miałem dyżur w banku.
Minęły kolejne lata. Rozwiodłem się, piłem dużo więcej niż wypada, taplałem się we własnym błocie, udając, że wszystko jest ok, zupełnie jak z mamą Małpy. Wracałem do domu z banku. Miałem ochotę spić się i zapomnieć o wszystkim. Nagle coś przyciągnęło mój wzrok. Mimo że było dopiero popołudnie, na skałkach płonął ogień. W jednej sekundzie wszystkie problemy wyparowały. Kulfon musiał wyczuć, że po latach mam gorszy moment – właśnie teraz kiedy go potrzebuję, dał mi sygnał. Zawróciłem i przekraczając wszystkie możliwe ograniczenia prędkości ruszyłem pod las. Zatrzymałem wóz i zacząłem się wspinać. To, co kiedyś przychodziło z łatwością, teraz okazało się sporym wyzwaniem. Dzień wcześniej padało, więc wizytowe buty brodziły w błocie, garnitur po krótkiej chwili przedzierania się przez krzaki był cały brudny. W końcu dotarłem w okolice polanki.
Na skałkach byli jacyś ludzie. Podszedłem bliżej.
Obok ogniska siedział duży łysy chłopak i obejmował ramieniem drobną, obciętą na jeża dziewczynę. Kawałek dalej trzech innych grało na kocu w karty, między nimi, jak kompas wyznaczający drogę, leżała butelka wódki. Wokół walały się opakowania po jedzeniu i inne śmieci.
Wyszedłem z cienia.
- Wypierdalać. – Nie znałem głosu, który się ze mnie wydobył.
Chłopak puścił dziewczynę i wstał powoli. Ci od kart też wstali, bez słowa. Cała czwórka zbliżyła się do mnie i taksowała wzrokiem.
- Spiłeś się dziadku? Gdzie tu w tym garniaku? Won stąd.
- Wypierdalać - powtórzyłem. – To nasza baza.
- Nasza? – Duży chłopak zaniósł się śmiechem. – Czyli czyja?
- Moja, Kulfona i Małpy – powiedziałem czując jak po policzkach płyną mi łzy.
TEKST III
Hrabina zaśmiała się perliście, kiedy lokaj podał jej na tacy różową kopertę z leżącym na niej złotym nożykiem do papieru.
- Pozwoli pani - spojrzała na siedzącą naprzeciw niej pannę Sokolską - że zerknę.
- Naturalnie. - Sokolska taktownie odwróciła wzrok i przez dobrych kilka minut wpatrywała się w podołek swojej ciemnej, długiej sukni. Za oknem panował czerwcowy żar, ale pannie nie wypadało nosić nic jasnego przez co najmniej pół roku: śmierć ojca zobowiązywała do żałoby.
Eleonora Tyrolska primo voto Sokolska była pierwszą żoną i jedną ze spadkobierczyń po panu Sokolskim. Panna Karolina przybyła do hrabiny właśnie po to, aby oznajmić jej o dacie odczytania testamentu, ponieważ jednak w pokojach było dużo chłodniej niż na zewnątrz, panienka wcale nie paliła się do opuszczenie dworu. Czekając, aż hrabina przejrzy korespondencję, lustrowała do przesady wysprzątany salon, którego ściany zdobiły rozmaite marnej jakości landszafty. Pan Tyrolski nie słynął z dobrego gustu, za to kochał szmer przepływających przez palce banknotów, toteż wydawał ogromne sumy na „hrabiowskie” wyposażenie dworku w Kałużynie, co dawało efekt przytłaczający i daleki od dobrego smaku.
Sokolska jeszcze raz zerknęła na rozłożony na stoliku do kawy plan wymienionych w testamencie gruntów. Zachodnia część lasów, które ojciec nieboszczyk zamierzał na jesieni przekształcić w źródło drewna dla pobliskiego tartaku Reissmanna ─ kupiec płacił nieźle, ponadto zobowiązał się dostarczyć materiały na budowę nowej altanki ─ w testamencie zapisana była hrabinie. Południową, tę od rzeczki, dziedziczyła panna Sokolska. Młoda dziedziczka za radą starego lokaja Kertza chciała odstąpić Tyrolskim swoją ziemię w zamian za całkiem rozsądną cenę.
- To się, proszę panienki, nikomu nie przyda, ta rzeczka. A las jak to las – zgnije prędzej czy później. Myśli panienka, czemu nieboszczyk pan chciał Reissmannowi sprzedać? – Lokaj podkręcił wąsa, spoglądając na dziedziczkę. – Kornik, proszę panienki! Kornik!
Teraz słowa służącego dźwięczały panience w uszach, aż w głowie szumiało. Sokolska miała wrażenie, że bierze udział w jakimś szwindlu. Gdybyż ten Kertz nie nasłał na nią swego synalka! Wczoraj przed pójściem spać panna Karolina nie mogła domknąć okna ─ haczyk odskakiwał z trzaskiem, nie wchodząc w metalowe kółko. Traf chciał, że szamotaninę usłyszał przechadzający się pod dworem Filipek. Młody Kertz, od dawna z wzajemnością podkochujący się z panience, wykorzystał okazję i niby to z troski przed przeziębieniem się dziedziczki, pomógł jej naprawić nieustępliwe zamknięcie. Panna Karolina nie broniła się, kiedy pocałował ją po raz pierwszy i, kryjąc wstyd w cichych prośbach o zgaszenie światła, poddała się coraz śmielszym pieszczotom wytęsknionego lokajskiego syna. Kiedy nad ranem Filipek wybiegł z pokoju, ujrzała na stoliku skreślony pospiesznym pismem liścik:
Najdroższa, konie do Kałużyna czekać będą po śniadaniu. Jedź i sprzedaj te korniki. O pieniądze się nie martw, ojciec ma znajomośc, a i ja mam co nieco. Całuję, FK
Nie mogła nie ulec tak subtelnej propozycji, tym bardziej, że Filipek miał głowę na karku i wiedział z pewnością, co pisze. Po planowanym na listopad ślubie panna Sokolska nie miałaby już we dworze nic do roboty, a majątek musiałaby przepisać oburzonej mezaliansem rodzinie, aby ta nie wypaplała tego przed szerokim światem. A więc im mniej by oddała ciotkom, tym lepiej.
Teraz, patrząc na zabawiającą się nożykiem do papieru hrabinę, czuła wstyd. Niestety, propozycja już padła i Tyrolska właśnie rozmyślała nad zaproponowaną przez dziedziczkę ceną. Sądząc po błąkającym się po bladych wargach uśmiechu, decyzja była już podjęta.
- Niech Franciszek – zwróciła się starsza pani do służącego – powie, żeby posłaniec nie czekał.
Gdy lokaj wyszedł, hrabina spojrzała na pannę i uśmiechnęła się.
- Dobrze, panno Karolino. Jutro każę wypisać czek.
Sokolska odetchnęła z ulgą i wstała.
- Dziękuję pani. Odczytanie, proszę pamiętać, będzie pojutrze, w pałacu.
- Oczywiście, pamiętam. – Tyrolska skinęła głową, podała dziedziczce rękę.
Panna Sokolska, odprowadzona przez pokojówkę, prędko przeszła przez korytarz i znalazła się na ganku. Od białych, marmurowych schodów bił żar i taka jasność, że oczy ślepły. Wtem jakiś cień zastąpił widnokrąg, chłodne wargi musnęły policzek.
- Chodźmy, dziedziczko. – Filipek podał jej rękę. Oparła się na nim bez słowa, milczała też, gdy pomógł jej wsiąść do dorożki.
Konie ruszyły równo, wysoka buda kołysała się miarowo w rytm uderzeń wyglansowanych kopyt. Panna Sokolska zamknęła oczy, przed którymi w mig stanęło wspomnienie Filipka. Rozkoszne drżenie przeszło przez ramiona, brzuch, stopy. Gdybyż tak już prędzej było po wszystkim!
Do domu zajechali pod wieczór. Na okalających Komyszyn wzgórzach płonął zachód – strzeliste płomienie strzelały wysoko ku ciemniejącemu niebu.
„Już za kilka dni opuszczę to miejsce. Spalę mosty i zostanę artystką! Filipek ożeni się ze mną, będziemy występować razem na wszystkich scenach!” – marzyła panna Karolina.
Tymczasem na krwawych wzgórzach przez chwilę zaczerniła się sylwetka samotnego jeźdźca. Spakowane juki obijały się o boki wierzchowca, wybijając pierwsze takty pieśni o wolności. Zachód dogasał, kiedy jeździec spiął konia. Wieczorny wiatr porwał na strzępy śmiech i czyjeś imię. Karolina, zdaje się…
[/akapit]
....