[ZAKOŃCZONA] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

1
Temat: Ślady na niebie
Limit znaków: max 20k
Termin nadsyłania tekstów: 10 czerwca 2021r.
Gatunek literacki - dowolny


Sposób oceniania:
Każdy oceniający ma do dyspozycji trzy punkty, które w dowolny sposób może rozdysponować pomiędzy tekstami. Oceniać można przez tydzień od wstawienia, tak więc w tym przypadku ostateczny termin wystawienia oceny to 17 czerwca 2021 r.
Po tym czasie temat zostanie zamknięty, a punkty podliczone.
gosia

„Szczęście nie polega na tym, że możesz robić, co chcesz, ale na tym, że chcesz tego, co robisz.” (Lew Tołstoj).

Obrazek

[10 czerwca 2021] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

2
TEKST I
wulgaryzymy
Ślady na niebie
Robota jest prosta. Tak ci mówili od pierwszego dnia – nie trzeba nic umieć, wystarczy odrobina czujności, zaangażowania i naturalnie odporność na nudę. Całe jej rzeki, toczące wody od horyzontu po horyzont tak leniwie, że trudno dociec, w którą stronę płyną; kryjące kamienie wydarzeń pod nieprzeniknioną, gładką powierzchnią. Całe jej eony.
Nie, że nic się nie dzieje, bo interwencji jest sporo. Właściwie nie ma sekundy, by nie błyskała któraś z lampek na sięgającej sufitu, wielkiej jak kinowy ekran konsolecie. Dzieje się. Ludzi coraz więcej, a zatem co rusz potrzebują pomocy. Problem w tym, że dzień do dnia podobny jak kropla do kropli.
To tak: jeśli mruga biały alarm, wysyła się młodych. Szóstkami. Truchtają tunelem w ładnym szyku, wprawiając podłogę w drżenie, zgarniając sprzęt po drodze zgrabnym, sprawnym, wytrenowanym ruchem. Mijają się z takimi samymi kluczami wracających, gotowych do wypełnienia raportu.
Żółty alarm – tu już gorzej. By sobie poradzić, trzeba paru stuleci doświadczenia. Mało kto się łapie, bo jakby nie patrzeć, choć robota lekka i w miarę bezpieczna, to nieszczęścia chodzą po mojrach.
Próbowano swego czasu tworzyć oddziały od zera trenowane pod kątem neutralizacji celów drugiej kategorii. Padały jak muchy. Prawda jest taka, że aby biegać, trzeba najpierw nauczyć się chodzić. Nakładasz wosk, ścierasz wosk. Ćwiczysz upadki, a dopiero potem rzucanie przeciwnika na matę. Wiedziałeś od początku, ba, byłeś jednym z pierwszych, którzy zauważyli problem, ale Góra nie słuchała. Sparzyli się, to posłuchali. Jak zawsze. Ósmy filar mądrości – jeśli masz rację, to nie musisz się odzywać.
Tak więc żółty alarm domaga się doświadczonych. Nie śpieszą się przesadnie; rozumieją coś, czego jeszcze nie pojęli młodzi. Na rozwiązanie problemu mają kilkadziesiąt godzin, czyli w przeliczeniu na ludzkie parę lat, dopóki przedwcześniak nie zacznie dojrzewać, a nić łącząca go z bankiem dusz nie zacznie niszczeć.
Świeżynkom wydaje się, że śmierć niemowlęcia trzepnie rodziców mniej, niż śmierć kilkulatka. Biegną na złamanie karku nie wiadomo po co, a później godzinami perorują w kantynie, jacy to nie byli błyskawiczni. Pierwszy stopień wtajemniczenia osiąga się rozumiejąc, że zespół nagłej śmierci łóżeczkowej to nie jedyne wasze narzędzie.
Najciekawiej jest, jeśli żarówka alarmu rozjarzy się szkarłatem, ostrzegając przed naprawdę soczystą kolizją z Losem. To robota dla ciebie lub tobie podobnych.
Pracujecie parami. Tak jest ciszej, szybciej.
Po wezwaniu zgarniacie z własnych szafek klamoty nierozpakowane od ostatniej akcji. Nie ma na bramce służbistów dość szalonych, by oczekiwać, że weterani zdadzą sprzęt. Sami wiedzą najlepiej, ile potem lamentów i sarkań, kiedy dokładnie ta sama ulubiona sztuka noża, kaganka, rękawic, peleryny maskującej czy głupiego sznurka nie chce się znaleźć, a czas nagli. Patrzą z wyniosłym pobłażaniem, jak po powrocie z akcji niesiesz plecak prosto do kantyny, łamiąc wszelkie przepisy sanitarne. Na początku jeszcze wzdychali, że jak już musisz mieć tego swojego Bowie ze szczerbą po Budapeszcie w dwudziestym piątym, to w drodze wyjątku przymkną oko… Uroczy. Niech im będzie. Jeśli lubią myśleć, że to oni ci pozwolili i że daliby radę cię powstrzymać, gdyby chcieli, to proszę bardzo. Ósmy filar mądrości.
***
Zaczęło się w sześćdziesiątym ósmym, jak wiele innych spraw. Wiatr przemian wiał wtedy wyjątkowo mocno, bez kierunku; anomalie podnosiły się tu i tam niczym piaskowi derwisze na pustyni.
Udało się powstrzymać kolizję, choć Eos wyjątkowo uparła się na życie chłopca. Daliście radę. Ty i Nikos, partnerzy od milleniów, zaświatowy dream team.
Wrzuciliście berbecia pod lód na jeziorze. Utonął. Eos powinna była się pogodzić z porażką i wycofać. Nie przewidziałeś, że złamie zasady.
Było już po sprawie. Wracaliście zadowoleni i spokojni, kiedy promień brzasku przeszył Nikosa, przerwał mu w pół słowa twój ulubiony żart o zającu i żółwiu. Suka strzeliła mu w plecy. Nawet nie jęknął, po prostu zapadł się jak żagiel pozbawiony wiatru, był i już zaraz go nie było, a ty zostałeś bez przyjaciela i z toną papierów do wypełnienia, bo taki błąd przecież nie popełnia się sam. Utratę mojry do zadań specjalnych należy solidnie udokumentować.
A chłopiec i tak urodził się trzy lata później, prawie pięćdziesiąt przed swoim przeznaczeniem. Nazwali go Elon i faktycznie, cholera, zasługiwał na czerwony alarm.
Dojrzał. W dniu, w którym jego istnienie stało się nieodwracalne, gdy przerwał nić łączącą go z Chronosem, umożliwiającą powrót, załatanie przeznaczenia i ponowne narodziny we właściwym czasie, wyrwa rozpruła pół nieba.
***
Widać po niej lata, ale trzyma się imponująco. W ruchach ma jednocześnie sprężystość młodości i żyłkę starego wyjadacza, przywykłego do rynsztunku; nosi go jak własną skórę.
Jest dokładnie na ostrzu. Wiesz, bo widziałeś niejednego takiego zucha. Jedna, dwie akcje i Roksana albo wystrzeli z karierą, albo się posypie. Nie da się długo być ideałem.
Dobre wrażenie trochę się psuje, gdy zaczyna pokazywać ci blizny. Głupia zabawa szczeniaków, ale dajesz się wciągnąć, bo tym razem sam nie wiesz, od czego zacząć współpracę. Niech już gada – może czegoś się dowiesz. W końcu nie chodzi o porażki, a o to, co się z nich wynosi.
Szybujecie nad kulą szmaragdu i szafiru, gdzieniegdzie pobłyskującą złotem. Bieguny skrzą się bielą. Sfera, w której ją zawieszono ma barwę antracytu nakrapianego blaskiem, jakby obryzgała ją farba. Słońce żegluje leniwie po swojej orbicie, a Roksana śledzi je wzrokiem, wyczekując momentu, gdy ognista kula zbliży się do jednej z jej blizn. Odzywa się rzadko, bez ożywienia. Data, nazwisko, pokrótce nakreślone skutki porażki. Prawidłowo. Wie, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. A prawda jest taka, że większość czerwonych alarmów i tak jest na wyrost.
O, na przykład niewielka skaza w znaku Raka. Tysiąc osiemset czwarty. Góra prawie dostała wylewu na wieść, że Roksana położyła akcję, a skończyło się na draśnięciu. Jeśli ktoś rodzi się dwieście lat przed swoim czasem to po prostu nie może narozrabiać, bo nie znajdzie posłuchu. Amantine Aurore fakt, nosiła portki, ale zakochała się w jakimś pianiście i było po krzyku.
Dużo gorzej wyglądają cztery świeże sznyty: jedna też w Raku, reszta w znakach Wagi, Bliźniąt i Ryb. Chłopcy z Liverpoolu wyprzedzili swój czas zaledwie o kilkanaście lat, niby niedużo, za to było ich czterech. Całe szczęście zajęli się muzyką zamiast czymś poważnym i Roksanie znów się upiekło. Zauważasz jednak, że porażka odrobinę ją gniecie.
Uśmiechasz się. Szerokim gestem wskazujesz plejadę szram. Skopałeś koncertowo nie jedną akcję, a cały szereg, bo akurat byłeś w ciągu i nawet refleks Nikosa nie nadrobił braków twojego zamroczonego alkoholem umysłu. Za osobiste zwycięstwo poczytujesz sobie, jak dalece się nie przejąłeś. Ot, banda ćpunów malujących wrażenia zamiast obiektów, bo nie rozumieli, że przed wynalezieniem kolorowej fotografii nic poza realizmem nie ma szans się przyjąć. Kilkadziesiąt lat przed czasem, jeden w drugiego. Stało się coś? Nic.
Schodzicie. Wasze skrzydlate sto tysięcy koni mechanicznych łamie fale atmosfery, a gdy się zasklepią, rozpraszanie Rayleigha zamyka nad wami błękitny nieboskłon. Po kokpicie i waszych twarzach zaczynają się przesuwać jedna za drugą plamy światła mijanych po drodze dni. Z początku mkną tak, że nie widzisz nic poza migotaniem. W miarę, jak statek zwalnia dostrzegasz pulsy różu, bieli i złota, a pomiędzy nimi granat nocy. Przy końcówce hamowania daje się już wyróżnić prostokąty światła, sunące coraz wolniej po wnętrzu pojazdu, aż ostatni zatrzymuje się na zdrowej, pełnej życia, choć niemłodej już twarzy Roksany. Świta.
Wysiadacie. Klepiesz się po udach, by wyczuć czy wszystko na swoim miejscu. Ona poprawia zapięcie kamizelki dyssypacyjnej. Już przyblakła, dali jej jakiś wysłużony stary łach, ale z miny nowej partnerki domyślasz się, że ona wie to, co i ty. Że na szeregową poranną gwiazdę wystarczy, a promienia samej Eos nie zatrzyma nikt i nic.
Nikos miał nowiutką kamizelkę, zdawała się zatracać kształt jak kocie futro i co? Eos załatwiła go odmownie, nawet się nie spociła. Tyle w temacie.
Ruszacie. Szybkim marszem docieracie do sypialni wytapetowanej na niebiesko, pogrążonej w półmroku; tylko pierwsze sine tchnienie poranka sączy się przez mięsiste story.
Dziecko ma dwa lata. Teraz śpi, posapując jak kociak, ale z raportu wiesz, że już czyta, zna trzy języki, dodaje do stu i zdaje się rozumieć liczby ujemne. Gdy dorośnie, może pomóc opracować w praktyce napęd solitonowy, a do tego nie wolno dopuścić, dopóki nie rozwiąże się problemu globalnego ocieplenia. Ludzie muszą mieć motywację, wiedzieć, że nie mają dokąd z Ziemi uciec, nie jakieś solitony. W dupach by im się poprzewracało…
Już go zabiłeś w siedemnastym wieku i wtedy za wiele by nie zwojował, ale teraz to jest zadanie najwyższej wagi.
Oczywiście, że jest tam Eos.
Plan jest taki: dziecko się obudziło, nie widziało rodziców, chciało wyleźć z łóżeczka, upadło, walnęło głową o kant szafki, bum. Czapa. Da się zrobić. Odsłonisz się, ale może zdążysz zanim Eos cię zauważy.
Jesteś tuż–tuż, palce już prawie wplatasz w złociste loczki, gdy coś szarpie cię i ciągnie w dół, a ściana za tobą wydaje ciche bzyknięcie; odgłos uderzenia strumieniem fotonów.
Roksana. To ona cię podcięła. Wzrokiem pokazuje przeciwniczkę – Eos już wie, że tu jesteście, ale teraz was nie widzi. Partnerka zarzuciła na was oboje maskującą chlamidę. Z plamy nieprzeniknionego cienia obserwujecie sytuację. Jutrzenka też się rozgląda, roztacza coraz mocniejsze światło. Macie jedną szansę, potem będzie za późno.
Sięgasz po ostrze. Dopadłbyś Eos, ale Roksana znów nie pozwala ci się ruszyć.
– Leż! – szepcze.
Boi się?
Nieważne. Eos usłyszała. Zwijacie się. Kluczycie i osłaniacie się nawzajem, potem sprint do Pegaza, pionowy start i już was nie ma. Wrócicie. Chłopiec przecież nie od razu pójdzie na MIT, macie czas na przegrupowanie, ale to starcie przegrałeś.
***
Nie odwracasz się. Nie musisz. Porozumiewasz się tylko wzrokiem z Roksaną, opartą o metalowe drzwi szafki, rozsznurowującą w skupieniu sandał, a ona przewraca oczyma.
Szmer za twoimi plecami to nie odgłos kroków żadnej z mojr; tak furkoczą tylko cichobiegi tego przeklętego chłopca na posyłki, jakby ledwie muskał podłogę szatni, jakby miał skrzydełka w tyłku.
Zatrzymuje się. Słyszysz jego minę.
– Petros, Roksana, Szef was wzywa. Macie się udać na Górę. – Robi efektowną pauzę. – Piorunem.
Menda.
– Bardzo śmieszne… – Przełykasz frustrację, a Roksana przewraca oczyma jeszcze bardziej. – Zaraz będziemy.
***
To jak to było z wynoszeniem lekcji z porażek?
Lekcja pierwsza: nie jesteś najważniejszy. To wieczór Roksany. Ona skrewiła i chociaż to na twoją głowę, jako starszego stopniem, Szef ciskał gromy w czasie obowiązkowego opeeru, to oboje wiecie, że jeśli sprawy nie wyprostujecie, ślad na niebie pójdzie na jej konto.
Niepotrzebnie się wtrącała. Być może uratowała ci życie, być może tylko kawałek ramienia. Tego się nigdy nie wie.
Właściwie dość zabawne, że jako mojra tego nie wiesz.
– Dlaczego? – pytasz, patrząc na nią ponad krawędzią szklanki. Lód już prawie stopniał, po dnie snują się arabeski zimnej wody pomiędzy resztkami whisky. Nie masz ochoty sobie dolewać.
Roksana wodzi po brzegu szklanki różowymi, szczupłymi palcami; muska szkło, jakby trącała struny niewidzialnej liry. Milczy milczeniem człowieka zbierającego słowa. Dajesz jej tyle czasu, ile trzeba.
– Myślisz, że dlaczego mnie do ciebie przydzielili? Podobne doświadczenia. Podobne problemy. Ty miałeś Nikosa, ja Konstandinosa. Był… – Uśmiecha się kwaśno, patrząc nieobecnym wzrokiem w stolik między wami. Nalewa sobie prawie całą szklankę, ale nie pije. – Był cholernie narwany. Miałam nadzieję, że go upilnuję. Nie upilnowałam. Umarł mi na rękach. Po nic. Dziecko z tamtej akcji dorosło parę dni temu. Ślad jest na pół znaku, będzie z tego chryja. Ja, wiesz… – Bierze łyk, jakby piła herbatę. – Myślałam, że będzie mi chodzić o Eos, o zemstę, a w praniu wyszło, że jednak o coś innego. – Zerka na ciebie. Jej oczy w chwiejnym świetle kaganków zdają się połyskiwać refleksami złota, różu i brzoskwini. – Nie bierz tego do siebie. Ledwo się znamy, to nic osobistego. Sama nie wiem. Chyba chodzi o to, że chciałam zrobić wszystko jak trzeba. Wygrać. Wykonać zadanie. Bez strat. Idealnie. Żeby śmierć Konstandinosa była chociaż trochę mniej bez sensu. No i dałam dupy.
Wybrała. Stoczy się. Już po karierze.
To nie jest tak, że najlepsi nie kochają, nie odchorowują zmniejszania składu. Oni jednak potrafią nadziać trupa na drzewce od sztandaru i paradować z nim dumnie, zrobić sobie mantrę, że poległ za Przeznaczenie, stał się wzorem poszanowania Losu i służby Chronosowi, pierdu pierdu, więc teraz w jego imię my musimy cośtam.
Jeśli w mojrach widzisz coś żywego, to koniec.
– A ty? – odzywa się, dziwnie osowiała. Musi zadać sakramentalne pytanie, bez tego nie ma dobrej libacji, ale pewnie nie chce poznać odpowiedzi. – Na czym jedziesz?
– Poza whisky i pornosami?
Prycha.
– Sam nie wiem, na czym jadę. Przestałem myśleć w którymś momencie. Robię swoje. Tyle.
– Trzeba się znieczulić na los tych dzieciaków, nie?
Unosisz głowę, bo Roksana dziwnie się ożywiła. Wcześniej odbywała rytuał, ale ostatnie pytanie było szczere.
– W zasadzie nie – zaczynasz ostrożnie, wsłuchany w siebie, by znaleźć właściwe słowa. – Nie – dziwisz się, bo odkryłeś odpowiedź gotową, poukładaną. Treść twojego sumienia, czekającą od lat na przywołanie. – Dzieciom nie robimy nic złego. Człowiek rosnąc nie na miejscu nie jest szczęśliwy. Musi mieć swoje czasy, otoczenie. Ja wiem, że śmierć boli, ale robimy im przysługę. O to chodzi.
– A nie myślałeś o tym, jakie ważne są takie dzieci? Ile zmian przynoszą? Może właśnie one są potrzebne, by pchać świat do przodu? Może Chronos nie włada przemianami we właściwym czasie, może bez przedwczesnych dzieci świat stałby w miejscu?
Dolewasz sobie na parę łyków. Rozcieńczy się wodą z lodu, trudno. Trzeba w siebie jeszcze trochę wmusić, bo do takiej rozmowy jesteś zdecydowanie niedopity.
Ważysz słowa. Pytanie w ten czy inny sposób gryzło chyba każdą mojrę. Nie jest to zdrowe, ale i nie jest nienormalne. Konia z rzędem temu, kto nie kwestionował nigdy własnej roboty.
– Nawet jeśli… – Za stary jesteś na kłócenie się o „tak” lub „nie”. Można roboczo przyjąć jej punkt widzenia. – Nawet jeśli, to po co? Za jaką cenę? Życie przed swoim czasem to nie życie. Uwierz mi. Patrzę sobie czasami, co się dzieje z takimi dzieciakami. Wariują, chleją, skaczą z budynków. Nie… Nie warto. Nawet, żeby miały świat zbawić, to nie warto. Zwłaszcza, że to nie ich wybór. Głupi błąd je wrzuca w kocioł, nasza głowa w tym, żeby je z niego wyciągnąć i puścić na Ziemię, jak już będą mogły być szczęśliwe.
– Kurwa… – wzdycha. Mógłbyś przysiąc, że więcej w tym obawy, niż zwykłego zdziwienia. Jakby uświadomiła sobie zagrożenie. – Nie myślałam o tym w ten sposób…
No, pewnie, że nie uśmiechasz się półgębkiem. Mało kto tak o tym myśli.
Reszta nocy upływa standardowo. Wymyślanie szefostwu, potem grube żarciochy, gdy jesteście zbyt porobieni nawet na oklepane inwektywy. O dziwo, im bliżej poranka, tym dziewczyna zdaje się czuć lepiej. Twarda sztuka.
Rano kończycie robotę. Mimo morderczego kaca idzie znośnie.
Zaczynasz mieć nadzieję, że praca z Roksaną nie będzie taka zła.
***
Wydajność spadła ci minimalnie. Bywa. Nowy zespół musi się dotrzeć, a z was będą ludzie. Roksana zdaje się całkiem sensowną babeczką. Zaliczyliście kilka przypałów, ale poza tym z akcji na akcję idzie coraz lepiej.
I tylko w półświcie i półzmierzchu, gdy świat na moment zostaje bezpański, bo ani słońce, ani księżyc nie władają nim w pełni, w głowie chrobocze ci pytanie, czy akcji, które położyła nic nie łączy.
Noc i dzień przywracają równowagę. Wątpliwości cichną. Roksana jest świetną mojrą, a ty się starzejesz.
***
Od początku czujesz w kościach złowieszczy cień, tkwiący między wierszami rozkazu jak strzęp tkaniny w trybach mechanizmu albo łupina ziarna między zębami. Niby nic, a nie dawał spokoju.
Na miejscu pierwszy raz w karierze masz ochotę zarządzić odwrót na dzień dobry.
Dziewczynka, niczego nieświadoma, przeciera oczy jedną rączką, drugą obejmując za szyję kaukaskiego owczarka, ciepłego i kudłatego jak uosobienie bezpieczeństwa. Piżama ledwie chroni ją przed chłodem, rozsnutym po trawniku aksamitną rosą. Mała nic sobie z tego nie robi. Ma psa. Ma też samą siebie – zahartowaną w bojach, obojętną na głód i zmęczenie przyszłą dyktatorkę kolonii na Marsie. O ile urodzi się za trzydzieści lat.
Na razie nie boi się zimna, jest też wyjątkowo odpowiedzialna jak na pięciolatkę. O ile pozostaje w zasięgu widoku okna tak, by rodzice mogli zerkać od czasu do czasu, może sama wędrować między grządkami odkrywając nieznane formy życia, pruć przestrzeń kosmiczną na huśtawce podwieszonej pod wierzbą, wyszukiwać ścieżki wśród rudego żwiru.
Wedle planu tego ranka miała ulec pokusie – wybiec na ulicę za wyjątkowo nowoczesnym samochodem i wpaść pod koła kolejnego. Kierowca nie wypił kawy, nie ma szans zareagować na czas.
Udałoby się, gdyby nie gwiazdy zaranne. Eos się nie pofatygowała, ale rozstawiła przemyślane posterunki. Para patroluje okolicę, kolejna żywopłot, stąpając po czubkach najmłodszych pędów bukszpanu. Trzy strażniczki stoją za dziewczynką i tyle samo przy bramce prowadzącej na ulicę.
Zerkasz na Roksanę. Wzrokiem wskazujesz jej pobieżny plan, malujesz w jej umyśle nić prowadzącą od celu do celu, od schronienia do schronienia. Nie dacie rady wszystkim strażniczkom, trzeba dostać się do tych bezpośrednio przy małej, zdjąć je i natychmiast wycofać się tak, by nie wleźć w zasięg pozostałych. Ty prowadzisz, ona osłania, może być?
Może być, kiwa lekko głową, ale zaraz potem kładzie ci rękę na przedramieniu i pokazuje swój plan. Teraz ty widzisz jej nić; lśni jak żadna inna, jak słoneczne promienie. Koryguje podejście. Fakt, zignorowałeś pochyłość terenu a od biedy to też kryjówka. Zgadzasz się.
Gotów?
Gotów.
Ruszacie. Dopadasz gwiazdy i zatapiasz ostrze w jej sercu. Schodzi bez rozbłysku. Idealnie.
Pies kładzie uszy po sobie, warczy, a dziewczynka rozgląda się niespokojnie. Matka woła ją z domu. Mała odpowiada, że wszystko w porządku.
Oddychasz z ulgą.
Patrol zaraz wyłoni się zza olchy zasłaniającej widok. Już widzisz refleksy na świeżej zieleni. Dotykiem usypiasz dziecko, zarzucasz na plecy i razem z Roksaną wycofujecie się w ostatniej chwili.
Postanawiasz sprawę załatwić nieco dalej od domu, na spokojnie. Roksana przytakuje.
Gdy docieracie do szosy, dzień jest już w pełni, ale niebo przesłaniają ołowiane chmury, więc światło ma barwę prawie jak w przedświcie.
Jak zwykle przed ostatecznym rozwiązaniem musisz się wyciszyć. Przysiadasz na krawężniku, kładziesz nieprzytomne dziecko obok, podkładasz mu pod głowę zwiniętą pelerynę. Teraz już nie ma się co spieszyć, a zwieńczenie zadania nie może budzić podejrzeń no i najlepiej, by dziecko nie cierpiało. Precyzja jest kluczowa. Zrobicie to na spokojnie.
Roksana wierzchem dłoni odsuwa ze skroni dziewczynki złote kosmyki. Ma skórę prawie tak delikatną, jak mała.
– Było blisko. – Słyszysz ciepły szept. Masz niepokojące wrażenie, że nie mówi do ciebie.
Mruczysz na potwierdzenie. Czujesz na plecach jej rękę, ciężką i ciepłą. Niech będzie, nie lubisz poufałości, ale może ona jest z tych, co się uspokajają udając, że uspokajają innych.
Nie do końca rozumiesz, dlaczego rzucasz cień, przecież słońce jest ukryte za całunem chmur.
– Przykro mi, Petros. - Dałbyś głowę, że w jej głosie słyszysz szczery żal. – Tak musi być. Ona jest ważniejsza, niż wam się wydaje.
Pojmujesz w momencie, gdy w twoim cieniu, padającym na asfalt pojawia się pięć świetlnych punktów tam, gdzie na twoich plecach spoczywają jej palce.
Nie boli. Po prostu zanikasz, świadomość blaknie jak powidok. Ostatek sił kierujesz w górę, przebijasz chmury, ulatujesz w czerń Przestrzeni i widzisz, jak w znaku Wodnika pojawia się nierówna, ogromna, ziejąca grozą wyrwa.
::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::
TEKST II
Ślady na niebie
Lapis lazuli… Lapis lazuli na biurku i pająk zmierzający w moją stronę po białej płaszczyźnie parapetu. Gdzieś z daleka dolatuje zapach bzu; leciutko ćmi ząb po prawej stronie. Górna siódemka…
Patrzę na lapis lazuli i myślę o śmierci. Niebieski niemal od zawsze mi się z nią kojarzy, choć pamiętam dokładnie moment, w którym mój mózg wytworzył powiązanie koloru ze śmiercią.
Było to wiosną, kwitły bzy i tak samo ćmił mnie ząb, tym razem po lewej stronie. Siedzieliśmy w parku, na ławce, kiedy powiedziała mi, że umiera.
Nie wiem, co mówiła dalej. Pokazywała jakieś wykresy na śnieżnobiałym papierze, sypała liczbami, statystyką. A ja wiedziałem jedno – ona umierała. Na moich oczach nić jej życia skracała się z każdą chwilą i niczego nie mogłem zrobić. Czas, który jeszcze parę oddechów temu zdawał się wiecznością, nagle zmalał. Niemal widziałem jego koniec, leciutki rozbłysk światła na końcu czarnego tunelu – małe spięcie, przeskok iskry… i ciemność. Tym właśnie rozbłyskiem była dla mnie przez całe popołudnie, choć śmiała się i mówiła jak zwykle prędko, z lekka sepleniąc przy wyrazie „interferencja”, którego nie znosiłem, a który powtarzała bardzo często.
Liczby – tylko to miała w głowie, zupełnie jakby śmierć jej nie dotyczyła.
- Fale harmoniczne, rozumiesz?
Nie rozumiałem. Nadal nie rozumiem. Wiem tylko, że coś miało zaburzać przestrzeń lub ośrodek. I z tego…
Zamykam oczy. To już nie ma znaczenia.
Lapis lazuli.
- Masz. Nie przyda mi się już do badań.
Powiedziała to tak lekko, jakby chodziło o zwykły kawałek piaskowca. A przecież to tym właśnie minerałem zdobiono mezopotamskie mozaiki.
- Oj, nudzisz, Duduś. Zrób lepiej herbaty.
Duduś… Słowo-znak, że naprawdę zanudzam ją opowieściami o historii sztuki. Wolała swoje wykresy, drgania, zaburzenia i liczby. Żadnej historii, tylko teraźniejszość.
Gdybyż tylko choć trochę interesowała się historią! Pamiętałaby może, że już kiedyś widzieliśmy bardzo podobny, choć nieco mniejszy guzek zaledwie kilka centymetrów poniżej tego, który ją zabił i że już wtedy zabroniono jej palić. Nie przestała, ale…
- Statystycznie rzecz biorąc, Duduś, jest nas dwoje. Nie ma znaczenia, kto rzuci pierwszy – ja czy ty. Grunt, że zrobimy pierwszy krok.
Rzuciłem.
- Brawo, Duduś. Daliśmy radę!
My… No tak – statystycznie wszystko się zgadzało.
Nie poszła na drugie badanie.
- Zapomniałam, Duduś. Wiesz? Przecież to bywa…
Zapomniała tak skutecznie, że aż na zawsze. Ale maleńki zwiastun śmierci nie zapomniał. I nie pomógł doktorat, habilitacja, posada na uczelni… Nie uratował jej staż pracy, doświadczenie, inteligencja.
Przeklinałem siebie już setki razy za to, że nie zmusiłem jej wtedy, by zapisała się na ponowne badanie. Usypiałem sumienie zapewnieniami, że przecież muszę coś zrobić, napisać, odczytać i wyłożyć; że studenci czekają, gotowi zagryźć mnie żywcem za choćby minutę spóźnienia.
Teraz, wracając do pustego mieszkania, widzę, jak bardzo zawiodłem wszystkich, najbardziej zaś tę, która już dawno nie witała mnie u progu. Chciałem ją ochronić, a zawiodłem…
Lapis lazuli!
Rozglądam się po sali. Cicho szemrzą długopisy o kartki, ktoś zerka przez okno. Nawet nie myślę, czy ściągają i jaki sposób tym razem wynaleźli, by nie zapamiętywać datowania wszystkich przemian polityczno-społecznych w obrębie Żyznego Półksiężyca. Nawet gdybym musiał im wystawić same piątki i przeczytałbym dwadzieścia sześć identycznych prac, to byłoby mi wszystko jedno. Nie udowadniam już, nie sarkam i nie pouczam. Bo jakież mam prawo uczyć ich życia i uczciwości, skoro zawiodłem tę, której obrączka leży na burgundowym suknie w maleńkiej, jasnej szkatułce na dnie szuflady?
Jeszcze parę lat temu zabierałem ją ze sobą do pracy. Teraz zaś wsuwam do wewnętrznej kieszeni marynarki jedynie niepozorny, niebieski kamyczek w plastikowym pudełeczku. Stawiam je zawsze na biurku i wpatruję się w nie, by wciąż na nowo przeżywać tamtą wiosnę.
Lapis lazuli tak bardzo przypomina mi niebo, skąd teraz na pewno ona przygląda mi się i szepcze:
- Oj, nudzisz, Duduś!
::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::
TEKST III
Skazy na niebie
Kiedyś wszystko było jakieś takie mniej idealne. Wykwity koślawych namiocików w zblakłych nieco kolorach zamiast bieli nowoczesnych camperów i metalicznego połysku samochodów ciągnących przyczepy. Zakupy niesione pięć kilometrów leśnymi drogami, zamiast doskonale wyposażonego sklepu nad brzegiem jeziora. Siąpiący, lodowaty deszcz w majówkę, zamiast niemalże tropikalnego upału. Wszystko było nieuporządkowane, trochę zgrzytało, trochę śmierdziało. Przemek dziwił się, że w ogóle chciało mu się kiedyś wyjeżdżać na wakacje. Teraz jezioro miał na co dzień. Gładką taflę, łagodny wiatr, szum drzew i niebo, na które nie zasługiwał.
Z zamyślenia wyrwał go głos Izy, zabawiającej Maciusia jakąś zmyślaną naprędce bajką.
„Maciuś… Dlaczego ja się zgodziłem, żeby to był Maciuś? A może to ja zaproponowałem, a Iza się zgodziła? Boże… Dlaczego akurat Maciuś? Pół biedy, że teraz to jeszcze Maciuś. Ale za parę lat będzie Maciek, potem Maciej i co wtedy?”. Ostatnia myśl sprawiła, że przeszyły go dreszcze. Maciej – taki jedyny w swoim rodzaju, niezdrabnialny, nieinfantylizowalny nawet w kołysce – został w przeszłości. Powinien zostać w przeszłości.
– O, widzisz tam? Tata jest na pomoście. Popatrz no! A miał iść do sklepu. I co, spytamy, czy ma dla ciebie lody? Chyba nie, chyba już by się roztopiły?
Mężczyzna oderwał wzrok od buzującego życiem campingu na drugim brzegu jeziora i pospiesznie cisnął niedopitą butelkę piwa w krzaki. Szkło brzdęknęło o szkło.
„Kiedyś to pozbieram”.
– Tata! Lody! – Maciuś wbiegł na pomost.
– Właśnie… właśnie szedłem.
Chciał wyminąć synka, ale ten uczepił się jego zaciśniętej dłoni.
– Co masz? Co tam masz?
Iza, wyszła z cienia, uśmiechnięta łagodnie. Krągła, w czerwonej sukience, wyglądała jak dojrzałe jabłko, które ledwo co spadło z drzewa.
– Maciuś, nie męcz ojca…
Ale chłopiec już wyłuskał niewielki, chropowaty kamień z ręki mężczyzny.
– Mamo! Tatuś znowu tłukł chmury! Mamo, mamo patrz! – Podniósł zdobycz wysoko nad głowę.
– No widzisz! – Wybuchnęła sztucznym entuzjazmem. – Potłucze wszystkie chmury i będzie jutro pięknie, ciepło i będziesz się kąpał?
– Tak!
– To chodź, zostawimy tatę. – Spojrzała Przemkowi przelotnie w oczy. – Sami kupimy lody, a tata będzie tłukł chmury, dobrze?
– Nie, ja pójdę… Obiecałem, to pójdę – wymamrotał.
Pozwoliła mu się wyminąć. Uciec od wspierającego uśmiechu i ciepłego, miękkiego ciała gotowego w każdej chwili go przygarnąć, utulić. Ledwo jednak zszedł z pomostu, dostrzegł, że jak zwykle posłała za nim motyla. W jego żółtych skrzydłach tkwiła ta słoneczna iskierka jej spojrzenia. Chwilę tańczył mężczyźnie przed nosem, a potem usiadł mu na szyi, tuż poniżej ucha. Jak pocałunek, którym Iza zwykła poprzedzać słowa: „każdy może mieć gorszy dzień” i które czasem, gdy kryzys trwał dłużej, przeradzały się w pogodne: „wiesz, jeśli tak będzie ci łatwiej, możemy pomyśleć o przeprowadzce. Maciusiowi w Olsztynie mogłoby być nawet lepiej”.
Ale kryzys rzadko trwał dłużej. W końcu jak długo może trwać bezpodstawny kryzys, który nawet nie jest wyrastającym z głębi duszy smutkiem, lecz gniewem na nieuczciwą wyrozumiałość losu?
Przemkowi nie było potrzebne żadne „lepiej”. Lepiej już miał. Duży dom na Warmii, niekłopotliwych sąsiadów, kochanych teściów. Łatwiej też. Rozwijający się biznes, żelazne zdrowie. A ponad tym wszystkim była przecież jeszcze Iza, tak pięknie dojrzewająca, tak łagodnie nabierająca słodyczy! No i Maciuś…
„Maciuś… Tak, to był jej pomysł”.
Przemek zatrzymał się gwałtownie na piaszczystej drodze i skręcił w stronę jeziora. Sklep oczywiście zniknął już dawno za ścianą lasu, ale to było bez znaczenia. Iza przecież wszystko wiedziała i jak zwykle nie zamierzała dopuścić, by mąż musiał sobie cokolwiek wyrzucać. Mógłby ten sklep nawet podpalić; Maciuś i tak dostanie swoje lody, a jutro będzie się kąpał w jeziorze.
„Maciuś…”.
Teraz Przemek pamiętał. Siedzieli na kanapie, tworząc listy imion, konspiracyjnie obróceni do siebie plecami. I nagle ona wyprostowała się.
– Przemek, czemu my to tak komplikujemy? Nazwijmy go Maciej. Będziesz miał wreszcie ślad po bracie. Taki najlepszy hołd dla niego.
Popłakał się wówczas ze wzruszenia. Później klął w myślach. Kolejna cegiełka do idealnego świata zbudowanego nie pomimo, nie na, lecz obok i w pełnym poszanowaniu grobu. Kolejna decyzja, która wzbudziła podziw rodziny, ciepłe spojrzenia i poklepywanie po plecach.
„To piękne. Maciej, tam na górze, patrzy i jest szczęśliwy” – mówiła ciotka o włosach koloru wiśni, pochylając się nad wózeczkiem małego, a Przemek miał nadzieję, że brat co najwyżej śmieje się kpiąco z jego pustego gestu. – „To musiała być trudna decyzja dla ciebie”.
Była za łatwa. Jak wszystko w jego życiu była za łatwa i zbyt dobra.
Przemek zatrzymał się na brzegu, czubki adidasów mocząc w wodzie. Podniósł z ziemi kamień i cisnął nim bez przekonania w uśmiechnięte niebo nad głową. Jezioro przyjęło go z obojętnym mlaśnięciem. Fale rozeszły się po powierzchni i zgasły.
Wtedy też wszystko odbyło się tak szybko. Przemek puścił tego cholernego psa na brzeg, obrócił się, dysząc ciężko i zobaczył spokojną taflę, szczerzącą się do niego słoneczną pozłotą. Macieja ani śladu. Potem był krzyk, plusk wody, rozpaczliwe poszukiwania. Do Przemka dołączyli ludzie z nieodległego campingu, przybiegła ta głupia baba od tonącego psa, nawet jej sąsiedzi. Zanim przyjechało pogotowie, topielec leżał już na brzegu, a pierwsi ludzie, odważni na tyle, by nie ograniczać się do: „o Boże, jaka tragedia, taki młody!”, podchodzili do Przemka i wśród wyrazów współczucia, próbowali go podnosić na duchu.
„Zrobiłeś, co mogłeś”.
„To był nieszczęśliwy wypadek”.
„To nie twoja wina”.
„Nie obwiniaj się”.
Zdania obsiadły go jak komary. Zalęgły się najpierw w namiocie, a potem w mieszkaniu, które stało się tak przeraźliwie puste, choć zabrakło w nim tylko jednej osoby z pięciu. Brzęczały, zagłuszając rozmowy z przyjaciółmi, dalszą rodziną, znajomymi i znajomymi znajomych. Ilekroć ktoś dowiadywał się o tragicznej śmierci Macieja, nadlatywały całą chmarą i nie dawały się odpędzić. Matce wgryzły się głęboko pod skórę i zatruły to, co było dla niej najważniejsze. Kazały powtarzać: „O Macieja już się nie modlę. Jestem spokojna, że jest w niebie. Modlę się podwójnie za ciebie. Żebyś umiał żyć szczęśliwie po tym wszystkim. Żebyś tutaj miał swoje niebo".
Jemu je wymodliła, dla niej już go nie starczyło. Gdy upewniła się, że Bóg czy też ślepy los postanowił wziąć pod opiekę Przemka, wyruszyła sprawdzić, co z młodszym synem. Współczujące, pełne wyrozumiałości zdania rozrosły się w raka, zajęły mózg, płuca i serce. Umarła cicho, szybko, prawie nie odwiedzając szpitali. I o to też Przemek miał się nie obwiniać.
– Kiedy to była moja wina! – ryknął, a jego głos zginął w szumie drzew poruszanych lekkim wiatrem.
Był równie pozbawiony znaczenia, jak wszystkie inne marne manifestacje buntu, na które mężczyzna przez lata się zdobywał. Nie starczył nawet, by spłoszyć cytrynka, który wciąż siedział mu na szyi. Przemek bezwiednie musnął go palcem.
– Zasrany pies… – wydusił z siebie. – Gdybyśmy po prostu po pijaku poszli się kąpać, tak ja zamierzaliśmy! Gdyby wtedy Maciej się utopił… O tak! Wtedy zjedliby mnie żywcem! Po prostu. Może nawet opluliby mnie w lokalnej gazecie. Wtedy nikogo by nie obchodziło, że obaj dorośli, że każdy decydował za siebie. Starczyłoby, że byłem starszy, że nauczyłem go pić. Nie… starczyłoby po prostu, że on nie wrócił, a ja tak! Nie dano by mi zapomnieć. Ale nie! Był ten śmierdzący, topiący się pies.
Przemek znów dotknął delikatnie motyla. Kojącego pocałunku, na który nie zasługiwał, ale i którego żadną siłą nie umiał się wyrzec.
Bo przecież była i taka droga. Skoro los nie zdobył się na uczciwy wyrok, Przemek mógł go sobie sam wymierzyć. Przed laty jego sąsiad rozstąpił sobie z rozpaczy ziemię pod nogami. Ile było przy tym huku i pyłu – zawalił się cały ciąg garaży! Przemek dobrze to pamiętał. Miał wówczas dziewięć lat, Maciej sześć, grali w piłę na podwórku, kiedy nagle ziemia ryknęła. Potem młody napisał o tym swój pierwszy wierszyk do szkoły.
O Przemku nie miałby czego pisać. Jego nie stać było na kataklizmy. Nawet, gdy tuż po przeprowadzce na Warmię przysięgał sobie, że zwariuje – nie zwariował. Nie wystarczało mu nawet głupoty, by uczciwie się stoczyć którąś z dróg obieranych przez ludzi w podobnych sytuacjach. Przecież dla zachowania dramatyzmu mógł popaść w alkoholizm albo zamiast ślicznej, kobiecej Izy wybrać kalejdoskop romansów z jakimiś wychudzonymi femme fatale. Tylko nim się odważył, na wszystko było za późno. Teraz za jego winę zapłaciliby żona i syn.
Dlatego ciskał te kamienie i marzył, że któryś zostawi wreszcie skazę na idealnym niebie. Że zza upstrzonego wykwitami bieli błękitu wychynie ironicznie wykrzywiona twarz Macieja i zbluzga brata za te wszystkie lata, przez które uchylał się od odpowiedzialności. Ale oczywiście nic takiego nie następowało, a największą konsekwencją ataków frustracji Przemka było to niewinne kłamstewko o tłuczeniu chmur. Mały uwierzył w nie bez trudu. Był wręcz dumny z taty-czarownika, a w niepogodę przynosił mu czasem kamienie. Przemek je chował, tłumacząc, że muszą nabrać mocy. Z czasem obaj o nich zapominali lub Iza, sprzątając szopę, wynosiła je do ogródka, w którym pracowała nad swoim ukochanym skalniakiem.
Przemek przyłożył rękę do czoła, pokręcił z niedowierzaniem głową. Ona była niesamowita. Nawet z czegoś tak żałosnego potrafiła coś zbudować. Więcej: natchnąć go, by dołączył. W dni inne niż ten, sam przynosił jej kamienie. Wykpiwał głośno samego siebie z dni takich jak ten i wspólnie tworzyli mozaiki między kostrzewami i rdestami.
Iza ściskała dłoń synka. Tę, w której wciąż trzymał wyłuskany ojcu kamień. Oczywiście, łatwiej byłoby prowadzić go za drugą, ale łudziła się, że w ten sposób zdoła ukryć przed sąsiadami, iż po raz kolejny mają powód ją pouczać i okazywać jej pełne współczucia i empatii niezrozumienie. Wiedziała, że nie namówi chłopca, by teraz oddał albo schował magiczny, ojcowski artefakt. I gniewać się o to nie mogła. Oboje budowali przed szarozielonymi oczami pięciolatka mur, zasłaniający majaczącą coraz wyraźniej sylwetkę Macieja. Iza nigdy go nie poznała, choć po latach odkryła, że musieli się mijać gdzieś na imprezach nad Wigrami. Z każdym rokiem nabierała jednak pewności, że w końcu kiedyś ujrzy go siedzącego na skalniaku i melancholijnie głaszczącego ciemnoniebieskie płatki goryczek. W zasadzie nauczyła się już czekać na ten moment. Pielęgnując rośliny, przerabiała w myślach najróżniejsze schematy rozmów. Przygotowywała powitanie i riposty, odgrywała na próbę uśmiechy i gesty. Ale przede wszystkim wiedziała, że zabierze go do sklepu. Między sąsiadów, którzy nawet w środku najazdu letników, nawet w ogniu prac na gospodarstwach czy w urzędach pobliskiego miasteczka, mieli czas tak po prostu krążyć po orbicie murowanego budyneczku wypchanego po sufit skrzynkami piwa i kartonami chipsów. Wiedziała, że postawi między nimi topielca i rozkaże: „Ty im wytłumacz!”. I wreszcie to ona będzie patrzeć.
Szybkim krokiem, wymuszając na Maciusiu lekki trucht, przemaszerowała przez parking i niemalże dopadła do lady.
– Big Milka i Kaktusa poprosimy.
Wzrok sprzedawczyni omiótł szczepione dłonie matki i syna.
– Co, kochana? Przemek znów swoje? – Kobieta niespiesznie wstukiwała cyfry na klawiaturze kasy. – Mówię ci, weźcie go do psychologa. Zobacz, mały zaczyna go naśladować.
Przechyliła się przez ladę, chcąc zmierzwić chłopcu włosy, ale ten zmarszczył gniewnie czoło i schował się za mamą. Iza odruchowo ustawiła się tak, by lepiej go zasłaniać.
– To tylko gorszy dzień – wymamrotała, uciekając wzrokiem do wnętrza portfela, byleby tylko nie musieć spojrzeć w oczy zatroskanej sąsiadce.
– No jak tam uważasz. Ja bym jednak coś zrobiła. Wiesz, ludzie gadają…
„No co ty nie powiesz?”.
Iza podała sprzedawczyni odliczone pieniądze i pospiesznie ruszyła do wyjścia. Maciuś szarpnął się, oburzony. Zapomniała lodów.
Szarpiąc się z opakowaniami nad przysklepowym śmietnikiem, starała się nie dostrzegać chwiejnych podchodów lokalnego pijaczka. Wieś utrzymywała pana Ludwika w podzięce za jego niezmąconą alkoholem czujność. Jeśli w okolicy działo się cokolwiek, co mogło urosnąć do rangi lokalnej sensacji, on to wiedział i był gotów się podzielić. Nigdy jednak się nie narzucał. Czekał na ciekawskich albo tak jak teraz, polował na spojrzenie, które mógłby potraktować jako zaproszenie do rozmowy. Tylko że treść tej rozmowy Iza mogłaby recytować. Że „Przemek znów” i że „widziałem go na pomoście” i że „kiedyś będą z tego kłopoty”. I oczywiście, że „sąsiedzi gadają…”. Chciała im wszystkim wykrzyczeć, że żadnych kłopotów z tego nie ma i nigdy nie będzie, bo to właśnie jest niezbędną stałą obłędu jej męża. Tylko że krzyczeć nie mogła. Jedynie milczenie pozwalało zachować status quo bezproblemowego życia. Łamiąc je, dałaby Przemkowi tę wyczekiwaną latami karę. Potwierdzenie winy, które wprawdzie pozwoliłoby w końcu odgonić widmo Macieja, ale na które Iza całą sobą się nie zgadzała.
– Zasrany pies – syknęła przez zęby.
Pamiętała tę wiecznie zawszoną, starą i ślepą bernardynkę, która plątała się po campingach i szczała na namioty. Każdy, kto bywał w tamtej okolicy znał jej smród i przynajmniej od czasu do czasu życzył jej śmierci. Mało kto wiedział, że zdechła niedługo po tym jak Przemek i Maciej wyratowali ją z jeziora. Rodzice Izy znali jej właścicielkę, nasłuchała się więc, jak to psinę „zabiły wyrzuty sumienia za los tego chłopaka”.
– Kogo obchodzą jej wyrzuty sumienia?! Żeby przez takiego głupiego kundla umierał człow…
Iza szarpnęła zbyt mocno. Papierek od Kaktusa rozdarł się na całej długości i kolorowy lód upadł na piasek. Kobieta obróciła się w stronę syna, gotowa gasić wybuch histerii, ale Maciuś nie zwracał na nią uwagi. Stał kilka kroków dalej, z ręką na ramieniu pochylonego pijaczka. Szeptali sobie coś konspiracyjnie.
– Och, co pan znowu? – Iza śmiałym gestem odsunęła mężczyznę.
– A my tu takie swoje…
– Piwne mądrości?
– In vino veritas, jak mawiają – odparł filozoficznie, puszczając oko do chłopca. – No, ale to mu pani Izunia wyjaśni po osiemnastce, nie?
– Wyjaśnię, wyjaśnię…
Kobieta przykucnęła przed dzieckiem. Maciuś patrzył zamyślony w stronę migoczącego za drogą jeziora. Jeszcze nie zauważył, jaka katastrofa się wydarzyła. Może nawet zapomniał? Nie. Tyle wiedziała – o obiecanych słodyczach nigdy nie zapominał.
– Pani Izuniu, jakby pani tak…
Kobieta prawie na oślep wcisnęła pijaczkowi kilka złotych w rękę.
– Proszę, ale weźmie pan przy okazji Kaktusa, loda takiego. I tu przyniesie.
– Na jednej nóżce, kierowniczko.
Kiedy odprowadzała go wzrokiem, przy śmietniku mignął jej uciekający, zabiedzony pies. Zdawało jej się, że porwał z ziemi topniejącego loda, ale pewna nie była. Może już suchy piasek parkingu go wchłonął.
– O czym rozmawialiście z panem Ludkiem? – spytała.
Maciuś przeniósł wzrok na trzymany w ręku kamień i pokręcił głową. Miał dokładnie tyle lat, ile trzeba, by wiedzieć, że pewnych tajemnic nie zdradza się dorosłemu światu.
Tata był gorszym czarownikiem niż myślał. Z ta ponurą konstatacją Maciuś stanął na skrawku niezarośniętej, schodzącej do jeziora ziemi, na wyrost nazywanej plażą. W jednym ręku ściskał patyk z topniejącym lodem. Zapomniał o nim tak naprawdę jeszcze zanim mama mu go dała. Liczył się tylko kamień. Rozgrzany kamień, tkwiący teraz w kieszeni chłopca. Pan Ludwik wiedział lepiej. Spojrzał przez denko brązowej butelki i powiedział, że kamień nabrał już dawno mocy. Że wszystkie kamienie, które tatuś wrzucał do jeziora i chował w szopie, już dawno nabrały mocy.
Chłopiec zrobił kilka kroków w stronę wody, ale rozmyślił się i skręcił w stronę pomostu. Pod nieobecność rodziców nie było mu wprawdzie wolno na niego wchodzić, ale stamtąd miał przecież bliżej do chmur! Waga sprawy usprawiedliwiała nieposłuszeństwo. Tak powiedziała Maciusiowi mama, gdy jechali zbyt szybko do szpitala. Chorował wtedy dziadek i nawet policjant, który ich zatrzymał, przyznał mamie rację. A skoro policjant uważał, że dość ważną sprawą był pęcherz dziadka, to zbicie nieba musiało być jeszcze ważniejsze.
Stojąc na rozgrzanych słońcem deskach i w skupieniu wybierając swój cel, Maciuś poczuł, że coś liże go po oblepionej roztopionym lodem dłoni. Spojrzał bez strachu na wielką, wyleniałą sukę o mętnych oczach. Kiedyś pewnie imponująca, wyglądał marnie, brudna i mokra. Z dolnych kłów zwieszał się fragment niebieskiej płachty namiotowej, od której bernardynka nie potrafiła się uwolnić. Nie wiedziała, skąd ją wydarła. Pamiętała jak zaskoczył ją skraj chropowatej deski i jak zimna woda zaczęła kąsać ciało – najpierw od zewnątrz, potem od środka. Pamiętała też szarpiących ją za kark ludzi, na których całą swoją masą pięćdziesięciu kilogramów próbowała się wspiąć. Że potem pognała przed siebie i w stresie rozszarpała najbliższy namiot… To nie należało już do wyrzutów sumienia, z którymi tu przyszła.
Chłopiec upuścił lód i pogłaskał sukę po pysku. Może wiedział, że to ona jest tym „zasranym psem”, na którego czasem wyrzekali rodzice, gdy myśleli, że nie słyszy. A może nie. Była psem, a on lubił psy. Rzuciła się zlizywać resztki słodyczy, ale czujnie nasłuchiwała każdego skrzypnięcia desek pod jego stopami. Gdy uniósł rękę do zamachu, chwyciła go za koszulkę na plecach. Nie zapomniała, jak łatwo ześlizgnąć się z pomostu. I wiedziała, że jest powolna i ślepa. I musi być gotowa. Maciuś skupił się, wstrzymał oddech.
I rzucił. Z całych swoich wątłych sił cisnął kamieniem w piękny, biały obłok, zza którego słońce śmiało wyciągało swoje długie ramiona. Rozniósł się potężny brzdęk, jakby tłuczonego klosza i białe odłamki runęły do jeziora. Złote igły promieni zagłębiły się w tafli jak sztylety. Maciuś podskoczył z ekscytacji. Kiedy z pęknięcia poczęły sączyć się czarne chmury, przecinane potężnymi błyskami, usiadł na deskach pomostu i objął ramieniem pysk wciąż czujnego psa.
Przemek zerwał się na nogi, na widok burzy, która w jednej chwili rozwinęła skrzydła i ruszyła ku brzegom jeziora, nabierając rozpędu. Cytrynek sfrunął mu z szyi i w panice począł szukać schronienia. Mężczyzna złapał go ostrożnie w dłonie.
– Bądź spokojna, o wszystko zadbam – wyszeptał, patrząc jak błyskawice wycinają w kryształowym niebie kolejne rany.
Runęła z nich ciemność, runął deszcz. Zdusiły blask wypucowanych camperów i zmyły lepki zapach grillowanego mięsa. A potem huraganowy wiatr chwycił Przemka w garść i pociągnął ku wyrastającym z brzegu pomostom.
Iza nie oderwała się od pracy przy skalniaku, mimo walącego się na głowę nieba. Wiedziała, że na podwórze zaraz wpadnie Przemek, trzymając w objęciach rozbawionego Maciusia. Do tego momentu zamierzała czekać.
::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::

[10 czerwca 2021] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

3
Wszystkie teksty napisane są dobrze i zarazem żaden z nich nie wpasował się w moje gusta.

TEKST I: Dobrze napisany, ale nieco za bardzo rozwlekły. Pod koniec zaczynał mnie też męczyć styl, pisanie "ty widzisz, ty bywasz", nie toleruję tego w większych dawkach. Pomysł dość nawet ciekawy, atutem jest nowe spojrzenie (nie: ocalić świat, ale: dać dziecku szczęście, gdy urodzi się we właściwym czasie).

TEKST II: Tutaj objętościowo jest OK, na samym początku zapiąłem pasy, nastawiony na babranie się w emocjach, jakieś wspominuchy, drążenia w duszy i rozdzieranie pazurami twarzy, ale w takiej dawce to się, powiedzmy, sprawdza. Styl też mniej mnie męczy. Zakończenie trochę rozmyte.

TEKST III: Styl tutaj najbardziej mi zgrzytał, często wydawało mi się to za bardzo kwieciście (ten posłany motyl ... bue).

Podsumowując: TEKST II: 2, TEKST I: 1
http://radomirdarmila.pl

[10 czerwca 2021] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

4
Trzy punkty do podziału - to w tym przypadku za mało. Nie stosuję w ocenach połówek, więc nie mogę rozdzielić tych punktów tak, żeby było w moim odczuciu naprawdę sprawiedliwie. Ten podział to przybliżenie, ale postaram się napisać trochę o wrażeniach.

Tekst I
Ciekawy pomysł (przypomina, co prawda, trochę Lemowy Instytut Optymalizacji Historii Powszechnej, ale został zrealizowany zupełnie inaczej, więc OK), lecz nie to najbardziej mi się podobało. Najbardziej podobał mi się język. Widać, że Autorka szuka właściwych, najwłaściwszych określeń, nie idzie na gotowe. Żadnych oczywistości, żadnych wytartych metafor, bezrefleksyjnie zapożyczanych fałszywych skojarzeń, żadnego pustosłowia. Szukanie sedna. Czasem wyjdzie lepiej, czasem gorzej, są miejsca, gdzie coś mi zgrzyta, ale są też takie, gdzie jest naprawdę pięknie. Upór i dokładność - to w końcu musi dać efekt. I daje.

Wątpliwości:
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Całe jej rzeki, toczące wody od horyzontu po horyzont tak leniwie, że trudno dociec, w którą stronę płyną;

Jeżeli rzeki płyną, to czy dobrze jest dociekać, jakby się samemu było rzeką? Dociekanie obok rzeki jest ryzykowne.
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Najciekawiej jest, jeśli żarówka alarmu rozjarzy się szkarłatem, ostrzegając przed naprawdę soczystą kolizją z Losem.
Brzmienie.
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Jest dokładnie na ostrzu.
Na jakim ostrzu? Czegoś tu brakuje.
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Ona poprawia zapięcie kamizelki dyssypacyjnej. Już przyblakła, dali jej jakiś wysłużony stary łach, ale z miny nowej partnerki domyślasz się, że ona wie to, co i ty.
Podmioty się poplątały.
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Wcześniej odbywała rytuał,

Odbywać
rytuał?
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) O ile pozostaje w zasięgu widoku okna tak, by rodzice mogli zerkać od czasu do czasu,
W zasięgu widoku okna? Chyba można prościej.


Rewelacje:
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Było już po sprawie. Wracaliście zadowoleni i spokojni, kiedy promień brzasku przeszył Nikosa, przerwał mu w pół słowa twój ulubiony żart o zającu i żółwiu. Suka strzeliła mu w plecy. Nawet nie jęknął, po prostu zapadł się jak żagiel pozbawiony wiatru, był i już zaraz go nie było, a ty zostałeś bez przyjaciela i z toną papierów do wypełnienia, bo taki błąd przecież nie popełnia się sam.
Promień brzasku jako suka strzelająca w plecy. Śmierć w trakcie opowiadania kawału o zającu i żółwiu. Zapadający się żagiel. Coś pięknego!
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Amantine Aurore fakt, nosiła portki, ale zakochała się w jakimś pianiście i było po krzyku.
Krótko, zwięźle i na temat. :)
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Schodzicie. Wasze skrzydlate sto tysięcy koni mechanicznych łamie fale atmosfery, a gdy się zasklepią, rozpraszanie Rayleigha zamyka nad wami błękitny nieboskłon. Po kokpicie i waszych twarzach zaczynają się przesuwać jedna za drugą plamy światła mijanych po drodze dni. Z początku mkną tak, że nie widzisz nic poza migotaniem. W miarę, jak statek zwalnia dostrzegasz pulsy różu, bieli i złota, a pomiędzy nimi granat nocy. Przy końcówce hamowania daje się już wyróżnić prostokąty światła, sunące coraz wolniej po wnętrzu pojazdu, aż ostatni zatrzymuje się na zdrowej, pełnej życia, choć niemłodej już twarzy Roksany. Świta.
Piękny opis! Niemal czuję, jak zmienne światło przesuwa mi się po twarzy.
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) I tylko w półświcie i półzmierzchu, gdy świat na moment zostaje bezpański, bo ani słońce, ani księżyc nie władają nim w pełni, w głowie chrobocze ci pytanie, czy akcji, które położyła nic nie łączy.

Noc i dzień przywracają równowagę. Wątpliwości cichną. Roksana jest świetną mojrą, a ty się starzejesz.
I tylko w prawej półkuli czasem błyśnie przeczucie, zaraz zgaszone monologiem lewej. ;) Pięknie!
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Udałoby się, gdyby nie gwiazdy zaranne. Eos się nie pofatygowała, ale rozstawiła przemyślane posterunki. Para patroluje okolicę, kolejna żywopłot, stąpając po czubkach najmłodszych pędów bukszpanu.
Gwiazda stąpająca po czubkach najmłodszych pędów bukszpanu wlazła mi do mózgu! Już jej nigdy nie zapomnę.
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Nie do końca rozumiesz, dlaczego rzucasz cień, przecież słońce jest ukryte za całunem chmur.
Nie ma to jak całkiem niewinne proste zdanie w odpowiednim miejscu! :)

Jednego tylko nie rozumiem: kto normalny wypuszcza dziecko na dwór przed świtem? Przecież wtedy wszyscy śpią! Dziewczynkę ciągnie na Marsa, więc wiem, dlaczego ona chce być na dworze i patrzeć na gwiazdy, ale jak to się stało, że matka się na to godzi? Może dziewczynka powinna jednak bez wiedzy matki tam wyjść? No, ale to detal, a opowiadanie, jako całość, bardzo ładne. Punkt.

Tekst II
Nie jest to opowiadanie, lecz scenka, obrazek. Ta chwila, którą tu zatrzymano, mogłaby być fragmentem większej całości. I za dużo tu słów. Myślę, że bez szkody (a może i z pożytkiem) dla tej scenki można by wyrzucić jedną czwartą. Dwa fragmenty, które to pokazują:

Ładny skrót:
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Gdybyż tylko choć trochę interesowała się historią! Pamiętałaby może, że już kiedyś widzieliśmy bardzo podobny, choć nieco mniejszy guzek zaledwie kilka centymetrów poniżej tego, który ją zabił i że już wtedy zabroniono jej palić. Nie przestała, ale…

- Statystycznie rzecz biorąc, Duduś, jest nas dwoje. Nie ma znaczenia, kto rzuci pierwszy – ja czy ty. Grunt, że zrobimy pierwszy krok.

Rzuciłem.

- Brawo, Duduś. Daliśmy radę!

My… No tak – statystycznie wszystko się zgadzało.

Nie poszła na drugie badanie.

- Zapomniałam, Duduś. Wiesz? Przecież to bywa…
A tu fragment przegadany i dla mnie nieprzekonujący:
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Nie udowadniam już, nie sarkam i nie pouczam. Bo jakież mam prawo uczyć ich życia i uczciwości, skoro zawiodłem tę, której obrączka leży na burgundowym suknie w maleńkiej, jasnej szkatułce na dnie szuflady?

Jeszcze parę lat temu zabierałem ją ze sobą do pracy. Teraz zaś wsuwam do wewnętrznej kieszeni marynarki jedynie niepozorny, niebieski kamyczek w plastikowym pudełeczku. Stawiam je zawsze na biurku i wpatruję się w nie, by wciąż na nowo przeżywać tamtą wiosnę.
Za mało, droga Autorko. W tym towarzystwie, w tej bitwie - to za mało. Bez punktu.

Tekst III
Odważnie! Właściwie wszystko tu wisi na jednym małym motylku. Jeśli czytelnik nie zauważy motylka, nie pomyśli, że on jednak dziwny jest, to może przegapić całą grę w odbicia. Mnie ten motylek zatrzymał, no bo po co, skąd i dlaczego? I przez niego zaczęłam czytać dużo uważniej, a ciąg skojarzeń miałam taki: dziwny motylek, Nicole Kidman, bo ona boi się motyli, film "Inni" z Nicole Kidman, zaraz... zaraz... Kto w tym opowiadaniu jest żywy, a kto martwy? W niebie pełno wody, w wodzie całe niebo... W które chmury bohater rzuca kamieniami - te w niebie, czy te w wodzie? Gdzie jest góra, a gdzie dół? Jesteśmy pod niebem czy pod wodą? Ta twarz Macieja mogłaby się pojawić na tle nieba czy na tle wody? Pies umarł czy żyje? Syn, brat, imię... Lustro odbija się w lustrze, przestrzeń zaczęła mi fikać kozły co chwilę. A to przecież takie tam opowiadanko obyczajowe o tragedii rodzinnej... Zwykły świat - kamping, jezioro, lody, żul przed sklepem. Zwykły? Akurat! No to ja już wiem, dlaczego biedny bohater rzuca kamieniami w chmury. Dałaś czadu, Autorko! Punkt.

Tekst I - 1 punkt
Tekst II - 0 punktów
Tekst III - 1 punkt
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

[10 czerwca 2021] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

5
Tekst I - wielopiętrowo jak w pokazie woltyżerki grupowej. Ale patrzę jako widz i oprócz kunsztu wykorzystania każdego punktu podparcia (np. archetypów w mitach i gry z nimi po narratora osobistego, apodyktycznego i ironicznego w warstwie językowej) szukam idei figury w tej piramidzie – jakieś wyraźniej grawitacyjnej osi konstrukcji, która pozwoli mi włączyć się (myślą) w budowlę ze swoim „ja” – bo w literaturze lubię być obecna, aktywna. Cholercia, często odpadałam… Hermetycznie, intrygująco – opowiadanie uczy pracy myślowej.
Tak.

Tekst II – wypracowanie w szkole pisania opowiadań. Pozostając na parkurze: jazda w karnym zasępie z instruktorem: proste plecy, pięta w dół, praca łydką, trzymaj kontakt… To jeszcze nie pokaz ujeżdżenia, jeszcze góra żmudnego ćwiczenia.
Nie.

Tekst III – jazda w nowym terenie – czasami niepewny stęp, koń mi drobi niecierpliwie, gdy jadę za Tobą, bo uczę się entomologii metafor , ale czasami dobry galop i świst wiatru. Troje bohaterów i cień. I jeden motyl. Nauczyłam się galopować i chronić motylem w dłoni.
Tak.
I punkt za Izę.

Tekst I - 1 punkt
Tekst II - 0 punktów
Tekst III - 2 punkty

[10 czerwca 2021] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

7
Tekst I
- prawdopodobnie miał to być tekst z gatunku SF ale zabrakło przeobrażenia nauki i oddziaływania jej na los człowieka. Nie wystarczy przenieść fabułę na inny poziom wyobraźni czyli w kosmos na nieznaną planetę. Nie wystarczy wpisać udziwnione metafory, czy sytuacje by osiągnąć cel.
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Wiatr przemian wiał wtedy wyjątkowo mocno, bez kierunku; anomalie podnosiły się tu i tam niczym piaskowi derwisze na pustyni.
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Żółty alarm – tu już gorzej. By sobie poradzić, trzeba paru stuleci doświadczenia. Mało kto się łapie, bo jakby nie patrzeć, choć robota lekka i w miarę bezpieczna, to nieszczęścia chodzą po mojrach.
Każde słowo musi wypływać z tekstu zapisanego wcześniej,a treść tych zdań łączyć się logiczną całość. W przytoczonym tekście wszystko się miesza,sens jednego zdania nie przechodzi na następne.
By zrozumieć tekst naprawdę trzeba się wczytać opuszczając udziwnienia typu:
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Schodzicie. Wasze skrzydlate sto tysięcy koni mechanicznych łamie fale atmosfery, a gdy się zasklepią, rozpraszanie Rayleigha zamyka nad wami błękitny nieboskłon.
Język powinien być prosty, giętki, oddawać słowami myśl , którą autor chciał przekazać. Niepotrzebne są ozdobniki,które tą treść zaciemniają.
Tekst I - 0 punktów.

Tekst II - niby napisany prosto. Nie ma udziwnionych metafor, nie ma przeskoków myślowych, ale oddaje myśl,którą czytelnik wyłapuje, podąża za nią i powoli w wyobraźni czytającego snuje się obraz za obrazem. W prostych słowach kryje się pełno emocji. A jednak nic nie jest tu oczywiste.
ithi pisze: (śr 09 cze 2021, 21:48) Rzuciłem.

- Brawo, Duduś. Daliśmy radę!

My… No tak – statystycznie wszystko się zgadzało.

Nie poszła na drugie badanie.

- Zapomniałam, Duduś. Wiesz? Przecież to bywa…
Mało słów, dużo treści i aż kipi od emocji. Tak pisać,to trzeba umieć pisać (nawiasem zazdroszczę, ja tak nie umiem...)
Tekst II - 1 punkty.

Tekst III - Tekst podobny w swej formie do tekstu II. Snują się słowa za słowami, wyłażą z literek emocje. Dałam temu tekstowi 2 punkty (długo walczyłam, który tekst lepszy w swej wymowie), jednak przeważył tekst III - i tu przyznam nie wiem czemu, bo oba teksty zaprezentowały równy poziom, chyba przeważyła długość zapisu. :)
Tekst III - 2 punkty

Uwaga na marginesie, oceniający powinni mieć więcej punktów, by bardziej zróżnicować wybór.

[mod edit} dziękujemy za przyznane punkty. niestety z przyczyn formalnych nie będą liczone w podsumowaniu wyników, nie mniej jednak uczestnicy Bitwy są wdzięczni za przeczytanie i ocenienie.
Uwaga! Spoiler!§ 2. Brać udział w pojedynku oraz głosować w bitwie innych mogą jedynie użytkownicy zarejestrowani co najmniej od miesiąca

[10 czerwca 2021] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

8
Tekst I
Podobał mi się. Zainteresował od początku i ciekawił do samego końca. Tak wciągnęłam się w perspektywę bohatera, że nawet przez chwilę nie miałam dylematu moralnego co do wykonywanej przez niego roboty. I ten zwrot akcji na końcówkę!

Tekst II
Czegoś mi w nim zabrakło, niektóre elementy wydawały się zbyt streszczone. Jednak czułam w nim emocje i mimo streszczenia dało się zrozumieć całą historię.

Tekst III
Dla mnie za dużo wszystkiego.Metafor, dramy, może nawet samego tekstu. Nie przemówił do mnie.

Tekst I - 2 pkt
Tekst II - 1 pkt
Tekst III - 0 pkt
Jagoda, elfy i świnki morskie

[10 czerwca 2021] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

9
"Ślady na niebie" to temat, którym jestem osobiście zainteresowana, gdyż taki jest tytuł płyty, którą nagrywają moi bohaterowie. I w ogóle, roboczy tytuł całej powieści, z dość ważnym wątkiem astrologicznym. Wahałam się, czy oceniać tę bitwę, ale, na szczęście, moje własne założenia i skojarzenia są baaardzo odległe od tekstów bitewnych, a tytuł na tyle ogólny, że daje różne możliwości.

Tekst I
Dobra koncepcja fabuły, jednak szwankuje wykonanie. Zwłaszcza na początku - za dużo informacji o drugorzędnym znaczeniu albo wręcz nieistotnych, jakby autorka budowała świat na wyrost, ponad potrzeby tego opowiadania. No i ten Petros, nieszczęsna ofiara swojego fachu, jadąca na whisky i pornosach, sztampowa kalka stróżów prawa nie dających sobie rady z własną, przytłaczającą egzystencją. No nie. Narracja w drugiej osobie też niespecjalnie uzasadniona. Ale nieklasyczny wariant licznych mojr bardzo zręcznie wykorzystany, tu i ówdzie przemycone erudycyjne drobiazgi - Amantine Aurore, gwiazdy jako opiekuńczy aniołowie, (ale dlaczego osiem filarów mądrości? W Przypowieściach Salomona było ich siedem. Nie zarzucam tego autorce, jestem po prostu ciekawa) - interesujący motyw losów ludzi, którzy urodzili się za wcześnie, Eos jako nieprzejednana ich obrończyni, sugestywne obrazy - zalety w sumie przeważają nad negatywami. Nawet bez tego twista na zakończenie.

Tekst II
Zgrabna opowiastka, lecz nie zostaje w pamięci.

Tekst III
Niepokojący, lecz bardzo sugestywny świat, w którym zmarli całkiem naturalnie współistnieją z żywymi, obłęd daje się ująć w ramy codzienności, a ta jest pełna znaków i znaczeń. Piękna postać Izy.

Tekst I - 1 punkt
Tekst II - 0 punktów
Tekst III - 2 punkty
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

[10 czerwca 2021] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

10
Tekst 1 - ciekawa wizja. Dociekanie śmieszne w kontekście toczących się wód nudy. Coś generalnie jednak mojrom nie idzie robota, bo świat przyspiesza ;). Najprzyjemniej mi się czytało. 2 - punkty

Tekst 2 - W zasadzie dałoby się go streścić do Lapis Lazuli (kim jest Lazula? :hm: ). Tekst mignął, błysnął i zniknął. 0.75 - punkta za nie przeciąganie w nieskończoność czegoś, z czego niewiele da się wycisnąć, jak ze starej, wysuszonej skórki cytryny.

Tekst 3 - Tekst może i poprawnie napisany, może i długi nawet :P, ale autorka popełniła błąd, którego nie popełniła autorka Tekstu 2... Nawet motyl nie uratował sytuacji. Męczące jak motyl w brzuchu po zaczynającym kwaśnieć mleku dodanym do kawy, bo szkoda wyrzucić ... Przepraszam, nie jestem targetem. Punktów 0.25, bo ładna polszczyzna.
"Im więcej ćwiczę, tym więcej mam szczęścia""Jem kamienie. Mają smak zębów."
"A jeśli nie uwierzysz, żeś wolny, bo cię skuto – będziesz się krokiem mierzył i będziesz ludzkie dłuto i będziesz w dłoń ujęty przez czas, przez czas – przeklęty."

[10 czerwca 2021] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

11
Na poziomie językowym wszystkie teksty czyta się płynnie i przyjemnie.

Tekst 1 ma interesujący pomysł, niestety banalność postaci i w rezultacie samego świata mnie zniechęciła. W końcu są to istoty nadprzyrodzone, wypadałoby oczekiwać trochę niecodzienności, a tu whisky, pornole, dyżurna kurwa, jakieś dylematy moralne ni to z siłowni, ni to ze stołówki policyjnej... Zakończenie – nie bardzo rozumiem, skąd się właściwie wzięło.

Tekst 2, epizodyczny i szkicowy, blednie w porównaniu ze starannie rozbudowanymi światami Tekstów 1 i 3. O postaciach nie wiem prawie nic, więc trudno mi się czymkolwiek przejąć. Bezimienna kobieta zlekceważyła sytuację, teraz biedny Duduś musi się borykać z poczuciem winy i przy okazji lekceważyć swoich studentów – hm. Ale plus za tło: za Mezopotamię i lapis lazuli, i za zwięzłość też.

Tekst 3 – niepokojący, nastrojowy, gęsty, z ciekawymi postaciami. Kilka rzeczy trochę mnie zastanowiło, np. dlaczego pies był brudny i zawszony i wałęsał się wszędzie, skoro potem się okazało, że miał właścicielkę? Nie bardzo mi też leży przeciwstawienie "kobiecej" Izy "wychudzonym" (znaczy niekobiecym, czy jak?) femmes fatales... Ale to wszystko drobiazgi. Tekst z całej trójki najgłębszy i najbardziej zastanawiający.

Tekst 1: 0.75 pkt
Tekst 2: 0.25 pkt
Tekst 3: 2 pkt

(Mam nadzieję, że matematycznie się zgadza)

:orcs-cheers:

FL
"[...] niema tego rodzaju pisma, do którego język Polski nie byłby zdolnym." – Maria Wirtemberska Malwina, czyli domyślność serca, 1816

[10 czerwca 2021] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

12
Tekst I: Wgniótł mnie w fotel, po prostu :) I formą, i treścią, pomysłem - no, wszystkim po prostu... Najlepszy ze wszystkich trzech, wydaje mi się, że zostanie ze mną na długo :)

Tekst II: No niestety - mocno nijaki. I jeszcze bardziej niestety sprawiający wrażenie pisanego w pięć minut na kolanie :(

Tekst III: Niezły, ale do pierwszego dużo mu brak. Trochę za dużo chaosu, no i mam problem z samą końcówką, za dużo tam możliwych interpretacji ;) Chociaż w sumie - a może tak miało być, i ta niepewność to siła tego tekstu?... :)

Tekst I - 1,5 punktu
Tekst II - 0,5 punktu
Tekst III - 1 punkt

Domniemane autorstwo ;) I - Adrianna, II - Emma, III - MargotNoir :)
Dobra architektura nie ma narodowości.
s

[10 czerwca 2021] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

13
Dobra bitwa.

Tekst I - 1,5 punktu
Ciekawy pomysł, dobre wykonanie. Jedyne co mi nie, to ta proza życia istot ponad prozą. Znaczy rozumiem zamiar kontrastu, ale wolałbym ową prozę bez uciekania w sprane toposy nocnej Polaków rozmowy. No ale szczegół, szczególino, ogólnie jest bardzo na plus.

Tekst II - 0,5 punktu
Było tam parę ciekawostek, ale jakoś ogólnie tekst przepłynął mi przez głowę i nie naniósł żadnego żyznego aluwium.

Tekst III - 1 punkt
Wykonanie i wykreowanie tego pół-snu fantastyczne. Domysły, iluzje, mgły, niedopowiedzenia i obroty sfer. Klasa. Tylko ja nie lubię życiowych historii o ludziach, nawet jeśli zaprezentowane są na tak mistrzowsko tkanym gobelinie.
Strona autorska.

[10 czerwca 2021] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

14
Na szybko, bez rozbudowanego komentarza, bo dopiero teraz skończyłem pierwsze czytanie ;)

Tekst I - 1pkt
Tekst II - 0pkt
Tekst III - 2pkt

Pierwszy tekst jest ciekawy, przemyślany, dobrze działa w nim światotworzenie. Narracja za to do końca mnie nie przekonała. Nawet nie tyle druga osoba, co pewna "żołnierskość", która jakoś mi nie gra z typem opisów.

Drugi tekst dla mnie jest bardziej streszczeniem historii, niż opowiedzeniem jej. Może zmiana punktu widzenia i przedstawienie jej kimś innym niż główną osobą dramatu, by pomogło?

Trójka jest dla mnie najbardziej wciągająca i złożona. Postacie namacalne i pełne życia. Przedstawianie historii z kilku różnych punktów widzenia też robi jej bardzo dobrze, bo pomaga uniknąć znużenia Przemkiem. Wrócę tu pewnie później by się na spokojnie wczytać.
ichigo ichie

Opowieść o sushi - blog kulinarny

[10 czerwca 2021] Adrianna vs Czarna Emma vs MargotNoir

15
TEKST I (MargotNoir) punktów: 14.75
TEKST II (Czarna Emma) punktów: 5
TEKST III (Adrianna) punktów: 12.25



Zwycięzcą zostaje MargotNoir!

Gratulacje!
gosia

„Szczęście nie polega na tym, że możesz robić, co chcesz, ale na tym, że chcesz tego, co robisz.” (Lew Tołstoj).

Obrazek
Zablokowany

Wróć do „Nowa bitwa!”