2
autor: ithi
Siewca Dobra
TEKST I
Odrapana winda wiozła mnie niespiesznie w górę. W ciasnej kabinie stałam ja i facet w średnim wieku, patrzący na mnie spode łba. Nie czułam się komfortowo. Choć nie mam klaustrofobii, na ogół unikam wind. I tym razem dałabym radę wspiąć się na ósme piętro, tak jak zrobiłam to, gdy przybyłam tu pierwszy raz, ale w torebce miałam flakonik. Po zdobyciu jego cennej zawartości, zdążyłam tysiąc razy zwizualizować sobie, jak go gubię, strącam z półki, niechcący przydeptuję, zamieniam z jakimś innym (wprawdzie sama nie wiem, gdzie znalazłabym drugi podobny, ale…), przypadkiem otwieram i w ogóle w jakiś inny cudaczny sposób robię coś, co sprawia, że całą sprawę szlag trafia, a ja przeklinam siebie i wszystkich swoich przodków do siedmiu pokoleń wstecz. Racjonalna część mojego umysłu próbowała opanować te rozszalałe fantazje, ale niezbyt jej się to udało. Tak więc gdy dotarłam do drzwi wejściowych od klatki schodowej bloku przy Sadowej, niemal od razu dopadła mnie wizja, jak potykam się na schodach na piątym piętrze (nie wiem, dlaczego akurat na tym, ale oczami wyobraźni widziałam piękne V na ścianie), flakonik wylatuje przez barierki i rozbija się na posadzce parteru. To wystarczyło, żebym, pokonując obawy, wsiadła do windy razem z typem, który całą swoją postawą ciała wyrażał daleko posuniętą nieufność. Aby odsunąć od siebie kolejne niechciane wytwory wyobraźni (pękający sznur od windy i kabina lecąca w dół, zablokowanie się między piętrami...), próbowałam zabawiać się snuciem przypuszczeń, za kogo może mnie brać. Kogoś z administracji? Studentkę, która zamierza się wprowadzić i urządzać całonocne orgie?
Na szóstym piętrze facet wysiadł, burknąwszy coś przypominającego „...nia” i zostawił mnie samą z moimi myślami. A wtedy strach dopadł mnie z całą mocą. Ścisnął za gardło, przyprawił o dygot serca i rozhuśtał myśli tak, że przez chwilę wydawało mi się, że unoszę się nad przepaścią. Niemal po omacku wyciągnęłam rękę i udało mi się wymacać ścianę. Dwa głębokie wdechy – i kabina zatrzymała się na ósmym piętrze. Pchnęłam ramieniem drzwi, przycisnęłam torebkę do boku i ruszyłam. Znalazłam się u wylotu długiego korytarza. Wiedziałam już, że mój punkt docelowy to mieszkanie na samym końcu, po lewej.
***
Gdy trafiłam tu pierwszy raz, w torebce miałam tylko Madopar, który musiałam kupić dla mojego mężczyzny. Nie wzięłam leku celowo, po prostu po drodze trafiłam na aptekę i wstąpiłam. I tak nikt za mnie tego by nie zrobił. Mój partner już od kilku tygodni nie był w stanie na krok ruszyć się z domu. Cieszyłam się zresztą, że tak korzystnie się ułożyło. Zadziwiająco szybko zapamiętałam adres: Sadowa 3, mieszkanie 90. Wiedziałam nawet, jak dojechać, choć nigdy nie byłam w tej dzielnicy. Z zakamarków pamięci wydobyłam nawet nazwy przystanków z przesiadką. I bez szukania mapy w internecie wiedziałam, że trasa wiodła od tramwaju w lewo, a potem w głąb parku. Nie interesowało mnie, skąd nagle w mojej głowie wzięła się ta wiedza. Później zracjonalizowałam sobie, że w studenckich czasach, gdy praca (roznoszenie ulotek po blokach) zmuszała mnie do częstego przemieszczania się po mieście, widocznie musiałam kiedyś tu zajrzeć i pewnie o tym zapomniałam.
Zdziwiło mnie natomiast co innego. Wyraźnie pamiętam, jak natknęłam się na ogłoszenie w gazecie codziennej:
„AAAWiedźma. Porady miłosne. Sadowa 3/90”
Pamiętam nawet, jak uderzył mnie kontrast określenia „wiedźma” i to zamieszkiwanie w bloku. Wyobraziłam sobie mieszkanie, w którym z sufitu zwisają naprzemiennie nietoperze i zioła. Nawet zaczęłam rozmyślać, gdzie konkretnie by to zaczepiać, na sznurkach od prania? I czy taki zwykły sznurek utrzymałby ciężar zwisającego nietoperza? (do dziś tego nie wiem). Potem zaczęłam się sama z siebie śmiać, mojemu mężczyźnie, zainteresowanemu, skąd taki wybuch wesołości, pokazałam ogłoszenie, schowałam gazetę i zapomniałam o sprawie.
A potem zdziwiłam się, gdy natknęłam się w torebce na samoprzylepną karteczkę z napisem: „Wiedźma. Sadowa 3/90”. Nabazgranym odręcznie, i to jeszcze moim charakterem pisma. Nie pamiętałam, bym przepisywała adres. I to jeszcze na samoprzylepnych karteczkach, których używam tylko w biurze. Jak na złość, kompletnie wyleciała mi z głowy nazwa gazety. W domu przewertowałam wszystkie odłożone numery czasopism, jakie tylko kupowaliśmy, od bieżących po te najwcześniejsze. I nic, nigdzie nie było śladu ogłoszenia. Mój Piotr również nie pamiętał, żebym mu pokazywała taki anons. Ale on, niestety, miał prawo mieć kłopoty z pamięcią. Diagnoza była nieubłagana.
Za to karteczka trzymała się mocno, mimo że głowę bym dała, że kilkakrotnie ją wyrzucałam.
Gdy jednak wreszcie zdecydowałam się pojawić w mieszkaniu wiedźmy, te zadziwienia miałam już dawno przerobione, zapomniane i przygniecione innymi troskami. Dlaczego podjęłam decyzję o pójściu do niej? Szczerze mówiąc, nie wiem, co było bezpośrednim impulsem. Kolejna nieprzespana noc, gdy tuliłam Piotra, a jego ciało drżało przez sen? Czy ostatnia wizyta u neurologa? A może to, że mojej sąsiadce urodziło się drugie dziecko i codziennie widziałam ją, jak, zmęczona, ale szczęśliwa, rozwieszała na balkonie dziecięce ubranka?
Zadzwoniłam domofonem i otworzyła mi od razu, podobnie, nieco później, gdy zdyszana dotarłam pod jej drzwi.
Była siwa, pomarszczona i calutka pokryta starczymi plamkami. I sięgała mi nie dalej, niż do pasa.
- Dzień dobry – rzuciłam jeszcze na wydechu – przepraszam, że bez zapowiedzi, ja z ogłoszenia…
Machnęła ręką, żebym weszła.
Przekroczyłam próg, rozglądając się z ciekawością. Niestety, to było absolutnie typowe mieszkanie starszej pani. Bibeloty, serwetki (w tym jedna na telewizorze), dywany, paprotki. Brakowało tylko krzyży, Matki Boskiej Częstochowskiej i papieża.
Usiadłam skromnie na brzeżku fotela, tymczasem właścicielka nastawiła czajnik (a jakże, na gazie!) i tonem uroczej staruszki zagaiła:
- I cóż, według ciebie, sprowadza cię do mnie, moje dziecko?
Nie oburzałam się na to tykanie. W życiu zawodowym i prywatnym musiałam być odpowiedzialna, rozsądna i dojrzała, więc nawet miło mi było, że przez chwilę poczułam się jak dawno temu u babci.
Zaintrygowało mnie jednak to „według ciebie”.
- Jak to, „według mnie”?
- Jest nas dwie, więc nie musimy myśleć tego samego, prawda? - odparła i poszła do kuchni, bo czajnik zagwizdał.
Wróciła z herbatą. Moją ulubioną – zieloną z cytryną. I nie przyniosła cukru. A ja nie słodzę.
By zyskać trochę czasu, zamieszałam w herbacie łyżeczką.
- Chodzi o męża – powiedziałam wreszcie.
- Ty nie masz męża – sprecyzowała natychmiast, a ja najpierw znieruchomiałam, a potem w panice zerwałam się na nogi i skierowałam się do drzwi. Już naciskałam na klamkę, gdy dobiegł mnie jej spokojny głos:
-...nie uciekaj. Wiem, że chciałabyś, żeby był twoim mężem, ale boisz się i on też. Jesteś rozdarta. Dlatego tu przyszłaś. Chcesz, żebym ci pomogła?
Odwróciłam się. Stała tuż za mną. Miała wyblakłe, niebieskie oczy, teraz dziwnie błyszczące.
- Chodź, herbata ci wystygnie.
Pokorna, milcząca, usiadłam znów i zaczęłam pić. Gdy kubek był już w połowie pusty, odważyłam się zapytać:
- Co pani o mnie wie?
- Masz na imię Aldona i związałaś się z mężczyzną trzydzieści lat od siebie starszym, chorym na depresję i chorobę Parkinsona. Kochasz go, nie chcesz opuścić, dla niego zrezygnowałaś ze swoich marzeń o dzieciach. Ale to co się dzieje, przerasta cię i czujesz, że zabrnęłaś w ślepą uliczkę.
Milczałam.
- Co chcesz, żebym zrobiła?
- A co pani może?
- Wszystko – odparła z prostotą.
Przez chwilę upoiłam się tym słowem. Wszystko, znaczy… uzdrowić? Sprawić, by nie cierpiał? By wróciła mu lotność pamięci, swoboda ruchów, by rozwiały się czarne chmury myśli?
A potem zeszłam na ziemię.
- Nie może pani wszystkiego – powiedziałam.
Uśmiechnęła się tylko. I choć nadal wyglądała jak dobrotliwa babcia, przeszył mnie dreszcz.
- Babcie opowiadają wnuczkom bajki – zaczęła – chcesz taką bajkę? Opowiem ci. Dawno, dawno temu był sobie wilk. Był pełen nienawiści i siły, która z niej płynęła. Mógł zniszczyć cały świat, dlatego skrępowano go łańcuchem. Wiesz, z czego składał się łańcuch? Z odgłosu stąpania kota, brody kobiety, korzenia skały, ścięgien niedźwiedzia, oddechu ryby i śliny ptaka. Łańcuch wciąż go trzyma, choć gdy przyjdzie czas, wilk go rozerwie. I on wie o tym. I cierpliwie czeka.
- Ten wilk miał na imię Fenrir – szepnęłam.
- Ma, nie miał – poprawiła mnie.
- Ale co to ma do mnie?…
- Ja wiem, jak się tworzy takie łańcuchy.
- Ale na co on by miał mi się przydać? - wykrzyknęłam.
- Na chorobę i śmierć. Dwa wilki, które zżerają twojego mężczyznę od środka, z dnia na dzień odbierając mu życie i siły.
Zabrakło mi słów.
- Jak on zadziała?… - wyjąkałam wreszcie.
- Opaszesz nim swojego Piotra i dożyjecie jednego wieku.
- Naprawdę?
- Tak. I on przestanie cierpieć.
W oczach stanęły mi łzy. Piotr bez bólu? Bez smutku? Z nadzieją na wspólne życie razem aż do końca, a nie z perspektywą kilku wyrwanych lat, w ciągłej szarpaninie i niepewności?
Skinęłam głową.
- Chcę taki łańcuch.
- Będziesz musiała mi przynieść składniki.
- Dobrze.
- Nauczę cię, jak je zdobyć.
- Tak.
- Nie będzie to łatwe.
- Nie szkodzi.
- Zgadzasz się zatem?
- Zgadzam.
Wyciągnęła do mnie rękę i uścisnęłam ją. Na chwilę światło w mieszkaniu zgasło, jakby za oknem nastąpiło krótkie zaćmienie Słońca. I wydało mi się, jakby szyba w pokoju zamieniła się w witraż – ale musiało to być złudzenie. Poczułam mocny uścisk tej niewielkiej ręki i wiedziałam, że stało się coś nieodwracalnego.
Dopiero już przy drzwiach zapytałam:
- A zapłata?
- Jaka zapłata?
- No, dla pani…
- Spłacisz.
- Jak?
- Nie kłopocz się. Przyjdź w najbliższą pełnię Księżyca.
I jakiś silny podmuch wiatru wypchnął mnie za drzwi. Pukałam i szarpałam za klamkę, ale pozostały zamknięte. Nie pozostało mi nic innego, niż skierować się na schody.
***
Składników było dziewięć. Gdy przynosiłam jeden, wiedźma mówiła mi, co mam uczynić, aby zdobyć następny. Ofiarowałam jej więc nitkę z księżycowego promienia, łzę kamiennego posągu, pierwszy uśmiech noworodka, ostatni oddech umarłego, lustrzane odbicie gwiazd, głos niemowy, koszulę utkaną ze słów i dotyk wiatru.
Ucząc mnie pozyskiwania tych składników, siłą rzeczy wtajemniczała mnie w swoje rzemiosło (archaiczne określenie, ale jak żadne pasuje do sytuacji). Niejeden wieczór, albo i noc, spędziłam, obserwując, naśladując, a potem próbując na własną rękę. Trwało to miesiącami. Zauważyłam, że zmieniłam się ja sama i sporo rzeczy wokół mnie. Pozytywnie - na przykład nigdy więcej niczego już nie zgubiłam. Zawsze wiedziałam, gdzie co się znajduje, gdy tylko ktoś mnie o to zapytał. W pracy wszyscy wokół stawali się wykonawcami mojej woli. Ot, na przykład, gdy chciałam poprosić szefa o urlop w oznaczony dzień, sam proponował mi wzięcie wolnego akurat tego dnia, o którym myślałam.
Zdarzały się też zmiany w złą stronę. Przechodząc obok trzech sąsiadek, młodych matek, pilnujących dzieci w piaskownicy usłyszałam, że skarżyły się, że wszystkie co do jednej utraciły mleko.
Nie rzucałam żadnych uroków, nie. Ale czułam, że to miało coś wspólnego ze mną.
***
Tak więc teraz niosłam w torebce ostatni składnik łańcucha. Mimo że zahartowałam się w ostatnim czasie, byłam przestraszona jak dziecko. Wiedziałam jednak, że to już końcówka i to popędzało mnie, aby czym prędzej dostarczyć flakonik i zobaczyć łańcuch, który miał dać mi szczęście z Piotrem.
Otworzyła mi jak zwykle bez słowa. W pokoju nieco drącymi jak u mojego Piotra rękami wyjęłam flakonik, który wyglądał, jak dawne flakoniki na żałobne łzy.
- Czy to to? - zapytała wiedźma kontrolnie, choć musiała czuć, czym była zawartość.
- Tak – potwierdziłam – zapach przestrzeni.
- Otwórz – poleciła.
Nagle tknął mnie niepokój. Dlaczego ja? Do tej pory ze wszystkimi składnikami radziła sobie sama…
- Otwórz – powtórzyła groźniej.
Posłuchałam i odkręciłam flakonik. A po mieszkaniu momentalnie rozszedł się odór grobu.
Za oknem błysnęło i znów zobaczyłam witraż. Potem zapadła całkowita ciemność. Gdy znów pojaśniało, na miejscu, gdzie stała wiedźma, zobaczyłam kupkę popiołu. Na niej leżał srebrny łańcuszek, nie grubszy niż zapałka.
Z radością kucnęłam i chwyciłam go w ręce. Dopiero po chwili odkryłam, że moje dłonie pokryły się starczymi plamami.
TEKST II
Jestem brzdącem, a mieszkanie dziadków jest pod naszym. Mała przestrzeń każdego ranka pachnie świeżym chlebem o chrupiącej skórce i aromatycznym smalcem. Zbiegam po schodach i wpadam do dziadków po wesołe „cześć”, zmierzwienie czupryny i uśmiech, albo widząc, że któreś z nich gorzej się czuje, macham tylko wesoło ręką z ciasnego przedpokoju. I do szkoły. Piątkowymi popołudniami, wracam z lekcji i już na ulicy przed domem czuję zapach ziemniaczanych placków, przyśpieszam więc kroku i przymykam powieki, żeby wywołać pod nimi obraz babci, w skupieniu mieszającej zacier wielką, drewnianą łyżką. W mieszkaniu dziadków unosi się jeszcze inny zapach, ale jestem zbyt mały żeby go odpowiednio pojąć. Zrozumiem wiele lat później. Zbyt późno.
Dziadek jest przystojnym, wysokim mężczyzną. Zaczesuje do tyłu włosy, przez co wygląda bardzo poważnie, ale na jego twarzy prawie zawsze gości dobrotliwy uśmiech. Dokładnie tak samo jak z charakterem – jako wieloletni wojskowy, kocha dryg i porządek, a jednocześnie z niegasnącym uśmiechem poświęca mi cały swój czas. Kiedy krzątam się po ogrodzie i wypytuję o dziadka, nie mogąc go znaleźć, rodzina odpowiada mi, że jest zajęty – ogarnia mnie wtedy przerażenie. Dopiero wiele lat później zrozumiem, że kiedy dziadek coś robi, to w jego życiu znaczy, że robi coś dla mnie. Wtedy nie znam pojęć takich jak „wkład pracy” albo „włożyć w coś serce”, a gdybym znał, to pewnie nie miały by dla takiego brzdąca znaczenia. Dla dziadka wprost przeciwnie. Huśtawka, robiona ręcznie przez dwa tygodnie. Domek ogrodowy – nie taki z plastiku, jakim teraz w supermarkecie, za kilkaset złotych, można kupić wdzięczność dziecka - ale prawdziwy, z drewna. Taki, na którego deskach zostały czerwone smugi, kiedy dziadkowa ręka ześliznęła się z papieru ściernego. Taki, w którego konstrukcji jest prawdziwa miłość, poświęcenie, krew, pot i czas. Domek staje w ogrodzie, który pachnie szczypiorkiem z grządki, orzechami i dziadkową miłością.
Kiedy mama reaguje na zainspirowanie filmami kung-fu, wyrażone dzikim atakiem na ściany, i ze szlachetnymi zamiarami proponuje „idź walić w szopkę”, a na replikę małego głupola „ale się rozwali” odpowiada, machając kuchenną ścierką „to się rozwali” mały, prosty mózg rejestruje słowa. Nie zna pojęć i zasad, nie rozumie niuansów.
Naprzeciw tym dorosłym, niezrozumiałym niuansom staje skrzyknięta grupa kilkulatków, uzbrojonych w piły, łom i młotek. Szopka pada po godzinie czy dwóch, „dokonało się” w przestrzeni pachnącej pyłem i porąbanym drewnem. Szczerzymy się wtedy do siebie, dumni i brudni, pośród sterty rozbitych szyb i połamanych desek, kiedy nagle słychać skrzypnięcie otwieranej bramki. Dziadek wchodzi na podwórko. Wesoły, żołnierski krok zamiera w sekundzie i nawet z kilkunastu metrów widzę wyraźnie jak jego oczy robią się przeraźliwie smutne. Patrzy na nas przez chwilę i bez słowa rusza w stronę domu, ale głowę trzyma niżej niż zazwyczaj. Na barkach niesie jakiś, prawie widoczny, ciężar. Stopy stawia wolno, ostrożnie, jak człowiek idący po lodzie. Krok za krokiem. Wolno. Z bólem.
Coś mnie ściska w żołądku, wysusza gardło, powoduje wir myśli. Wymuszonym uśmiechem staram się pokazać kolegom, że wszystko jest w porządku. Choć nie jest. Wtedy jeszcze tego nie wiem, ale będę pamiętał ten obraz – złamanego mężczyzny, który był moim bohaterem - bardzo długo.
Jakiś czas później rodzice proszą mnie abym na razie nie schodził do mieszkania dziadków. Szanuję zakaz tak długo, jak starcza mi dziecięcej cierpliwości, czyli krótko. Pewnego popołudnia delikatnie naciskam klamkę i wsuwam się do przedpokoju. W powietrzu unosi się dziwny, chemiczny zapach – nie znam go, ale instynktownie wiem, że nie oznacza nic dobrego, więc kroki stawiam ostrożnie. Kiedy stopniowo zza framugi wyłania się obraz śpiącego mężczyzny, przestaje się skradać i podbiegam wesoło.
A potem zamieram.
To nie jest dziadek. Ten mężczyzna wygląda jak on, ale skórę ma barwy ziemi, a położona na kołdrze noga jest opuchnięta i fioletowa. Jestem przerażony i stoję jak słup soli. Ciepła, znajoma i pokryta zmarszczkami dłoń zamyka się na moim barku w zaskakująco mocnym uścisku i kieruje mnie w stronę drzwi, a ja idę bezwolnie jak automat. Babcia delikatnie i bez słowa wypycha mnie na korytarz i zamyka za mną drzwi do mieszkania. Przez długie godziny kryję się w pokoju. Płacz się nie kończy, a obraz pod powiekami nie chce zniknąć.
Po prostu nie schodzę już od miesiąca, czy dwóch, do mieszkania dziadków. Jakiś czas później dziadek umiera. Błagam rodziców żebym nie musiał iść na pogrzeb, a oni patrzą w okno z nieobecnym wyrazem twarzy, i kiedy już myślę, że nie usłyszeli mojej prośby ojciec kiwa głową. Nie chcę poruszać tego tematu i wracać do tamtego obrazu, a musiałbym wytłumaczyć, że dla mnie dziadek umarł wtedy, kiedy nie był już MOIM dziadkiem. Że w mojej głowie już urządziłem mu pogrzeb i go opłakałem. Że już koniec.
Szybko mijają lata. W piątkowe popołudnia w przestrzeni wokół domu unosi się cudowny zapach ziemniaczanych placków. Wskakuję szybko do mieszkania, rzucam w kąt plecak i ustawiam się w strategicznym miejscu na rogówce w kuchni. Blisko babci. Blisko pieca. Odwraca się i zamiast powitania obdarowujemy się szczerymi uśmiechami.
Wrzuca skwierczące jeszcze placki na talerz, a ja od razu zaczynam je jeść. Oboje wiemy, że się poparzę, ale moje plackowe łakomstwo jest silniejsze od tej chwili bólu, a babcia to rozumie. Babcia wszystko rozumie. Kiedy już nałoży nową partię zacieru na patelnię, odwraca się, opiera o piec i patrzy jak jem. Nie wiem wtedy wiele o ludzkich uczuciach, ale czuję, że jest szczęśliwa.
Lecą lata, teraz dużo się uśmiecha, pali mnóstwo papierosów i pije sporo piwa. Jest jedną z najweselszych osób jakie znam, a przebywanie w jej towarzystwie to niekończąca się seria chichotów i wygłupów. Zawsze ma dla mnie uśmiech i czas. Ta sama ciepła i słaba dłoń, która wtedy wyprowadziła mnie z mieszkania, teraz mierzwi mi włosy w geście czułości, albo siatką zmarszczek gładzi mój policzek.
Jakieś nieznane zło kończy jej życie nagle i gwałtownie, jak podmuch gasi świeczkę. Jakiś kawałek mojego świata pogrąża się w ciemności. Jestem starszy i mądrzejszy więc idę na pogrzeb. Proszę rodziców o ciemne okulary i obiecuję sobie być twardym i nie płakać. Przestrzeń pachnie świeżo rozkopaną ziemią, czymś obcym i ludzkim potem. W czasie całej ceremonii udaje mi się dotrzymać obietnicy, chociaż w sercu i żołądku przetacza się piaskowa burza.
Wiele lat później będę na siebie wściekły za ten brak łez, za okulary, za durne pojmowanie „bycia twardym”. Za bycie głupcem.
Za to, że tor życia dziadków gdzieś skręcił, że nie dostali od życia tego na co zasługiwali, że nie dostali tego ode mnie. Durny, egoistyczny bachor nie umiał im oddać chociaż części miłości, którą dostawał.
Przestrzeń już nie pachnie plackami w piątkowe popołudnia.
Pachnie dymem, kwiatami i palonym woskiem.
Raz w roku.