Tekst nr 1
Czytałem właśnie Thorgala, kiedy zabrzmiał dzwonek sygnalizujący nową dostawę.
Nie wiem na cholerę dalej ich tu przywożą. Ostatni ze Złotym Pierwiastkiem trafił się ponad siedem lat temu. Zmienił wiele, to prawda, ale i tak nie wystarczająco dużo. Trudno, taka praca. Góra wymaga tego cyrku, ale też karmi, daje bezpieczeństwo i odpędza złe sny.
Wstałem niechętnie, przeciągnąłem się aż strzeliło w stawach i odłożyłem komiks. Rzut oka na kamery – pokoje obiektów w porządku, destylarnia także, pomieszczenia socjalne i magazyn też. Odczyty wskaźników – w normie. Zabrałem kurtkę z wieszaka i wyszedłem ze sterowni.
Jesień przyszła w tym roku szybciej niż się spodziewaliśmy. Gwałtownie jak tamto, dziesięć lat temu. Wystarczył internet i masy zwolenników, żeby tryby rewolucji antykulturalnej poszły w ruch. Koniec z Zolą, Kierkegaardem, Tołstojem, Byronem i Balzakiem. Do piachu z pamięcią o Molierze, Kafce. Gazety są zupełnie wystarczające, zniszczyć różnice między oczytanymi i nieoczytanymi, zrównać wszystko do poziomu tabloidu. Dawniej wyobrażałem sobie, że kiedy to nadejdzie, będą masowo palić książki. Myliłem się bardzo, z dymem poszło ledwie kilka egzemplarzy. Dużo gorsze było to, że o książkach po prostu zapomniano. Stare arcydzieła znalazły się w piwnicach i w zatęchłych magazynach, gdzie nikt nie zaglądał, czytanie i znajomość literatury w ciągu zaledwie kilku miesięcy stały się powodem do wstydu. Chociaż rząd walczył o utrzymanie placówek związanych z czytelnictwem, z braku wpływów finansowych zlikwidowano biblioteki, wydawnictwa i księgarnie. Nastał błogi - według rewolucjonistów – okres, kiedy nie musi jako człowieka określać cię to, co przeczytałeś. Wtedy rząd powołał nas. Komórki specjalne Do Spraw Rozwoju Czytelnictwa i Treści Kulturalnych.
Wyszedłem przed budynek. Stali przed busem, zagubieni i odrobinę przejęci. Vega, kierowca oparty o samochód, wskazał ich palcem i pokręcił z niesmakiem głową. Było trzech. Postawny mężczyzna z długimi, rudymi włosami patrzył hardo rozglądając uważnie. Badał teren. Niski okularnik, który nerwowo skubał palcami brzegi rękawów zbyt dużego swetra i otyły brunet patrzyli w ziemię.
- Dzień dobry. Znajdujecie się panowie w ośrodku do spraw rozwoju czytelnictwa, na mocy prawa o obowiązkowym stawiennictwie na wezwanie Komórki Specjalnej. Nazywam się Gusian, jestem dyrektorem tej placówki. Prosiłbym panów o przedstawienie się i podanie swoich przydziałów.
Rudy wyrwał się pierwszy.
- Wejlo. Piszę fantastykę oraz grozę, i nie wiem na cholerę mnie tu ściągnęliście. Pracuję tylko u siebie, na tyle efektywnie, że pieprzona Destylarnia nie jest mi do niczego potrzebna.
Spojrzałem na niego twardo.
- Jak pan widzi, Wejlo, ktoś zdecydował inaczej. Panowie?
Głos okularnika był cichy i słaby, jak dźwięk odległego strumienia.
- Jakub Streszecki. Literatura dziecięca – wyszeptał nadal patrząc w ziemię i miętoląc rękawy swetra.
- Dziękuję.
- Dyński. Poezja – zahuczał brunet, wycierając spocone czoło chustką.
- Doskonale. Weźcie panowie swoje rzeczy i chodźcie za mną. Gdybyście mieli jakieś pytania, możecie je zadawać w czasie kiedy będę was oprowadzał.
Wzięli torby i ruszyli za mną.
*
Mgła, rhodesian ridgeback, ukochana suka dyrektora Gusiana, przyglądała się wszystkiemu zza rogu budynku. Oczyma pełnymi smutku lustrowała tych obcych ludzi. Wiedziała, że jeszcze się spotkają.
*
Doszliśmy do jadalni. Usiadłem na stole i gestem wskazałem żeby zajęli miejsca na krzesłach naprzeciw.
- Pan Wejlo wie co to za miejsce, a pozostali Panowie? – zapytałem.
Dyński pokręcił przecząco głową. Streszecki miał wzrok wbity w podłogę.
- Ten ośrodek nazywa się potocznie Destylarnią. Panowie piszecie i – pozwolę sobie na tę uwagę – piszecie nieźle. Ale jak wszystkich twórców przytłacza was życie. Macie swoje problemy, kredyty, choroby, problemy rodzinne i tak dalej, i tak dalej. Kraj, co doskonale wiecie, znajduje się tragicznej sytuacji kulturalnej, potrzeba kogoś, kto tworzy dzieła, mogące porwać ludzi. Musimy dostać książkę, która przełamie w społeczeństwie modę na nieczytanie. To niełatwe, wiem. Ale tutaj dostaniecie szansę na pełne skupienie się na treści waszych projektów, nawet odrobinę poza waszą świadomością.
- To znaczy? – Streszecki po raz pierwszy podniósł głowę. W okularach z dziwnego stopu, z okrągłymi, zupełnie niemodnymi oprawkami wyglądałby jak przestraszone dziecko, gdyby nie jego oczy. Nieprzeciętnie zielone, przyciągające niezwykłym, intensywnym kolorem. Zupełnie jak dwa małe kawałeczki wiosny.
Uśmiechnąłem się do niego ciepło, ale wywołałem efekt przeciwny do zamierzonego bo speszony opuścił głowę.
- Zostaniecie panowie podłączeni do naszych maszyn i komputerów. Wydestylują one wasze pomysły, odrzucając jednocześnie wszystko, co nie pozwala wam się skupić. Obawy, problemy i resztę czynników rozpraszających. Po zakończonym procesie destylacji – o ile będzie udany – zostaniecie podłączeni bezpośrednio do destylatów i bez przeszkód możecie pisać, ograniczać będzie was tylko wydolność fizyczna.
- Czy to bezpieczne? – zapytał Dyński.
- Podobno tak. – Wejlo wtrącił się zanim zdążyłem odpowiedzieć. – Chociaż coraz częściej słyszy się, że nasi nie wracają z ośrodków.
- Panowie. - Wstałem z krzesła i założyłem ręce na piersiach. – Proces jest całkowicie bezpieczny. Faktycznie kilka osób nie wróciło do domów, ale wyłącznie z własnej woli. Postanowili korzystać z uroków destylacji pomysłów, lub zostali powołani jako fachowcy do kadry w ośrodkach takich jak ten.
- Jakieś minusy? – Dyński nie dawał za wygraną. Biedak pocił się coraz bardziej.
- Cóż. Legenda mówi, że w ciele lub duszy najlepszych pisarzy jest kawałek szczerego złota. Proszę nie prychać panie Wejlo, widziałem na własne oczy, jakkolwiek dziwnie to brzmi. My chcemy go wydestylować i przerobić na genialną książkę. Możecie po prostu go w sobie nie mieć. To jedyne niebezpieczeństwo.
Pokiwali niepewnie głowami.
*
Mgła przysłuchiwała się przemówieniu swojego pana. Była psem tropiącym, a nos i instynkt nigdy jej nie zawiodły. Już prawie wiedziała.
*
Kiedyś było inaczej. Pełen żaru przeprowadzałem badania wstępne, obliczałem prawdopodobieństwo udanej destylacji, a nawet badałem obiekty po procesie zakończonym niepowodzeniem. Fascynacja i wizja szansy powodzenia płonęły żywym ogniem. Kalkulowałem, usprawniałem komputery i proces destylacyjny, żyłem pracą w ośrodku. Wszystko minęło z czasem. W ciągu dziewięciu lat znalazłem jednego człowieka ze Złotym Pierwiastkiem. Przeszedł pomyślnie cały proces, napisał nawet książkę, którą czytało sporo osób, choć mnie akurat nie udało się dostać egzemplarza – mała, domowa drukarnia nie wypuściła ich zbyt wiele. To wszystko było jednak za mało. Zorientowałem się, że musiałbym znaleźć kilku, jeśli nie kilkunastu Złotych, żeby coś faktycznie uległo zmianie. Praca mnie wypaliła, po dawnym żarze został tylko stygnący popiół. Nie badam już nic. Obiekty są podłączane bez badań wstępnych i nie są analizowane po zakończeniu procesu. Ot, po prostu destyluję i tylko czasem przed zaśnięciem liczę na ślepy traf.
A czasem nie.
*
Mgła przewracała się radośnie w kojcu, merdając wesoło ogonem. Miała już pewność.
*
Dwa tygodnie później w drzwi biura zapukał, Fiorin, mój asystent.
- Dyński nie przeżył panie dyrektorze. Wyssało go do cna. Wejlo i Streszewski ciągną ostatkiem sił. Żaden z nich nic nie wydestylował. Działania?
- Zostaw ich podpiętych, teraz to i tak warzywa.
- Tak jest. Panie dyrektorze…
-Tak?
- Może powinniśmy wrócić do badań przed i po procesie?
- Szkoda czasu, energii i funduszy, Fiorin. Co się uda, to się uda.
- Rozumiem. – Skinął głową i wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Tego samego dnia wieczorem, kiedy pierwsze gwiazdy pokazały się na niebie, pracownicy ośrodka wrzucili trzy ciała do wielkiego dołu niedaleko ośrodka. Polali benzyną i podpalili. Zwłoki skwierczały nieprzyjemnie, zaburzając naturalne dźwięki leśnej okolicy. Dół był głęboki. Leżało w nim kilkanaście ciał.
*
Mgła weszła delikatnie do pogorzeliska. Ostrożnie badała łapami stabilność gruntu i temperaturę popiołu. Stąpając rozważnie podeszła do dymiącego ciała i odsunąwszy nosem nadtopione okulary z dziwnego stopu, wyszarpała z ciała zastygłą kroplę złota. A potem, merdając z zadowoleniem ogonem, zaniosła ją do swojego legowiska, gdzie nikt nigdy nie zaglądał.
I położyła obok siedmiu innych.
#########################################
Tekst nr 2
Sterowana destylarnia
- Nie wytrzymasz – krzyczy do mnie Berko. Ja tylko się śmieję. Przede mną szczyt nasypu.
Nienawidzę tej drogi. Obrzydliwie tu cuchnie, a stopy znikają w grząskiej papce.
- Głupia! Tylko my tak możemy! – dokłada Mosi.
Zawsze wlecze się z tyłu. Wiem, że to on ma największego cykora.
- Zobaczycie – dodaję zdyszana. Tory są na wysokości mojej głowy. Daję susa i patrzę na chłopaków z góry. Wspinający się Mosi mruży oczy i wygląda jak nastroszona, czarna kura. Jego ojciec sprzedaje benzynę przy głównej ulicy. Dlatego ma takiego pulchnego syna.
Z nieba leje się żar. Kropla potu spływa mi z nosa i wygląda jak wielka łza.
- Już! Już! – wrzeszczę na całe gardło. Dookoła biegają ludzie. Tacy jak my – czarni jak smoła, o wielkich oczach i szczerym uśmiechu. Widzę dziewczynkę w różowiutkiej sukience, która sięga jej aż do ziemi.
Jedzie. Żółto-zielona lokomotywa tnie okolicę na dwa rzędy baraków. Sprzedawcy zwijają prześcieradła ustawione na torach, pełne noży i maczet. Ostrza lśnią w słońcu. Im bliżej nas jest pociąg, tym silniej Berko chwyta mnie za dłoń.
Jeszcze bliżej.
Boje się, że umrę. Boje się o mamę. Leży i drży. Jest mocno chora, bo zwykłe „kocham” pomaga tylko na chwilę. Też się boi. Ale o mnie.
Mosi ucieka w lewo. Chowa się u straganiarza za firanami. Podły tchórz.
Lokomotywa pędzi na nas. Nie zwalnia. Czuję jej łoskot i pisk. Jestem na samym środku torów i wyciągam ręce na boki. Mój przyjaciel ucieka w ostatniej sekundzie, a ja stoję, przerażona stalową ścianą maszyny.
Przerażona śmiercią.
- Toroka! Toroka! 1 – cios zwala mnie z nóg. Upadam nosem na grunt. Czuję tylko podmuch wiatru na nogach, który wsysa mnie z powrotem. Skręca mnie od szarpnięcia. Słyszę głuche uderzenie, jakby ktoś kopnął piłką o ścianę. Coś trzeszczy; gdy lokomotywa odjeżdża, jest już tylko ciemność.
Przeżyłam. Chciałam iść do jego rodziny, ale gdy się tam pokazałam, obrzucili mnie kamieniami.
***
Teraz tylko siedzę. Kładę ręce na gorącym czole matki. Szepcze do mnie niby bez ładu i składu, ale ja pamiętam każde jej słowo. W tym szczebiocie kryje się harmonia i sens. Wiem, że odpływająca woda z wanny układa się w taki mały wirek. Z mamą chodzi o coś podobnego, ale wciąż nie wiem o co. Wir zobaczyłam u Mosiego, zanim zabronili mi się tam pokazywać.
***
Ojciec zabiera mnie do pokoju obok. Nie byłam tam jeszcze. Cuchnie tu czymś ostrym i nieprzyjemnym. W fioletowym światełku widzę ogromną, przerdzewiałą beczkę. Jasny okrąg przesuwa się nieco i dostrzegam też małą rurkę, która łączy się z rozłożonym gumowym wężykiem. Znajdowałam takie skarby przy torach i od razu chowałam je w fałdach zielonej koszulki. Giętki koniec włożony jest do żółtego kanistra. Przy ścianie stoją jeszcze jakieś. Są duże i mają różne kolory. Jeden jest całkowicie biały, z rysunkiem płomienia i czaszki. Obracam wzrok.
- Twoja matka umarła, więc teraz zajmiesz się destylacją. Rozpalaniem ognia.
Boje się spojrzeć mu w oczy. Ale i tak pytam.
- Co to?
- Changa’aa – mówi ochrypłym głosem.
Włosy stają mi dęba.
To znaczy „zabij mnie szybko”.
***
- Wypij to! – on krzyczy na mnie, gdy w pomieszczeniu jest jeszcze kilkoro gości. Wszyscy są bez koszulek. Mają na sobie jedynie krótkie spodenki. Najwyższy z nich ma w ręku duży, płaski nóż. Mama czasem kroiła nim mięso.
Któryś stawia mi pod nos brudną szklankę. Ten płyn jest jeszcze bardziej mętny, niż woda wlana do ogromnej beczki. I w dodatku śmierdzi. Ojciec pochodzi do mnie. Jedną ręką trzyma moją głowę, a drugą wlewa mi breję do gardła. Chcę wypluć, ale jego wielka łapa ląduje na moich ustach. Pali mnie żywym ogniem i nie oddycham przez nos, a potem wszystko mnie parzy. Oni się śmieją, odsłaniając swoje białe zęby. Mój ojciec rży najgłośniej. A wtedy wszyscy naraz podnoszą swoje szklanki i piją jednym haustem.
Po kilku minutach zataczam się kompletnie, kołysząc biodrami w dzikim tańcu. Wywijam rękoma i nogami, a oni tylko klaszczą. Rzędy ich krzeseł zaczynają się mnożyć; stoi przede mną olbrzymia widownia, a ja kołyszę się do dźwięków muzyki. Któryś z nich leje mi kolejną szklankę. Piję już sama. Gdy płonę w środku od tego paskudztwa, to pojawia się pociąg. Pędzi na mnie tak samo jak wtedy, ale nie ginę. Lecę. Wyrzuca mnie daleko, za nasyp i torowisko, za dachy z rzędami anten, prosto w ciemność i ciszę rozgwieżdżonego nieba.
***
A jednak wracam. Akurat, gdy cały ląd pode mną znikał i byłam już tylko otulona ciepłym kocem; mój ojciec sadza mnie na materacu i rozchyla moje nogi. Pluję mu w twarz i krzyczę. Gryzę też, ale on tylko wymierza mi policzek. Chciałabym, żeby teraz było tak ciemno jak kilka chwil wcześniej, ale widzę i czuję wszystko. Bardzo chciałabym chociaż nie płakać.
***
Przywiązał mnie do uchwytu na ścianie. Słyszę, jak chrapie. Zwinął się w kłębek, splatając ręce koło piersi. Jak niewiniątko. Już nigdy nie będę tak spała; nawet, jak stąd ucieknę; nawet, jak wsadzę mu tysiąc noży w czaszkę. Chciałabym wykręcić jego oczy jak dwie małe śrubki. Wyobrażam sobie, że z jego twarzy zostaje czerwone ugali 2, które rozrzucam po głównej drodze. Będę leżeć na wznak, zawsze czujna.
***
Wciąż mam nadzieję, że źle to zrobił. Ostrożnie macam pętlę śliskiego sznura. Nic z tego. Mam zbyt zimne dłonie i prawie ich nie czuję. Mogę tylko dotknąć swoich więzów. Mój ojciec śpi spokojnie. Wiem, że nic go nie zbudzi, nawet moje niezdarne szamotanie, więc zostaje mi czekać do świtu; nie ma tu okien, więc siedzę, pijana nienawiścią i co chwila zabijam go w snach.
***
Otwiera oczy. Są białe jak futro kozy. I tak samo brudne. Wiem, że chce tego samego, co wtedy. Podchodzi do łóżka i trzęsącymi dłońmi odwiązuje obślizgły sznur. Wstrzymuję oddech, by nie czuć jego potu zmieszanego z moim. Nie zaciskam pięści. On kołysze się na wszystkie strony. Jest wciąż pijany. Ślini się i wodzi językiem po ustach.
Czekam, aż stanie na jednej. Prostuję się powoli; gdy wstaję, czuję w sobie pustkę. Wielkie nic.
Teraz. Natychmiast odskakuję i rzucam się na niego całym ciałem; gdy pojmuje, że jest już za późno, to jestem już na nim, a on spada na krawędź wielkiej, stalowej beczki. Słyszę, jak chrupie mu kark.
- Ga…sira… - szepcze.
Nie smucę się. Oprócz żalu jest we mnie coś jeszcze. Idę do jego posłania i macam rękojeść noża w pościeli, a gdy ją znajduję to nachylam się nad tym człowiekiem; nic nie mówi, a ja zamykam oczy i obiema rękoma wbijam ostrze w jego paskudną twarz, a potem wybiegam za kotarę i płaczę jak nigdy wcześniej. Tylko dobrzy ludzie mają swój wirek.
***
Pociągam za klamkę. Drzwi nie otwierają się do końca. Coś je blokuje.
- Hej! – krzyczy do mnie potrącony. Ma wytartą kurtkę i kołysze się w słońcu.
Jest też dwójka innych. Przymykam oczy i wypuszczam powietrze nosem; śmierć przyszła do mnie. Trzęsą mi się nogi.
Ale oni nic nie robią. Jeden z nich nachyla się nade mną. Tylko patrzy.
- Na dzisiaj specjalne zamówienie. Sto litrów.
- T…tak. – odpowiadam.
Odprowadzają mnie spojrzeniem, przed którym uciekam do środka.
Nie. Nie zrobicie tego. Nie w taki sposób; nie po tym, co przeszłam. Wszyscy oni wiedzieli, na pewno wiedzieli, a kupowali od niego. Czuję to, patrząc na ich twarze. Myślą, że dalej jestem jego dziwką. Że to wszystko będzie trwało. Już wiem, co robić, wiem jak odpłacę się za wszystko. Odciągam ciężką kotarę i wchodzę do destylarni. Chang’aa jest już przelana. Starczyło akurat na połowę zbiornika. Dopełniam to zawartością białego kanistra z czaszką i płomykiem, a potem dolewam jeszcze sporo niebieskiej cieczy, aż strumyki spływają po ściankach na ziemię, ścierając zapach krwi i śluzu z przeklętego domu.
***
WOJNA GANGÓW W KIBERZE. ZMARŁY 42 OSOBY
Wszystkie z nich najprawdopodobniej zatruły się domowej produkcji trunkiem wzbogaconym o paliwo lotnicze i metanol. Na miejscu rzekomej sprzedaży napoju wyskokowego znaleziono ciało mężczyzny z raną zadaną nożem. Nie znaleziono przy nim żadnej gotówki. Sprawca – najprawdopodobniej działający w afekcie – nie został złapany.
___________________________________________________________
1 Uciekaj!
2 Kenijska potrawa z grubo mielonej mąki lub kaszki kukurydzianej
############################################
Oceniamy! 