Tekst I
Gdy papier zapłacze.
Marika marzyła we śnie i na jawie, by stać się częścią tego domu. Gdy usłyszała, jak bliska jest spełnienia pragnień, myślała, że to okrutne żarty. Teraz stała w progu i bała się wejść, zdrętwiała ze strachu. Wszystko było takie idealne, na swoim miejscu. Tańczące rusałki z obrazu i kwiaty w wazonie miały poprawiać humor już po pierwszym spojrzeniu przez otwarte drzwi. Półeczka z bibelotami obiecywała, że gość odnajdzie mnóstwo kolejnych cudeniek. Gospodyni czekała w wieczorowej sukni, jakby spodziewała się znamienitych gości; już odbierała od Mariki kurtkę, już całowała w policzek, jak bliską przyjaciółkę. Dziewczyna wytarła spocone dłonie w sweter. Była dobre piętnaście lat młodsza od pani domu, a jednak czuła, że ustępuje jej we wszystkim. Nawet młodość nie mogła dać jej przewagi. Gorączkowo starała się sprawiać jak najlepsze wrażenie.
„Trzeba znaleźć coś, na czym choć trochę się znam i pochwalić” – pomyślała.
W salonie jedenastolatek układał ostrożnie maleńkie rzeźby. Marika była zdumiona ich precyzją. Stół był pełen papierowych przedmiotów, ludzi, zwierząt, roślin. Ostrożnie podniosła krzaczek. Miał może cal wysokości, a jednak drobne palce dziecka zbudowały naturalnie wyglądające gałązki, listki. Wydawałby się żywy, gdyby nie był z papieru.
– Przepiękne. To origami?
Chłopiec wrzeszczał. W każdym krzyku było tyle bólu, że młoda kobieta była pewna – to nie dziecięcy kaprys, to ona zrobiła coś niewyobrażalnie złego, skrzywdziła go, choć nie rozumiała natury swego przestępstwa. Wiedziała tylko, co za chwilę nastąpi. Matka dziecka, która przed chwilą tak serdecznie zapraszała ją do środka, teraz powie jej: „proszę wyjść!”.
– Marika, kochanie, wyjdź na moment do kuchni i nastaw wodę na herbatę. Krzyś musi mieć chwilkę dla siebie, zaraz do ciebie przyjdę.
Dziewczyna nie znalazła elektrycznego czajnika, czy choćby zapalarki. Drżały jej ręce, złamała sporo zapałek, zanim staroświecki imbryk otulił się gazowym płomieniem. Przy uchu wciąż czuła oddech gospodyni, słyszała jej głos, spokojny mimo katastrofy. Wyczuwała jej perfumy, inne niż kiedykolwiek wąchała, oszałamiające. Sama użyła taniego dezodorantu. „Co tu robię?” Usiadła na podłodze, płacząc. „Idiotka, idiotka, idiotka, co sobie wyobrażałam, prostaczka, którą zaproszono do pańskiego dworu i zaraz wypędzą, idiotka, ja...”
– Też potrzebujesz chwili dla siebie? Wytrzyj buzię – starsza z kobiet podała gościowi papierową chusteczkę.
– Bardzo panią przepraszam, nie chciałam...
– Mów mi Basiu, nie trzeba tak formalnie. Nic się nie stało. Ostatnio takich dramatów mamy mniej, ale wciąż się zdarzają. Nauczysz się, jak ich unikać.
– Co zrobiłam źle?
– Wzięłaś jego rzecz do ręki. Nie cierpi dotykania. Nie odróżnia też między sobą, a przedmiotami, które do niego należą. Zniesie to, ale musisz go uprzedzić. I użyłaś niewłaściwego słowa. Musisz rozumieć, że w głowie Krzysia są przegródki na każdą rzecz, z bardzo precyzyjnymi podpisami. Dla ciebie origami i malutkie papier mâché są podobne. Dla niego to jakbyś pomyliła szpilkę ze słoniem. Na egzaminie od którego zależy jego życie. Wciąż chcesz zostać?
– Nie przegoni mnie pani... nie przegonisz mnie?
– O proszę. Ja się boję, że uciekniesz, ty się boisz, że cię wygonię. Chyba obie możemy odetchnąć. No dobrze, nauczę cię robić herbatę. Jeśli źle odmierzysz składniki, świat się skończy już dziś. Co najmniej na dziesięć minut.
***
Świat Krzysia nie skończył się co prawda, ale zatrząsł i zmieniał się. Chłopiec początkowo pytał, kiedy Marika pójdzie. W dniu, w którym zrobił mamie awanturę, dlaczego dziewczyny jeszcze nie ma, obie kobiety urządziły małe przyjęcie.
Marika pojawiała się co drugi dzień, później codziennie, aż w końcu zamieszkała w pokoju gościnnym. Na początku czuła urazę do Barbary, która jednakowo oschle uspokajała krzyk syna i płacz towarzyszki. Z czasem okazało się, że to najlepszy sposób.
Jedynym, który nie potrafił przystosować się do nowej sytuacji, był Marcin, ojciec Krzysia. Uciekał w pracę, unikał domowników. Dziewczyna rozumiała jego skrępowanie. Sama w końcu odważyła się porozmawiać o tym z Basią.
– To co było między mną a twoim mężem... byłam egoistką... i nie znałam cię, nie wiedziałam, jaka jesteś cudowna... bardzo cię... bardzo cię przepraszam.
Gospodyni wpatrywała się w nią chwilę, w końcu odpowiedziała:
– Riki, przyszłam do ciebie z propozycją dopiero wtedy, kiedy nie miałam już ochoty udusić we śnie ani ciebie, ani jego. Co nie znaczy, że będę pomagała ci uśpić wyrzuty sumienia. Teraz jest jak jest – potrzebuję cię, żeby Krzyś nie przeżył szoku. Z tym co było, musisz sobie poradzić sama.
– Jak to będzie? Krzyś wytrzyma twoją... twoje...
– Wciąż nie rozumiesz. On nie odróżnia mnie od szafy, jestem częścią wystroju tego domu, obiektem, do którego się przyzwyczaił. Jeśli kiedyś zechcesz wymienić szafę, musisz zadbać, żeby nowa miała półki w tych samych miejscach i tak samo skrzypiała. To robię z tobą – uczę cię skrzypieć jak ja. Jeśli dobrze to zrobimy, nie zauważy, że mnie nie ma.
***
Nowa pani domu z goryczą wspominała czas, kiedy marzyła, by mieszkać tu z Marcinem i wypędzić jego żonę. Teraz dałaby sobie uciąć rękę (dosłownie!) żeby mieć przy sobie Basię i wykopać jej męża. „Jest jak jest” – przypomniała sobie słowa Barbary. Nauczyła się „skrzypieć jak ona”: gotowała identycznie, przejęła jej gust co do ubrań i wystroju domu. Nawet pachniała tak samo, piżmem i jaśminem. „Dzikie Muśnięcie” nie było idealnym wyborem dla dwudziestotrzylatki, ale nie dbała o to. Marcin nauczył ją, co to pożądanie; wciąż je do niego czuła. Ale dopiero od Basi i jej syna dowiedziała się, że jest też zdolna do miłości. Chciała żyć jej życiem, chciała czuć ją we wszystkich drobiazgach wokół, w dziecku, którego nie można przytulić, ale da się kochać. Nawet w jej głupim i niewiernym mężu.
Podeszła do Krzysia, po raz kolejny w tym domu zbierając odwagę na rozmowę. Chłopiec mocował maleńkie papierowe świeczki na nowej rzeźbie.
– To świeczni... – przerwała, kiedy chłopiec gwałtownie nabrał powietrza. – Nie, świeczniki są prostsze, to kandelabr. A świeczki... to dla mamy? Już wiesz, prawda? Wiesz, że jej już nie ma. Odeszła. I nie może wrócić. Ty płaczesz?
Dziecko pokręciło morką buzią.
– Nie ty? A kto?
Krzyś bez słowa wskazał ręką na swoje dzieło.
– Zapłakany kandelabr... pewnie bardzo mu brakuje mamusi?
Wciąż milcząc, chłopiec pokiwał głową.
– Powiedz kandelabrowi, żeby nie płakał, bo ja zostaję, choćby nie wiem co.
Chłopczyk rzucił się ku niej. Marika pomyślała, że chyba jej nie uwierzył, bo objął ją i ściskał z całych sił, jakby chciał zatrzymać ją na zawsze.
.
*******************************************************
Tekst II
Rękaw - rzecz ważna
Pustka. Biała kartka zapełniała się pustymi słowami, które nie miały znaczenia. Nmajneijzsgeo. Najmniejszego, znaczy się. Tak.
Termin jakby nigdy nic biega po mieszkaniu, dyszy ciężko i postukuje długimi pazurkami po klepce. Trzeba go wyprowadzać na spacer, żeby się… sami rozumiecie.
Za to Pomysł za nic na świecie nie wyciągniesz na zewnątrz. Siedzi w swoim pudełku po butach i śpi całymi dniami. Nie myślcie tylko, że nie ma innych miejsc do spania – ma, i to całkiem sporo. Ale upodobał sobie pudełko po butach. Dziwny typ.
Termin i Pomysł stykają się bardzo rzadko, gdyż chodzą przeważnie różnymi drogami. Lecz jeśli już się spotkają…
Boże uchowaj! Człowiekowi nie pozostaje nic innego, jak tylko wspiąć się na papierowy kandelabr i płakać, płakać, płakać. A, i nieźle byłoby do tego zamknąć oczy i zatkać uszy kłębkami waty. Tylko uważać, żeby Pomysł się do nich nie dobrał, bo podrze na maleńkie kawałki, którymi, sami rozumiecie, Termin może się potem udławić.
A jak się Termin udławi, to trzeba będzie dany papierowy kandelabr sprzedać, żeby mieć na leczenie Terminu. No i na czym się człowiek schowa? Na niczym! Właściwie, to można by sprzedać Pomysł na leczenie Terminu, ale… Tak zostać sam na sam z Terminem w domu, codziennie wyprowadzać i słuchać jego kroczków?
Nie, już lepiej Pomysł zostawić. Zresztą, ileż by tam było z niego pieniędzy? Nierasowy on, takich to za darmo oddają. A oddawać Pomysł za darmo to już szczyt głupoty!
Zaś gdyby tak sprzedać Termin? Tylko by mu trzeba rodowód dorobić, bo poprzedni zalał… o nie, nie łzami, drogi czytelniku, nie łzami... gdy po raz pierwszy go nie wyprowadzano o przyjętej porze. Cóż zrobić, kiedy Autor był chory? A może akurat siedział na kandelabrze? Nie pomnę.
Spytasz, czytelniku, czemu ten kandelabr jest papierowy? A wiesz, że Termin już się dławił kłębkami waty? Kłębki duże, noc ciemna, zimna, lekarz zmęczony… Trzeba było czymś płacić.
Zaraz, ale skąd właściwie u mnie Termin, zapytasz? Wcisnęli! Na targu; człek szedł, niczego nie podejrzewając, a tu leci z tyłu babka i szarpie za rękaw. Rękaw to, wiesz, rzecz potrzebna, nie można sobie dać ot tak oderwać. Poszedł Autor za babką, cóż robić.
Szli długo. Jeden zakręt, dwa – przy czwartym Autor już nie liczył.
- Rękaw, babciu, puśćcie.
- Puszczę, synku, jak dojdziemy.
Doszli. Zawalona buda ze starociami, jakieś kadzidełka się ćmią w oknach, dym wali ze szpar w oknach. Duszno, jak cholera.
Na środku zagraconego pokoju – klatka. Złota! Autorowi oczy zabłysły! Za taką klatkę to by można było Pomysł ze dwa lata samym tuńczykiem karmić!
- Chodź, synku, zobacz.
Autor podszedł, cóż robić. Nie miał pieniędzy na klatkę, to choć popatrzy
.
A w klatce… Jezus Maria! W klatce Termin. Ślina kapie mu z pyska na złotą posadzkę, wyżera ją niby kwasem solnym. Na złotą posadzkę – ślina tego bydlęcia.
- Ile, babciu, chcecie za klatkę?
Babka zmełła w ustach niezłą sumkę i wypluła jak pestkę od śliwki. Autorowi aż w uszach zadzwoniło.
- Przecież to tombak, babciu!
- Tombak, synku, to ja mam w szczęce. Bierzesz?
- Za tyle nie wezmę.
- A Termin weźmiesz? Za darmo dam.
Termin? Termin?! Bez klatki? Czy to nie kpina?!
- Niby jak ja go, babciu, do domu doniosę?
- A ty nie nieś, synku, tylko prowadź. Małymi, małymi kroczkami. Ot, jak ja ciebie, synku, za rękaw, tak ty jego za smyczkę. Pomału, pomału. A, i kiełbasy ci dam… Masz już co w domu?
- Pomysł.
- I co? Śpi twój Pomysł, synku, całymi dniami, a w nocy hula nad głową?
- I śpi, i hula, i nad głową.
- To ty mu Termin przyprowadź, ot, się ładnie porozumieją. Wnet twój Pomysł ożyje, nawet myszy będzie łapał./AKAPIT]
- Dawajcie, babciu.
- Ot, to i pięknie, synku, pięknie! Masz, kandelabr ci jeszcze dam, papierowy. Za darmo, za darmo, synku. A Termin to, widzisz, synku, francuski jest, dbaj o niego. Nie to, co pomysły dachowe, co to ich pełno po mieście… Wyjdziesz z Terminem na spacer, od razu ci się wszyscy będą kłaniać.
Wziął Autor smycz w jedną rękę, kandelabr wcisnął pod pachę i poszedł do domu. W drodze nikt się nie kłaniał, ale już ciemno było, może nie zauważyli, że Termin – francuski.
W domu Termin wnet rzucił się na Pomysł. Tumult był, że Boże uchowaj!
Całą noc przesiedział Autor na kandelabrze i łzy kapały mu z oczu i nosa, aż papier przemókł. Nad ranem Autor spadł na podłogę.
Wyprowadzając Termin, patrzył, czy ktoś mu się kłania. Nikt! A Termin to, panie, francuski, rasowy…
Mówiła babka, że się z Pomysłem porozumie. A gdzież tam! Powarczeli, posyszeli na siebie i każdy poszedł do swego kąta.
Tak oto żył Autor z Terminem i Pomysłem pod jednym dachem. Żadnego z nich sprzedać nie mógł – nikt nie kupował. A oddawać szkoda, w końcu żywe to to. I, bądź co bądź, grzeje troszeczkę. Szczególnie teraz, na jesień.
*******************************************************
Tekst III
Antytoast za T.
Zamknąłem drzwi i przeleciałem wzrokiem pokój. Nie wyglądał na zaniedbany. W męskiej skali stos łachów na krześle oraz kurz na półkach wynosi "w granicach normy". Gospodarz zsunął słuchawki na kark, kiedy w końcu mnie zobaczył. Siedział pod szafą z palcami opartymi o czoło, nie mogłem dostrzec źrenic. Przeniosłem ubrania na łóżko i przemieściłem siedzisko bliżej chłopaka. Postanowiłem być bezpośredni. Adrian nie lubił owijania w bawełnę, ani nie tolerował (jego zdaniem) zbędnych konwenansów. Zwłaszcza w tym roku – debiutu na studiach, pierwszym bez dziadka. Czasem żałował, że nie odziedziczył po nim wiele więcej niż mikrego wzrostu i dużego nosa.
– Witaj, Adi.
– Cześć, tato – wymamrotał ponuro.
– Poza robotą ciągle siedzisz tutaj…
– Wolisz, żebym jak mama dziergał sukienki z bibuły? – wreszcie spojrzał.
– Nie przyszedłem mówić, co powinieneś robić – kontynuowałem bez reakcji na przekrwioną kopię oczu żony. – Sam całkiem nieźle sobie radzisz. Interesuje mnie czy naprawdę to przemielasz, czy uciekasz od tematu.
– Co tu jest do przemielania? – Adrian żachnął się, wstał i zaczął chodzić w kółko. – Mogę analizować rzeczy, z którymi coś mogę podziałać, użyć, poprawić, a tu co? Mogę wychodzić z siebie, ciskać wszystkim w każdego i co zyskam?
– Zero.
– Zawsze tylko jeden i ten sam rezultat.
– Tak?
– Żyj, dbaj i wzrastaj! Czy będzie kiedyś taki powód, dla którego bez emocji i racjonalnie będziesz w stanie powiedzieć, udowodnić, że nie warto żyć, dbać o siebie, bliskich i to wszystko rozwijać? – nie czekając na odpowiedź, pokręcił głową. – No, a uczuć wystarczy nie tłumić, tylko w pokojowy sposób wyrazić. Czas zrobi resztę.
– Mhm. Czyli mówisz, że coś tam przerabiasz – wstałem, zagradzając mu drogę. – Mam coś dla Ciebie. Dostałem go od teścia na urodziny.
Pogrzebałem w kieszeni i wyciągnąłem stary scyzoryk. Na drewnianej obudowie wygrawerowano: non omnis moriar. Wręczyłem Adrianowi nóż.
– Powiadał, że kiedy stosujemy dziadka nauki i używamy jego sztuczek, to nawet nie musi tu być, żeby był obecny.
– Taki napis, i to na nożu, pasuje do poczucia humoru… – obracał prezent w dłoni.
– Tak… Po kimś jesteście tacy "bez ogródek" – mruknąłem.
W tym momencie z dołu dobiegły złowrogie krzyki.
– Co robi mama?
– Wolałem nie pytać, ale rano ustawiała ręczniki papierowe w piramidę, a niedawno koty wróciły z polowania…
– Ja tam nie idę, nie będę śmiał w żałobie.
– Mhm, w takim układzie ja się… ośmielę.
Nie było mnie dobre pół godziny, a kiedy wróciłem i przekazałem Adiemu prośbę ukochanej, oczy syna znacznie się powiększyły.
– Twoja mamusia pyta, czy zrobisz jej miecz?
– Aha… – nie wiedział czy to żart, czy ja na poważnie. – Czyli z mamą nie jest do końca w porządku? To podobno kobiety są silniejsze psychicznie… – dodał zdumiony.
– Ee – zająknąłem się – nie moja dziedzina. Jeśli to pomaga lub daje odetchnąć od sprawy, postanowiłem się nie wtrącać. Poświęcenie salonu na zaimprowizowaną pracownię, żeby nie musiała wychodzić z domu, nie jest jakimś ogromnym wyrzeczeniem. Mecze oglądam w garażu i mam spokój – mrugnąłem.
– Wujek ma jeszcze trochę blachy, możemy coś wyciąć – skupiony mówił wolniej. – Ma być gruby? – zapytał, wyciągając telefon z kieszeni.
– Nie, Adi. Robota będzie łatwiejsza – powiedziałem z uśmiechem. – Tym razem żadnego metalu, drewna, ani niczego "stałego, twardego". Widziałeś za oknem? – wskazałem palcem. – Sąsiadka wywaliła rano kilka pudeł. Idź, zbierz co lepsze i wytnij z tektury.
– Ee, to na spoxie. Nie muszę nigdzie jechać – wywnioskował z ulgą. – Powiesz mamie, że zaraz zrobię?
– Dobrze, tylko zbieraj się.
*
Adrian nie przypuszczał, że mama może kiedykolwiek akceptować bałagan w salonie. Od wejścia podłoga była usłana świstkami z porozrywanych rolek. Godzinę później syn zastał nas skupionych na doczepianiu łańcucha do jednorazowych talerzyków. Kinga walczyła z klejem, ja trzymałem spodek.
– Papierów ci u nas dostatek – zniżyła głos – ale i tekturę przyjmiem jako wróżbę zwycięstwa. Dziękuję ci bardzo, syneczku.
– Proszę – odłożył miecz na stół. – A co z tego wyniknie? – nie mógł powstrzymać ciekawości.
– Najpierw niech klej wyschnie, następnie przyniosę resztę części. Połączymy i wtedy… – głośno westchnęła i w końcu wycedziła: – zobaczysz!
– Ech! Standardowa konkretna odpowiedź – nie omieszkał skomentować. – Dzięki. Ee, to ja spadam?
Odwrócił się, kiedy akurat skończyliśmy przyczepiać pierwszy talerzyk.
– Zanim odlecisz, mogę cię o coś zapytać? – zielone oczy matki skanowały uważnie.
Wykonawszy kolejny obrót, potwierdził niechętnie, być może odgadując pytanie. Przewlokłem łańcuch przez obręcz, udając obojętność.
– Hania już nas nie odwiedzi? – Kinga starała się być jednocześnie delikatna i bardziej rzeczowa.
Otworzył usta, ale nie odezwał się.
– Pozostajesz przy swoim, tak?
– Ekhm – odchrząknął. – Nie można najpierw zgadzać się na pewne zasady, a potem… – Adi zacisnął zęby. – Grać drugiemu na uczuciach aż do nagięcia reguły. Nie można! Kobiety na wieczność nie dostaniesz, a siebie tak… To komu mam być przede wszystkim wierny?
Podeszła go przytulić. Na początku niby chciał umknąć, ale naraz uszło powietrze i zastygł w matczynych ramionach.
– To dobry moment na przerwę – rzekłem, odkładając wszystko na bok.
*
W nocy Kinga znowu płakała. Jasne włosy to czasem jedyne co widzę w mroczne noce. Kiedy przez sen słyszę jak łka, podobno automatycznie ją przytulam i śpimy tak do rana. Tym razem miała głośniejszy napad, nie było mowy nawet o półdrzemce. Siedzieliśmy razem na brzegu łóżka i wspominaliśmy. Opowiadała o wszystkim, czego dowiedziała się od taty. Wymieniała rzeczy, za które będzie wdzięczna do końca życia. Rzadko dorzucałem trzy grosze, głównie po prostu byłem.
– T–to mój ostatni projekt – zarzekała się. – Wszystko takie miękkie… Roz–rozwodnione… Nie można być pewnym na niczym! – uderzyła pięścią w łóżko. – Nie warto… – kręciła głową. – Całe życie pracujesz, wiernie stoisz latami za ludźmi, ojczyzną… I co? Ciesz się, że nie wyrzucą na śmietnik. Jeszcze może podziękuj… Ach! – wstała i ruszyła do drzwi.
– A ty dokąd? – zapytałem zaniepokojony.
– Muszę to skończyć i tym wszystkim pierdolnąć, bo wyjdę z siebie.
– Ale nic nie…?
– Nie! – przerwała, trzaskając drzwiami.
*
– Na pewno jest sens montować kurtynę dla samego Adiego? – powątpiewałem, zaczepiając zasłonę o żyrandol. – Wiesz, zdążyłem co nieco podejrzeć, kiedy ją niosłem.
Pojemny kubeł ustawiony w centrum salonu został po brzegi wypełniony makulaturą. Obok stał worek z resztkami styropianu. Kinga ustawiała krzesła z powrotem na standardowe miejsca.
– Otoczka jest ważna – oznajmiła stanowczo. – Wynieś śmieci i idź po niego, proszę. Zawołam, gdy będzie gotowe.
Powstrzymywałem buntownicze odruchy do czasu zakończenia żałoby. Pomagałem w prozie codzienności. Dbałem jak potrafiłem, gdzie mogłem, tam zastępowałem, chowając wszystkie narzekania. Mocno i skrycie oczekiwałem końca okresu ponurości. Wypatrywałem oznak wiosny w środku jesieni. Łudziłem się promykami łamanymi w pryzmacie rzeczywistości.
Kiedy zapukałem do Adriana, syn akurat grał.
– Hej, co to? – spytałem.
– „Spec Ops: The Line” mówi coś ojczulkowi? – spojrzał spode łba.
– Jeszcze nie, ale mógłbyś opowiedzieć nieco bez zawstydzania staruszka – usiadłem na łóżku.
Trzy kwadranse przypatrywałem się poczynaniom żołnierza sił specjalnych przemierzającego pustynne miasto. Potrafiłem zrozumieć moc wciągania komputerowych symulacji, jednak gra w życie jest bardziej ekscytująca. Wierzyłem, że syn w końcu dojdzie do podobnego wniosku.
Po tym jak z parteru dotarło gromkie: "zapraszam!", Adrian wykonał szybki zapis i zaraz byliśmy na dole. Usiedliśmy na przygotowanych miejscach blisko kurtyny. Na stole czekała herbata i ciasteczka. W kącie pokoju paliła się lampka, obok której stała butelka wina. Żona usiadła między nami, wypiła łyk herbaty i powiedziała:
– Kochałam mojego tatusia.
Przerwała, wzięła kubek ponownie do ręki. Adrian dał mamie buziaka w policzek.
– Kochany dziadziuś…
– Tyle się od niego nauczyłam… Był najbardziej pracowitym człowiekiem, jakiego znałam. Tyle zrobił dla innych… Zasłużył na wiele, a co dostał w potrzebie? Możesz całe życie robić dla kraju, a potem co?! – nagle wstała i podeszła do zasłony. – Pani się tobą zajmie.
Pociągnęła, a kurtyna opadła. Gdy włączyła boczne światło, musiałem ostatecznie przyznać… nie był to malowniczy widok. Wątła kobieta wykonana ze styropianu była odziana w sukienkę z brązowej bibuły. W prawej ręce dzierżyła tekturowy miecz, który oparła o stopę. Ku górze wznosiła lewą dłoń, a przez nią miała przewieszony znajomy łańcuch z talerzykami. Długie świstki włosów zaczesano do tyłu, aby nie zasłaniały twarzy. Rolę tę pełnił papier toaletowy – przysłaniał oczy kruchej niewieście. Z głowy wystawało pudełko po żarówce, do środka którego z pomocą niebieskiej świecy wepchnięto ręcznik papierowy. Małżonka tak przygotowany kandelabr przytwierdziła na czubku dzieła. Na dodatek nie stał prosto, tylko był wychylony w przód.
Jedno można stwierdzić od razu: widok nas zdumiał. Kinga wykorzystała moment i otworzyła wino.
– Wyjątkowo, synu, mama będzie trochę młodzieżowa – łyknęła z gwinta. – Możesz wszystko – kontynuowała – a później i tak jesteś skazany na wyrok ślepej Panny Te. Dawno temu była to kobieta pełnowymiarowa, snajperskiej celności, stalowego miecza i aptekarskiej wagi. Zobaczcie: co z niej zostało!? – zaśmiała się. – Kroczy brzydka w cieniu. Może trochę światła? – podbiegłszy, zapaliła knot. – Może teraz dostrzeże co nam zrobiła? Niech tylko posłucha…
Życie dziadka. Była to długa opowieść o dobrym mężczyźnie i jednego byłem pewien: każdy ojciec chciałby być tak wspominany przez córkę. Mówiła, a wosk z przechylonej świeczki kapał prosto za przepaskę z papieru. Niebieskie strugi wypływały poniżej, żłobiąc styropianowe policzki.
– Chociaż jeden raz ta zdzira zapłacze. Proszę bardzo, antytoast za Pannę Te: – wzniosła butelkę do góry. – ani mi się waż! Skoro mój tato harował tyle lat i gucio za to otrzymał, może ja Cię oświecę, kiedy zaprzestanę? Wydaje ci się, że dobrzy ludzie będą czekać w nieskończoność na pomoc i wsparcie? Może jak się zatrzymamy, w końcu przejrzysz na oczy? To ważne, byś nasze losy ważyła perfekcyjnie! Słyszysz?! Inaczej wyglądasz właśnie tak!
Zdezorientowany Adrian chwycił ciasteczko, kiedy mama w końcu odstawiła butelkę i usiadła.
– Ee… żal – podsumował syn.
– No, ale co zrobisz, Kinia? – zapytałem, słuchając zaniepokojony. – Kochanie, głową muru nie przebijesz. Nic nie zrobisz… – wzruszyłem bezradnie ramionami.
– Dokładnie – uśmiechnęła się. – Nic już więcej nie muszę robić. Skupię się na was, moi kochani. Wobec was nie mam oczekiwań. Was po prostu kocham. Was…
– Mamo, chwileczkę – Adi zatrzymał dalszy wywód gestem dłoni. – Masz prawo do dużego rozgoryczenia, to zrozumiałe. Tylko powiedz: tym dzisiejszym wydarzeniem chcesz zamanifestować obrazę na cały świat, dobrze rozumiem? – upewnił się.
– Zgadza się – potaknęła.
– Czyli… FOCH?! – dopytał, szeroko otwierając oczy.
– Tak, synku… – odparła przez zęby. – Foch!
*******************************************************
! | Wiadomość z: Bitwa |
Oceniający mogą przyznać każdemu tekstowi maksymalnie po trzy punkty. |
Zachęcamy do pisania komentarzy i przyporządkowania nicków do tekstów. 