2
autor: ancepa
Zasłużony
TEKST nr 1 - ***
Edenfalls nie było już tym samym miejscem, którym było jak je opuszczałam wieki temu. Pamiętam, że miałam na sobie spraną sukienkę z czerwonego sztruksu i miodowy, powyciągany sweter. Teraz ten sweter wisi na wieszaku daleko od Edenfalls. Trzeba pokonać tysiące kilometrów samolotem, potem kilka mniejszych miast autobusem, czterdzieści stopni i ciemność strychu, by odnaleźć dowód na istnienie tamtej smutnej dziewczyny, która liczyła, że nosząc kolorowe ciuchy, będzie sprawiać wrażenie zadowolonej z życia.
Taksówka stała na światłach koło teatru. Bałam się podnieść wzrok. Biały tynk był tak nowy, jak moje granatowe bolerko. Ale ja wiedziałam, że kryje pod sobą zwietrzałe cegły, na których wymalowane były sprayem imiona ludzi, których charyzma przeminęła.
To było trochę jak wejście do sklepu z antykami i odnalezienie w nim zagubionej pamiątki po babci. Dla przypadkowych klientów była to tylko pufa do przedpokoju, na której czasami będą sobie mogli oprzeć nogę lub rzucić na chwilę pęk kluczy. Dla mnie ta pufa była wszystkim co zostało mi po babci, ale było już za późno, by ją wykupić.
Zielone. Taksówka ruszyła. Minęliśmy teatr i wjechaliśmy do parku miejskiego. Kasztany zrzucały liście. Stały dumnie wzdłuż alei, otoczone płotkiem splecionym z miedzianego drutu. Wreszcie znalazł się ktoś, kto o nie zadbał, ale nawet on nie był w stanie zatuszować tych blizn po czyimś scyzoryku. Westchnęłam ciężko. Można było otoczyć drzewa płotem i posadzić wokół kwiaty i trawę. Sprawić, że na ławkę obok usiądzie rodzina lub zakochana para i w spokoju będzie rozkoszować się pięknem parku, ale nie da się zerwać kory z tych drzew, by ukryć, co się niegdyś pod ich konarami naprawdę działo.
Taksówka mknęła niestrudzenie naprzód, pokonując zakręty i raz po raz zmieniając pasy. Za szybą zaczęło padać. Z tego jak zapamiętałam miasto, niewielu ludzi o tej porze i przy takiej pogodzie szwendało się po ulicach. Wjechaliśmy do centrum I ku mojemu zdziwieniu tętniło ono życiem. Zaśmiecona fontanna, w której niegdyś zalegał szlam I rozkładające się pety, teraz tryskała wodą, a kolorowe światełka odbijały się w jej spadających strugach. Na miejscu zamykanych o zmierzchu sklepików i słabo prosperujących salonów fryzjerskich, teraz moim oczom ukazał się rynek pełen tłumnych lokali. Muzyka i dźwięki rozbawionego towarzystwa kłębiły się, tworząc zwarty, drażniący uszy gwar.
“To nie jest to Edenfalls, które przed laty opuściłam po kryjomu – pomyślałam z bólem. - Na to ktoś rzucił światło. Tamto było jak deszczowy dzień, to jest jak tandetna tęcza.”
Taksówka zajechała pod hotel “Eden”. Drzwi otworzył mężczyzna w czarnym garniturze i podał mi rękę. Nie sądziłam, że na moim wieczorze autorskim może zebrać się aż tylu ludzi. Objęłam wzrokiem cały ten obcy tłum. Może i szukałam znajomych twarzy... Może... Ale prawdopodobnie tylko oszukiwałam samą siebie, że byłabym w stanie spojrzeć komukolwiek z nich w oczy.
Przywitała mnie Sylwia Martino, prezydentowa miasta, której Edenfalls zawdzięczało swój rozwój.
- To dla nas zaszczyt... – powiedziała mi do ucha, całując powietrze obok policzka – ... że Edenfalls było kolebką dla twórczości tak znamienitej osoby. Zapraszam.
Wskazała uśmiechniętą głową witrażowe wejście do hotelu. Ruszyłam pierwsza. Powietrze z trudem przeciskało się przez tchawicę, a krew wirowała w ciele jak kolejka na rollercoasterze.
Pamiętam, że tego wieczoru wypiłam dużo szampana i odpowiedziałam na kilka pytań lokalnych dziennikarzy. Około czwartego kieliszka alkoholu wywołano mnie przed tłum. Wręczyli mi książkę, na której okładkę bałam się spojrzeć.
Nagle ujrzałam go w tłumie fanów. Stał przy drzwiach i tylko on jeden nie bił brawa, gdy usiadłam przed reflektorem. Stał tam przy kwietniku, w szarym końcu i mierzył mnie pustym spojrzeniem.
***
“Wpadłam do salonu, jakby zniosła mnie tam fala tsunami. AJ leżał nieprzytomny na kanapie, a reszta czekała na przyjazd karetki. Murray przemywała mu zakrwawioną twarz, próbując wydobyć zarysy oczu i nosa.
- Dorwali go na klatce – powiedziała, widząc moje osłupienie na twarzy. - Gdy Bobby go znalazł, był już nieprzytomny.
- Gdzie Dan? - Zapytałam. Czułam, że najgorsze dopiero nadejdzie.
Odpowiedziała mi cisza.
- Kto to zrobił? - Dopytywałam drżącym głosem. - Chris Bowen, prawda? On go pobił...?
- AJ dostał radio od Susane – wybełkotał Gwizdek.
- Mówił, że było jego ojca...
- Skłamał. Wiedział, że każemy mu je zwrócić.
Wybiegłam z pokoju, zostawiając za sobą całą paczkę. Przemierzyłam osiedlowe boisko i skierowałam się w stronę przystanku tramwajowego. Dobrze wiedziałam, gdzie zastanę Dana i że musiałam dobiec tam jak najszybciej.”
***
Murray wyglądała na zmęczoną życiem. Lekko przygarbiona, w spranych ciuchach. Obdarzyła mnie smutnym uśmiechem. Spotkałyśmy się w parku, w połowie drogi między budką z lodami, a fontanną, do której ufni ludzie wrzucali drobne na szczęście.
- Lauruś... - Wyszeptała, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Nasza mała, nieśmiała Lauruś, która nocami zamieniała się w prawdziwego demona prawdy. Przez wiele lat szwendałam się po Edenfalls, szukając twoich inicjałów na murach i drzewach.
Odpowiedziałam jej uśmiechem i łzami w oczach.
- Teraz stałaś się Laurą Maye – ciągnęła, obserwując mnie od stóp po czubek głowy. - Teraz ludzie już nie zmazują odważnych napisów na murach, ale jeszcze czekają niecierpliwie na każde twoje słowo.
- Przesada – odparłam. - To co najważniejsze, napisałam już dawno temu na sprayem w różnych zakamarkach miasta. Każda moja książka to już tylko zlepek lekkostrawnych bzdur.
- Słyszałam, że nowa książka Laury Maye to jej biografia z czasów Edenfalls.
- Zgadza się, głównie o tym. Ale też mówi, co się z nią działo po opuszczeniu miasta.
Murray westchnęła I złapała mnie za rękę.
- Byłyśmy jak siostry – szepnęła, opuszczając głowę. - Mówiłyśmy sobie o wszystkim. A ty pewnego dnia po prostu zniknęłaś.
- To nie tak... - Odparłam szybko, zaciskając palce na jej dłoni. Nie dała mi dokończyć, jakby bała się, co mogą przynieść słowa. Odwróciła głowę. Rozejrzała się po parku, jakby próbowała sobie przypomnieć, skąd przyszła.
- Gdy rada miasta dowiedziała się, że inicjały L.M. Należą do sławnej Laury Maye, postanowiły odsłonić i odrestaurować wszystkie twoje graffiti.To dziwne uczucie, jakby stawiali pomnik nieżyjącej już od dawna osobie.
Przełknęłam ślinę i spuściłam wzrok. Wiedziałam, że spotkanie Murray po latach będzie ciężkie, ale nie przypuszczałam, że zamieni się w ekshumację pochowanej już dawno Laury M.
- Chodźmy stąd – moja dawna przyjaciółka przerwała gęstniejącą między nami ciszę. - Jak ci się podoba nowe Edenfalls? - Zapytała, ruszając wzdłuż ścieżki.
- Dużo się zmieniło – przyznałam. - Ludzie już się nie boją wychodzić wieczorami i chyba mniej pada.
- Ludzi rzeczywiście jest więcej. Kilka lat temu wybudowali nowe osiedle I sprowadziło się dużo mieszczuchów. Otworzyli teatr i multikino. Pamiętasz ten bar mleczny przy ulicy Parkanowej? Teraz jest tam restauracja i podają golonkę w panierce. Byłam tam kilka razy.
Uśmiechnęła się gorzko. Park zgęstniał i zamienił stopniowo w przestronny las.
- Ludzie wychodzą coraz chętniej, bo już nie mają się czego bać. Wszędzie założyli monitoring i rozbudowali komendę policji. Ci, którzy kiedyś szwendali się bez celu po zaułkach, nie mają już po co wychodzić. Całe szczęście, ze chociaż większość ze znajomych Chrosa Bowena...Pamiętasz jeszcze Chrisa?
“Jak mogłabym go zapomnieć?”
- Połowa jego bandy dostała wyrok i siedzą w zakładzie w Red River. Druga połowa wsiąkła w tutejszą politykę i siedzi w radzie miasta.
- A co z Chrisem?
Murray spojrzała na mnie I zwolniła kroku. W jej spojrzeniu zamigotało zdumienie.
- Chris nie żyje, Lauro. Dan go zabił.
Długą chwilę podążałam bez słowa za tą powłóczącą nogami kobietą.
- Jak to się stało?! - Zapytałam w końcu, dobywając resztki odwagi.
- Jak zwykle. Przecież znasz Danny'ego. Chris sprowokował go ten jeden raz za dużo i już więcej nie będzie miał ku temu okazji. Więzienie bardzo zmieniło Dana. I nie tylko jego, Lauro... Nasza paczka się rozbiła. W tej chwili nie mam już z nikim kontaktu. Można powiedzieć, że tylko z AJ-em, ale po tym, jak go wtedy pobili do końca nie można mieć z nim pełnego kontaktu.
- A co z Bobym? I z Gwizdkiem? Co u nich? - Dopytywałam, czując przytłaczającą mnie bezsilność. Edenfalls wyglądało pięknie w blasku wrześniowego słońca, a ja czułam, jak właśnie zamienia się w szare gruzowisko.
Murray westchnęła. Podczas gdy mnie dręczyły pytania, ją przytłaczały odpowiedzi.
- Śmierć Chrisa pociągnęła wiele ofiar. Bobby trafił do poprawczaka. Gdy wyszedł nie chciał się z nikim z nas zadawać. Teraz mieszka z ciotką na przedmieściach. Czasami mijamy się wieczorami na rynku, ale nie rozmawiamy za dużo. Gwizdek... - Gorzki uśmiech wykrzywił jej twarz. - Ma problemy z alkoholem. Kiedy miasto uznało, że trzeba rozwiązać problem z bezdomnymi, trafił do zakładu dla obłąkanych. Nie jest na tyle zdrowy, żeby mogli go “wypisać”, ani na tyle chory, żeby nie mógł w ramach odwyku sprzątać szpitalną stołówkę.
Dotarłyśmy do bram cmentarza. Przystrzyżony żywopłot i bluszcz obrastający drzewa upodabniał to miejsce do zabytkowego cmentarza gdzie spoczywają zazwyczaj wojenni bohaterowie. Zaniepokoiłam się, gdy Murray pchnęła zdobioną aluminiowymi kwiatami furtkę i ruszyła powoli jedną z cmentarnych alejek.
- Nie wiem, czy warto tego słuchać, Lauro. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że chociaż ty odniosłaś sukces. - W jej głosie wyczułam ironię. - Często o tobie myślę. Nie mam ci za złe, że nas opuściłaś. Byliśmy głupcami, że nie poszliśmy w twoje ślady. Na co liczyliśmy? Że Edenfalls będzie dla nas przychylne? Że znajdziemy pracę i zostaniemy kimkolwiek chcielibyśmy być? Dan zrobił największy błąd, że kazał nam w to wierzyć i żyć w przeświadczeniu, że jesteśmy kimś. Że muszą się z nami liczyć. Żeby być kimś, trzeba sobie na to zasłużyć. A my? Buntowaliśmy się w tym swoim przeświadczeniu, że dostaniemy coś tylko dlatego, że nam się należy.
Murray przerwała swój gorzki monolog. Zatrzymała się i wystawiła twarz do słońca. Lekki podmuch wiatru przyniósł zapach kwiatów doniczkowych. Pytanie, które pulsowało mi w mózgu, teraz pozwoliło zostać zadane.
- Wiesz, co się dzieje z Danem?
Murray podjęła spacer.
- Dan ma żonę i pięcioletniego synka – oznajmiła. - Mieszka im się dosyć bogato na Alei Cudów. Ostatni raz rozmawiałam z nim trzy lata temu, jak tylko zamknęli Gwizdka w wariatkowie. Pytał się mnie, czy jeszcze warto walczyć. Nie wiem, czy chodziło mu o nas, czy bardziej o siebie.
Kobieta zatrzymała się przed niewielkim nagrobkiem, wykonanym z materiału imitującego marmur. Wydobyła z kieszeni znicz i podjęła próbę rozpalenia go na wietrze. Spojrzałem na pozłacane napisy, wyryte na płycie:
- Laura Willis? - Zapytałam, unosząc brwi. Murray ułożyła z namaszczeniem znicz zaraz obok bukietu sztucznych stokrotek.
- Straciłam niedawno córeczkę – szepnęła z lodowatą obojętnością.
***
“Obudziły mnie pojękiwania mamy I skrzypienie łóżka w jej pokoju. Miałam tylko nadzieję, że bliźniaki śpią swoim twardym snem, a mama odczuwa choć nikłą przyjemność.
Byłam ciekawa, czy gdyby wiedziała, że ojciec I Natally wychodzą dzisiejszego wieczoru na uroczystość rodzinną, to by zaprosiła tu tego mężczyznę. Nie chciałam wiedzieć, kim był. Być może mijałam go co dzień w spożywczym? Chciałam, żeby tak zostało, żebym ciągle patrzyła mu obojętnie w oczy.
- Lauro, śpisz? - Wybudziła mnie o czwartej. Wydobyłam z siebie ciche pochrapywanie. - Lauruś?
Westchnęła I wyszła na balkon. Tej nocy też paliła sama.”
***
Spotkanie z matką w hospicjum za miastem nie było tak ciężkim doświadczeniem, jak mogłoby się z początku wydawać. Ojciec I Natally odebrali mnie spod hotelu. Żona mojego taty przywitała mnie perlistym uśmiechem. Zdałam sobie sprawę, że mimo kilkunastu lat nie posunęła się ani trochę w czasie. Co innego bliźniaki. Ich zdjęcia przyklejone były do deski rozdzielczej w aucie.
- Ted i Mark wyrośli na wspaniałych młodzieńców – opowiadała Natally. - Przykro mi, że się minęliście. Chłopcy wyjechali na studia, ale zapewne transmisja odczytu twojej książki będzie gdzieś nagrana.
- Mam nadzieję, córciu, że nie pisałaś w niej żadnych bzdur o nas, co?
- Nie tato – odparłam szybko. - A jak ma się mama? - Szybko zmieniłam temat. Natally zajęła się wnikliwą obserwacją paznokci, a ojciec westchnął przeciągle.
- Nie było nam łatwo, Lauro – przyznał. - Alzheimer nie postępował tak szybko, ale skutki nieleczonych... - Chrząknął. - ...chorób wenerycznych na pewno nie odwróciły jej uwagi od zmagań z pamięcią. Mieszkaliśmy jeszcze trochę razem po twoim zniknięciu, ale rozumiesz... Chłopcy podrośli, musieliśmy się postarać o większe mieszkanie. Awans Natally był jak manna z nieba. Potem choroba twojej matki... Przygarnęliśmy ją do siebie, ale nie daliśmy rady jej pomóc.
- Pamięta mnie? - Zapytałam.
- Raczej wątpliwe – przyznała Natally. - Odwiedzamy ją co jakiś czas, ale jest coraz gorzej. Zakażenie wniknęło już do krwi i lekarze są złej myśli.
Wyjeżdżając z miasta minęliśmy wielki bilbord, na którym, odkąd pamiętam, znajdowała się sfatygowana reklama zachęcająca do dzielenia się posiłkiem z potrzebującymi. Teraz ujrzałam tam swoją uśmiechniętą twarz. W dłoni książka, a nad głową napis – Laura Maye “Bramy Edenfalls”.
Ojciec zwolnił nieco i przez chwilę we trójkę kontemplowaliśmy plakat.
- Kto by pomyślał, że nasza Laura będzie sławna – westchnął ojciec z satysfakcją.
- Daj spokój tato – obruszyłam się. - Sława mija szybciej niż mgnienie oka. Za parę lat społeczeństwo zachoruje na zbiorowego Alzheimera. Na dźwięk mojego nazwiska będą się drapać po głowie.
- Lepsze to, niż żebyś do usranej śmierci pracowała w jakimś włókienniku, alb skończyła jak ta żona Danny'ego. Pamiętasz jeszcze tego fircyka?
- A co z jego żoną?
- A lepiej nie mówić – Natally machnęła ręką. - Wjeżdżaliśmy już na parking domu starości.
- Nie wiem, co czeka tego ich syna. Mam nadzieję, że też kiedyś zwieje. Danny nachodził nas po twoim zniknięciu. Raz zrobił mi niezłą awanturę, że więzimy cię w mieszkaniu. Potem to zabójstwo. Niby nieumyślne, ale każdy swoje wie. Jak wyszedł z zakładu to nieco się uspokoiło to wszystko. Ale Dan wcale nie zmądrzał, o nie. Czym skorupka za młodu nasiąknie, sama rozumiesz. Nie wiem, kiedy ostatni raz widziałem tą jego babę bez siniaka na twarzy.
Ukryłam dłonie między udami, żeby uciszyć ich drżenie. Z każdą chwilą Edenfalls udowadniało mi, że byłam tu bardziej potrzebna jako pisząca sprayem po ścianach dziewczyna, niż osławiona pisarka.
Hospicjum było dosyć przyjemne. W ogrodzie, pomiędzy drzewami spacerowali chorzy w towarzystwie pielęgniarzy. Korytarze były słoneczne i można było przysiąść na ławeczkach pod oknem. Natally zdecydowała się poczekać w kawiarence. Ojciec zgłosił swoje wejście i zapytał bez emocji o stan zdrowia swojej byłej żony.
- To Laura – oznajmił krótko recepcjonistce. Obdarzyła mnie wyrozumiałym spojrzeniem i podała dłoń na przywitanie.
Pokój mamy tez nie należał do najgorszych. Miała swój balkon, dużą szafę na ubrania i ażurowy lampion. Gdy weszliśmy, siedziała w pastelowym fotelu, przeglądajac okładkę jakiejś książki.
- Witaj, Ann – przywitał ją ojciec radośnie. - Spójrz, kto tu jest...
Matka oderwała wzrok od okładki i spojrzała na niego ze wzmożonym skupieniem. Nie patrząc na mnie, wyszeptała:
- Lauruś?
- Mamo... - Wyrwało mi się. Doskoczyłam do niej i chwyciłam za rękę.
- Luruś...
- Pamięta mnie! - Ucieszyłam się. Ojciec pokiwał głową.
- Już od dłuższego czasu nazywa tak każdego.
- Lauro, śpisz... ? Lauruś...?
***
“Susane od razu otworzyła Danny'emu. Wychodziła zapewne na jakąs dyskotekę, bo była ubrana w skąpą sukienkę i buty na obcasach. Sięgała mu do piersi, ale dla chłopaka nie było to żadną moralną, ani tym bardziej fizyczną barierą, żeby wymierzyć dziewczynie solidne uderzenie w twarz. Wizja potańcówki prysła. Kobieta zatoczyła się na ścianę i upadając, zerwała ze ściany kurtki razem z wieszakiem.
- Co ty sobie myślałaś, suko?! - Wycedził, podnosząc ją za ramiona. - Rozdajesz naszym jakieś drogie śmieci i myślisz, że nikt za to nie beknie?! Zapamiętaj, że chłopakom z Alei Cudów nie można przyjmować prezentów od próżniaków takich jak ty! Co ty sobie w ogóle myślałaś?!
Susane spojrzała na niego spod pasm zarzuconych na twarz włosów.
- Ja chciałam dobrze, Dan – jęknęła.
- Dobrze?! Nie rób ze mnie idioty! Przez ciebie szesnastoletni chlopak walczy o życie, bo twój braciszek wziął go za złodzieja!
Susane nie kryła łez. Wyczołgała się do pokoju.
- Trzymaj się od nas z daleka! - Krzyknął Dan na odchodne. - te dzieciaki to wszystko, co mam. Jeśli w jakikolwiek sposób im zaszkodzisz, przyjdę I zaszkodzę ci tak sam.
***
Gdy wpadłam do mieszkania Susane, znalazłam ją w łazience. Oglądała napuchnięte oko.
- Gdzie Dan? - Zapytałam.
Kobieta obdarzyła mnie przerażonym spojrzeniem.
- Lauro! Ja nie chciałam! Bóg mi świadkiem, że nie chciałam nikogo skrzywdzić. Dan tu był... Nie mam mu niczego za złe. Zasłużyłam sobie. Ale zaraz jak wyszedł, wpadł tu Chris. Zobaczył mnie w tym stanie... ja nic mu nie powiedziałam, wierz mi. Lauro, w jego oczach widziałam rządzę mordu! Nie wiem, co zrobi z Danem, jak go...
Nie dokończyła, bo do mieszkania wpadł podjuszony Chris, a za nim kilku typków z osiedla. Spojrzał na mnie i kazał Susane zająć się sobą w łazience. Na nic zdały się jej krzyki i jęki. Chris Bowen zamknął drzwi od mieszkania.
- Twój cholerny Dan skatował moją siostrę – warknął przez zaciśnięte zęby. - Już dziś daliśmy nauczkę jednemu złodziejowi z waszej bandy, ale to posunęło się już za daleko!
Zaczął zbliżać się w moją stronę, tak że zdawać by się mogło, że wszystkie ściany pokoju nagle zaczęły się ku sobie przesuwać.
Chris uderzył mnie w brzuch tak, że zgięłam się wpół. Przez chwilę walczyłam z odrętwiałą przeponą, próbując wyrównać oddech.
- Nie wiedziałem, jak mamy was nauczyć, żebyście trzymali łapy przy swoich śmieciach, ale twój kochaś podsunął mi dziś wskazówkę.
Mówiąc to, chwycił mnie za włosy I podniósł na wysokość swojej twarzy.
- Jeśli po wszystkim dasz radę, to przekaż Danowi, że on i jego hałastra nie mają już czego szukać w Edenfalls.
Uderzył moją twarzą o ścianę. Zanim straciłam przytomność, ujrzałam własną krew na słonecznikowej tapecie”.
***
Aleja Cudów nie zawsze miała kolorowe elewacje, sprawne domofony i windy. Kiedyś wszystkie okna na parterze były zabite deskami, ściąganymi przez właścicieli wcześnie rano, przed otwarciem sklepów. Zimą wiatr hulał na klatkach, tak że słyszałam jego jęk na czwartym piętrze. Dan mieszkał w bloku naprzeciwko. Zazwyczaj wieczorem wychodziłam na balkon i spoglądałam w jego okna. Światło przenikało przez czerwone zasłony. Gdy się poruszyły, wiedziałam, że albo zakręca, albo rozkręca kaloryfery. Jeśli było mu za ciepło, wiedziałam, że siedzi w pokoju w samym podkoszulku i luźnych dżinsach. Czasami siadał na parapecie, żeby zapalić papierosa. Kiedyś wyznał, że czuwał przy oknie, dopóki nie zgasiłam światła i nie poszłam spać.
Stałam przed domofonem jego bloku i prowadziłam wewnętrzną walkę o to, czy zadzwonić, czy nie. Sama nie wiedziałam, co mogłabym mu powiedzieć. Czy Dan, którego znałam i kochałam był ciągle tym samym Danem?
Palec sam wybrał numer mieszkania.
- Halo? - Odezwał się kobiecy głos.
- Czy zastałam Dana Wagnera? - Zapytałam.
- Nie ma go teraz. Powinien wrócić niedługo. Coś przekazać?
- Proszę powiedzieć, że była Laura Maye.
Głos w domofonie zamilkł.
- Proszę, wejdź... - Kobieta odblokowała zamek, a ja podjęłam wspinaczkę na czwarte piętro.
Otworzyła mi Susane. Przez chwilę wydawało mi się, że czas wrócił do tamtej strasznej chwili. Kobieta miała podpuchnięte oko, tylko że zamiast wyjściowej sukienki, owinięta była rozciągniętym swetrem.
- Witaj Lauro – szepnęła ochryple. Odchrząknęła i gestem zaprosiła mnie do środka.
- Jesteś...? Jesteś żoną Dan'a? - Nie wiem, czy byłam bardziej zdumiona, czy zawiedziona, ale tak, czy siak nie potrafiłam tego ukryć.
- Nikt mi nie powiedział, że jesteście małżeństwem...
- Od siedmiu lat. Mamy też synka. Danny poszedł odebrać go z przedszkola.
Pokiwałam głową. Zapadła między nami kłopotliwa cisza. Susane zaproponowała mi kawę, a gdy wyszła, ja ukryłam twarz w dłoniach. Szybko się opanowałam i postanowiłam, że wszystko, co zdarzy się w przeciągu kilku następnych chwil, przyjmę z chłodnym spokojem.
Gdzieś między cichym pogwizdywaniem czajnika, a zalaniem kawy, drzwi mieszkania otworzyły się gwałtownie. Usłyszałam płacz dziecka, które zaraz wpadło w ramiona Susane.
- Co się stało? - Zapytała z czułością.
- Ten dzieciak doprowadzi mnie kiedyś do szału! - Usłyszałam męski głos. Serce stanęło mi w gardle. - Za bardzo go rozpieściłaś...
- Porozmawiamy o tym później...
- Nie mam ochoty o tym w ogóle gadać. Ja tylko stwierdzam fakt, że dzieciak jest rozpieszczony. Co ty z tym zrobisz, twoja sprawa, ale jeśli jeszcze raz mi się rozbeczy na środku monopolowego o byle gówno, to przysięgam, że go tam zostawię!
- Dan, masz gościa – Susane zniżyła głos, próbując uspokoić malca.
- Kogo to zno... - Dan przerwał w połowie zdania, wchodząc do pokoju. Przywitałam się najnormalniej jak tylko mogłam i chyba nawet uśmiechnęłam. Przez chwilę staliśmy naprzeciw siebie, próbując doszukać zatartych przez pamięć rysy twarzy i znajomych kształtów. Czegoś, co byłoby dowodem, że piętnaście lat, to wcale nie taki kawał czasu i że można w jednej chwili wrócić do tego, co było. Jednak człowiek, który stał przede mną miał już czterdzieści lat, kilka kilo więcej i pasma siwych włosów. W jego oczach nie było już przejmującego smutku ale gniew.
Dan prychnął śmiechem i usiadł ciężko na kanapie po drugiej stronie stołu. Włączył telewizor i krzyknął na Susane, by odgrzała mu obiad.
- Cóż się stało, że sławna Laura Maye zaszczyciła skromne progi zwykłego zjadacza chleba? - Zapytał, nie patrząc się na mnie.
- Murray powiedziała mi, gdzie mieszkasz...
- Ta prostytutka? Ona wie, gdzie mieszkają wszyscy mężczyźni Edenfalls. Mogłem się więc tego domyślić.
- Dan, wiem, że minęło wiele czasu, ale... - Przerwał mi bezczelnym parsknięciem, mimo to kontynuowałam dalej - ...ale chciałam z tobą porozmawiać tak, jakbyśmy ostatni raz widzieli się wczoraj.
Mężczyzna obrzucił mnie wzrokiem, w którym aż kipiało od wściekłości. Skuliłam się w sobie.
- No to chodź, Lauruś – rzucił ironicznie, po czym wstał i wyszedł z mieszkania.
Szliśmy długo Aleją Cudów, aż zeszliśmy na peryferia Edenfalls. Tam, gdzie kiedyś były fabryki, teraz budowały się trzy biurowce ze szkła. Pamiętałam tą trasę. Tędy wracaliśmy w ostatni wieczór przed moją ucieczką.
- No to rozmawiaj – rzucił Dan, pozwalając, abym w końcu dorównała mu kroku. - O czym to Laura Maye chce ze mną porozmawiać. Chcesz się zapytać jak mi się ułożyło życie? Jak to było z Chrisem? Jak to się stało, że nie upilnowałem naszych i pozwoliłem im się stoczyć? Pytaj, śmiało...
- Dan... Tak mi przykro, że was zostawiłam – szepnęłam. - Nie miałam wyjścia. Chciałam się stąd wyrwać, znaleźć pracę i wszystkich nas ściągnąć w lepsze miejsce.
- Ah tak? Tylko nie uwzględniłam, że po drodze wyjdę za mąż za jakiegoś dzianego kolesia i będę miała wszystkich moich przyjaciół w dupie?!
- To nie tak! Mój były mąż to śmieć, który zniewolił mnie układami. Zresztą, co ja ci będę mówić. Chce tylko, żebyś wiedział, że cały ten czas poza Edenfalls to piekło. Teraz widzę, że nigdy nie powinnam była stąd wyjeżdżać.
- Wyjeżdżać?! - Dan przestąpił ku mnie tak, że mogłam wyraźnie dostrzec krawędzie plam na jego bluzie. - Ty nie wyjechałaś, tylko uciekłaś jak ostatni tchórz! Spójrz na miasto! Spójrz, co się z nim stało! Mamy teatry, kina i pieprzone centra handlowe! Wszystko dla tych bogaczy, dla cholernej elity, która okupuje najwyższe stanowiska. Dla nas ciągle nie ma tu pracy, Lauro! Jesteśmy nikim. Żyjemy z ich podatków i wierz mi, że nie wahają nam się tego wypominać, gdy nie ustąpimy im miejsca w tramwaju. Ty miałaś potencjał, dziewczyno! Ciebie chcieli słuchać. Gdybyś tylko została i nauczyła się głośniej żądać tych praw, kto wie, jak to by się potoczyło. My byliśmy tylko zgrają półgłówków, ty miałaś być naszym oknem do lepszego jutra.
Wbiłam wzrok w ziemię. Dan odszedł kilka kroków i zaśmiał się sztucznie.
- Kiedy byłem w zakładzie, nasi przestali mnie odwiedzać po dwóch latach – zaczął spokojniej. - Susane czekała wtedy do końca. Gdyby nie ona, straciłbym mieszkanie, nie miałby kto pochować mojej matki. Nawet nie wiesz, jak bardzo bym chciał, żeby Chris Bowen żył. Żebym nie musiał być nic winien jego siostrze, ani jego małemu siostrzeńcowi. Gdy córka Murray umarła z braku jakiejkolwiek pomocy lekarskiej, a siostrzeniec Chrisa... - westchnął. - A mój syn miał po szyję zabawek i żarcia, poczułem nienawiść sam do siebie. Powiem ci to Lauro, bo dla mnie już nie żyjesz. Odeszłaś piętnaście lat temu i teraz sama sobie stawiasz pomniki tymi książkami. Przeczytałem każdą jedną i uczciłem minutą ciszy tą Laurę, która dawno odeszła.
Spojrzał na mnie z ogniem żalu w oczach, a gdy zobaczył moje łzy, odwrócił się i odszedł szybkim krokiem w stronę Alei Cudów.
Patrzyłam jak jego sylwetka znika pomiędzy budynkami. Na jednym z nich dostrzegłam wymalowany sprayem napis: "Pomiędzy mniejszym, a większym złem leży dobro tego cholernego świata", a pod nim inicjały - L.M.
***
Gdy już tłum ucichł i w milczeniu oczekiwał, aż zacznę czytać, spojrzałam na Dana Wagnera, stojącego w kącie sali. On też patrzył na mnie. Poczułam, jakby oprócz nas w tym holu hotelu “Eden” nie było nikogo innego. Otworzyłam książkę na zaznaczonym wcześniej fragmencie, wzięłam głęboki oddech i zaczęłam:
“To jak ukochana osoba, która kona na odludziu. Możesz zostać i trzymać ją za rękę, a być może usłyszysz, że przez całe swoje życie skrycie cię kochała, albo zostawić ją i pobiec po pomoc, nie mając pewności, czy zdążysz. Ja pobiegłam...
Ja nie uciekłam, ja tylko zbyt długo nie wracałam.”
TEKST nr 2 - Puszek
Moje małe zło hoduję w szufladzie. Śpi sobie między stertami dziurawych skarpetek i rozprutych majtek. Skarpetki są bez pary, a z majtek wystają rozciągnięte gumki. Każdego ranka, gdy zaczyna pohukiwać mój budzik w kształcie sowy, przeciągam się nieśmiale, zastanawiając nad smutnym losem zużytej bielizny. Potem głowę zawraca mi sen z popękanymi kolumnami, wulkanem i psem, który gryzie piszczele. Szybko go jednak odsuwam nieco dalej, bo Puszek domaga się jedzenia. Zwykle wstaje wcześniej ode mnie. Taki los. Chciałaś go, to karm.
Idę więc do kuchni. Jest jeszcze ciemno. Chyba słońce nie wzeszło. A może ma zaćmę? No to zapalam światło. Pstryk. Na blacie stoi wielki, przeogromny, monstrualny, tłusty robal. I tak się na mnie patrzy ciemnym ślepiem. I macha tym swoim czułkiem. Jakby chciał powiedzieć: „cześć, zrób mi jeść”. Ty taki, owaki, myślę sobie, robalu jeden. Żreć to ty dostaniesz kapciem w pysk (albo w szczękoczułki). Zamachuję się więc tym kapciem, chyba go w kieszeni miałam, aż tu nagle dostaję olśnienia. I to tak centralnie. Robal jakby się cały nadął (gazy pewnie jakieś) i mnie poraził promieniami odbitymi od pancerza. Jam skąpana w jego złocie. Myślę sobie, że to może jakiś atomowy skarabeusz mi się przybłąkał. A jak tu ma jeszcze na mnie promieniować, to go lepiej kapciem ukatrupić.
Zamachuję się jeszcze raz. Kapeć lśni w robalowym blasku. Żarówka krąży w duszy, rozpala się, żarzy. Światło kłuje mnie, parzy. Ach, Puszek korzyszcze i mi broń wyrywa. Najpierw zjada kapeć, a potem robala. I po ptokach.
Puszek, bo tak nazwałam moje małe zło, coraz bardziej głodnieje. Robię mu więc jajecznicę, a co mi tam, niech zna mą szczodrość, z jedenastu jaj! Pan w tefał mówił, że może wyjść nietrywialna. Dodaję więc, z drżeniem mięśnia sercowego, do smaku kilka kłamstewek, nieco podłości i okazuje się, że to danie jest naprawdę takie proste. Wystarczy tylko dosolić. Bach. Sól się rozsypała. Trudno, myślę, na obiad jagnięcina.
Gdy mój Puszek nieco się już przeje, czas iść na spacer. Najpierw schodami w dół. Stuk, stuk. Się biedactwo już doczekać nie może, no to pana popchnie. Niedobry pan na schodach, drogę blokuje, a fe, jeszcze się tu Puszek spaskudzi. Potem wybiega przez drzwi, tupnie czarną nogą (jakoś mu nią wygodniej) na kota sąsiada i pociągnie panią właścicielkę w siną dal. Psotne z niego zwierzę. Kupkę zrobi na środku, by się Ala na niej przejechała. Puszek nie lubi Ali. Ja też nie, więc kupki nie sprzątnę. Koreańczycy też nie sprzątali. A to nawet dobrze, bo im Korea z odchodów olbrzyma wyrosła. Fajna sprawa.
Mijam wreszcie sedana Tegogościaspodósemki. Znów stanął Puszkowi na chodniku. No to Puszek się już zdenerwował (w końcu to już kolejny raz) i mu pazurkiem wyrył coś brzydkiego na karoserii. Nawet ładnie się komponuje. Idziemy dalej, łamiąc przepisy drogowe, czyjeś nogi i parkowe ławki. Potem wsiadamy do tramwaju, zajmujemy najlepsze miejsca z naklejką i bawimy się w malarzy. Trochę nam to nie wychodzi, więc piszemy brzydkie słowo na „do” i wysiadamy, depcząc po wszystkich nogach stojących na podłodze. Trochę się już zmęczyliśmy, więc myślimy, by wrócić. Puszek ciutkę zdyszany, ale dzielnie pełznie do domu. Po drodze sprawdzamy kosze i sterty liści w poszukiwaniu niespodzianek. A gdy ich nie znajdujemy, to udajemy wiatr. Szszszszszszsz.
I wreszcie jestem w bloku. Wsiadam do windy, lecz ktoś w niej stoi. Pani Ula z drugiego rozpycha się łokciami. Wzdycham więc i na odchodnym puszczam bąka. Bąk do ula, jak pszczoły do miodu. W końcu otwieram drzwi. Puszek wskakuje do swej szuflady i mrużąc małe oczka, zagrzebuje się między skarpetkami. Będzie teraz patrzył na mnie przez cały dzień.
Czasami zastanawiam się, co robi Puszek, gdy już śpię. Zdaje mi się, że on wiecznie czuwa na dwuznacznych nogach. Krótszą porasta biały puch, a dłuższą ciemna szczecina. Właściwie człowiek też ma dwie nogi. Co z tego, że trochę krzywe i czasem owłosione. Pal sześć! Jakaś podstawa musi być!
POWODZENIA!