2
autor: Weber
Zasłużony
Tekst I
Marcowy poranek oddychał świeżym powietrzem, co w dużej mierze było zasługą nocnego deszczu. Mimo to, każdy kto szedł ulicą, spoglądał na przemoczone buty oraz ubrudzone nogawki i narzekał pod nosem na aurę. Zaczynała się pora roztopów i ulice włącznie z chodnikami tonęły w brunatnej breji, zmieszanej z charakterystyczną żwirowatą substancją – pozostałościami po zimowej pracy piaskarek.
Jacek Nowicki szedł do pracy uśmiechnięty. Zawsze rano taki był i nawet widok szarego budynku, w którym trzeba spędzić kilka następnych godzin, siedząc nad papierami, nie psuł mu humoru.
Przemierzył parking zastawiony radiowozami i gdy tylko zbliżył się do rozsuwanych drzwi, zobaczył za nimi swojego współpracownika, palącego papierosa.
- Andrzej, od której jesteś na nogach? – Zapytał na powitanie. – Jak tam sprawa?
Partner tylko coś odburknął i zgasił papierosa w korytarzowej popielniczce.
Andrzej Paszowski był typem wiecznego marudy i złośliwca. Kiedy coś szło nie po jego myśli, od razu stawał się szorstki i niemiły. Nie inaczej było tym razem, Jacek od razu to wyczuł. I od razu spostrzegł jego zaczerwienione z niewyspania oczy.
- Coś się stało?
Andrzej zmarszczył krzaczaste brwi, które dodawały mu groźnego wyglądu. Jeszcze dekadę temu Jacek nie podejrzewałby, że będzie z kimś takim pracować. Na szczęście obcowanie z Paszowskim było znacznie bardziej znośne, niż pierwsze wrażenie.
- Jest raport z sekcji zwłok, ale nie ma w nim nic ciekawego. Za to ja znalazłem coś interesującego. Całą noc nad tym ślęczałem.
Nowicki dał znak, żeby mówił, ale Andrzej wskazała na windę.
- Może chodźmy do biura?
Nim wyjechali na trzecie piętro, Paszowski zaczął tłumaczyć:
- Nie uwierzysz, ale na drodze, gdzie leżeli nasi denacie, zginęły już wcześniej dwie osoby. Rozumiesz? Dwie osoby, kurwa...
- Kiedy?
- Nie przerywaj mi, przecież i tak wszystko opowiem ze szczegółami.
- Ok, ok.
Sprawa musiała się skomplikować, bo Andrzej był tego ranka jak bomba z zapalnikiem wrażliwym na podmuch wiatru.
- W roku 1956 na tej wiejskiej drodze zadźgany został człowiek. Szedł wczesnym rankiem, jeszcze przed świtem, na piechotę do miasta. Sprawcy nie odnaleziono.
Widząc, że Jacek chce coś wtrącić, Andrzej czym prędzej mówił dalej:
- Rok 1987. Miejscowy wikary, by odebrać matkę z dworca, wyrusza swoim autem ze wsi przed piątą rano. Nie dojeżdża do celu. O wschodzie słońca jego samochód stoi pusty, on sam leży martwy w krzakach. Brak jakichkolwiek śladów. Miejsce zbrodni oczywiście to samo.
- Te zabójstwa dzieli kawał czasu.
- Wystarczy, że zabójca w ‘56 miał dwadzieścia lat, to dzisiaj pewnie świetnie się trzyma. Poza tym, wszystkie ofiary, włącznie za naszymi obecnymi, zginęły o poranku.
- Czy te dwie poprzednie coś łączyło?
- śledztwo z 1987 prowadzono bez wiedzy o wcześniejszej zbrodni. Wiesz, jaka była milicja. Akta niewiele mówią. Sam bym nie wpadł na ten trop, gdyby nie sugestia tego starego pierdolca, Wazowskiego. Spotkał mnie wczoraj na korytarzu, zrobił wykład o ZOMO i nabąknął coś, że kiedyś była podobna sprawa do naszej, żebym poszperał. No i znalazłem.
- Tamte zabójstwa, to pewnie przypadek. – Zawyrokował Jacek.
- Czemu, do cholery, się tym nie przejąłeś? Ja siedzę całą noc, a ciebie to nie obchodzi!
Nowicki, przyzwyczajony do wybuchów złości nerwowego partnera, uniósł dłonie w pojednawczym geście.
- Andrzej, tu i teraz mamy dwa trupy, o których mało wiemy. Najpierw ustalmy wstępne założenia, a potem odniesiemy to wszystko do tamtych spraw. Dobrze?
Paszowski dał się przekonać.
- Poza tym – dodał – seryjni zabójcy nie działają na wsi. Za dużo problemów z odnajdywaniem ofiar.
- Nie przyszło ci do głowy, że może dlatego te zabójstwa dzieli szmat czasu?
Nowicki zignorował pytanie.
Oboje weszli do biura. Jacek na stanowisku kolegi spostrzegł ciemnoszarą teczkę, wziął ją do ręki, by przewertować zawartość.
- Nie ma tam nic ciekawego. Jak zwykle naukowy bełkot lekarza, któremu się zdaje, że pracuje w policji.
Nowicki mimo to miał zamiar go przejrzeć, choćby pobieżnie.
Raport z sekcji zwłok to niezwykła forma dokumentu. To moment śmierci zatrzymany na kartkach papieru i zmagazynowany w policyjnych archiwach. Jaki był twój ostatni posiłek, od czego zginałeś, czy uprawiałeś przed śmiercią seks, czy miałeś zdrową wątrobę – na stole sekcyjnym nic się nie ukryje. Gdyby życie było książką, Jacek trzymałby teraz w dłoniach przypisy do epilogu.
Przed przystąpieniem do czytania, Nowicki szybko przypomniał sobie znane mu informacje dotyczące denatów.
Agata Krysicka, lat 21, oraz Zbigniew Gwóźdź, lat również 21. Ich znajomi zgodnie potwierdzili, że byli parą. Oboje jechali fiatem punto w kierunku miasta o piątej nad ranem i wtedy też zginęli.
- Bez większych rewelacji. – Powtórzył Paszowski. - Tak jak podejrzewaliśmy - po wyjściu z auta Gwóźdź otrzymał kilka strzałów w pierś z broni kalibru dziewięć milimetrów. Panna Krysicka oberwała w nogę, najpewniej próbowała uciekać, ale sprawca dogonił ją i poderżnął gardło. A śladów nie odnaleziono... – dodał na końcu.
- Daj spokój, wiesz, że chłopaki się starali. Ale zabójca zadbał o swoją niewidzialność, nawet łuski pozbierał. Jest tu coś jeszcze interesującego? – Jacek powrócił do lektury raportu.
- Oboje byli pijani. Powyżej promila alkoholu we krwi.
To też podejrzewali. Już na samym początku policjanci ustalili, że para wracała do miasta z imprezy na wsi. Skacowani współbiesiadnicy ofiar znaleźli się w domku letniskowym jednego z imprezowiczów. Wszyscy zgodnie przyznali, że nad ranem Agata i Zbigniew odjechali, tłumacząc, że na popołudnie muszą być trzeźwi. Nikt ich nie powstrzymywał.
- Jaka to ironia – Andrzej odwrócił się tyłem do kolegi i spojrzał za okno. – Pijani jechali nieoświetloną drogą, ale nie to stało się przyczyną ich śmierci. Analiza mechanoskopijna pojazdu nie wykazała żadnych usterek. Oboje zginęli w pewnej odległości od auta. W przypadku Agaty można to wytłumaczyć tym, że ranna uciekała. Ale Zbigniew Gwóźdź przynajmniej upadł, jeśli nie umarł, po otrzymaniu pierwszego trafienia. Dwadzieścia pięć metrów od otwartego samochodu z zapuszczonym silnikiem.
- Wydaje ci się to dziwne, prawda?
- Cholernie dziwne. Dlaczego oni wyszli z auta?
Pytanie trafiło w próżnię i obaj policjanci chwilę siedzieli w milczeniu. Ciszę przerwał Jacek:
- Sprawca był profesjonalistą. A tacy nie zabijają przypadkowych ludzi. Komuś bardzo się narazili.
Andrzej strzelił palcami i wskazał raport, który już zdążył wylądować na stercie papierów.
- Tam jest coś jeszcze. Właściwie jedyna ciekawostka. Zauważył to balistyk. Wyciągnięte z ciał dziewięciomilimetrowe pociski są bardzo lekkie. Niecałe sześć gramów.
Nowicki patrzył pytająco.
- Amunicja tego kalibru jest bardzo łatwo dostępna, ale nawet ta sprzedawana cywilom w sklepach z reguły jest zgodna z wojskowymi normami NATO. Ta nie była. Spec od balistyki stwierdził, że tak lekkie pociski stosowano w amunicji używanej w niemieckich pistoletach maszynowych podczas wojny.
- To może coś oznaczać?
- A jak myślisz? Stara amunicja, zabójstwa sprzed dziesiątek lat? Nigdzie ci się to nie łączy?
- Taa. Zbieraj się. – Podał mu marynarkę. – Jedziemy na miejsce zbrodni.
Po zostawieniu za sobą podmiejskich dzielnic, trzeba było przejechać przez dwie, może trzy wioski rywalizujące o miano miasteczek, aż wjeżdżało się w szczere pola, przykryte cienką warstwą brudnego śniegu, spod którego wychodziła uschnięta trawa.
„Przeklęta, pierdolona droga”, jak w trakcie podróży określił ją Andrzej Paszowski,
szczyciła się dobrą, niedawno położoną asfaltową nawierzchnią i stosunkowo szerokim poboczem, które jednak, z winy gwałtownych roztopów, zaczęło osuwać się do rowu.
Do celu dojechali jeszcze przed dziesiątą.
Miejsce zabójstwa oddalone było od domostw o co najmniej kilometr. Policjanci zatrzymali się pod samotną sosną. Rankiem drzewo rzucało na pole długi cień, wyglądający jak zwiastujące nieszczęście górskie mamidło.
Jacek Nowicki po wyjściu z auta odetchnął czystym powietrzem i rozejrzał się wokoło. Szare połacie ziemi, tu i ówdzie upstrzone grupkami żerujących kruków, sprawiały przytłaczające wrażenie. Jakiekolwiek odgłosy, w tym strzały i ludzki krzyk, ginęły nad tym morzem uschłej trawy, nie pochwycone przez żadne ucho.
- O piątej nad ranem muszą tu panować ciemności, jak w dupie Murzyna. A tamtej nocy księżyc nie świecił.
Nowicki nie słuchał kolegi. Wędrował wzrokiem wzdłuż drogi, na końcu której majaczyły sylwetki budynków. Czasem od strony wioski przejeżdżał samochód, raz traktor. Po chwili dostrzegli policyjny radiowóz. Zaparkował obok ich auta. Wysiadł z niego wąsaty rudzielec w średnim wieku, wyraźnie niezadowolony.
- Witam, panie Paleczny. Nie gniewa się pan, że tak wcześnie?
- Nie, skądże – odparł szef tutejszego posterunku, w myślach przeklinając moment, w którym zostawił tym policjantom z miasta numer swojej komórki. – O co chodzi? Czy coś już wiecie?
Gdy do nich podszedł, Andrzej odpowiedział:
- Niestety nic. Chcieliśmy się jeszcze tu trochę rozejrzeć. Uznaliśmy, że może pan nam być potrzebny.
- Oczywiście – odpowiedział wąsacz, tłumiąc ziewnięcie.
- Nie macie tu zbyt wiele to roboty? – Zagaił Jacek, kierując się w stronę miejsca znalezienia zwłok Agaty Krysickiej.
- Raczej nie, to spokojna mieścina.
- Ta, mieścina... – burknął pod nosem Andrzej. Nowicki, jak zawsze w sytuacjach, w których ujawniał się zaczepny charakter kolegi, zgromił partnera spojrzeniem.
- A wie pan, że na tej drodze zdarzyły się już dwa podobne zdarzenia?
- To znaczy morderstwa?
- Tak.
- Są panowie pewni?
- Absolutnie.
Wąsacz wzruszył ramionami.
- Nie za mojej służby.
- Oczywiście. – Głos zabrał Andrzej. – Ostatni miał miejsce w latach osiemdziesiątych. Ale o niczym pan nie wie, nie ma o tym wzmianki w aktach?
- Może jest. Ale milicja nie specjalnie się trudziła z dokumentacją, a zresztą, piwnicę, gdzie przechowuje się tego typu rzeczy, zalała pięć lat temu woda.
- Mimo wszystko, proszę poszukać.
Rudzielec kiwnął głową, ale zrobił to raczej dla świętego spokoju.
- Ma prośbę. Mógłby pan przesłuchać ludzi ze wsi? Morderstwo nastąpiło nad ranem, może ktoś jechał tą drogą i coś widział.
- Tą drogą nikt o takiej porze nie jeździ. – Odrzekł krótko.
- Ale może jednak. – Naciskał Nowicki. – Jacyś dostawcy, ludzie do pracy...
- Nikt nie jeździ tą drogą, już mówiłem. – Jego ton stał się ostrzejszy.
- Czemu?
- A bo ja wiem. Ciemno tu, trasa niebezpieczna. Co jak co, ale pan chyba takie rzeczy rozumie.
- Tak, rozumiem. – Odpowiedział bardziej do siebie.
W trójkę przeszukiwali okolicę, bez nadziei na znalezienie czegokolwiek. Paleczny miał na nogach ciężkie trapery, komfortowo więc poruszał się po błocie i trawie, w przeciwieństwie do Jacka i Andrzeja, którzy odziani byli w adidasy. Wreszcie, brudni i zmęczeni, postanowili dać sobie spokój. Wrócili do swoich pojazdów. Paleczny oparł się o maskę i zapalił papierosa razem z Paszowskim. Jacek odsunął się od nich, by nie przesiąknąć zapachem tytoniu, którego nienawidził. Wtedy coś zauważył.
O pień sosny, pod którą parkowali, opierała się sporych rozmiarów metalowa płyta. Tuż obok stał wypalony znicz.
Płyta miała co najmniej kilka centymetrów grubości. Mimo zaawansowanej korozji można było dostrzec na niej jakiś znak. Nowicki ubrał okulary, by mu się lepiej przyjrzeć.
Wyraźnie dało się rozpoznać równoramienny krzyż, wypełniony wyblakłą czernią. Wszystkie cztery ramiona oplecione były białą obwódką.
- Co to jest? – Nowicki odwrócił się w stronę Palecznego.
- A to. To nic, taka miejscowa legenda. – Zrobił obojętną minę i wetknął papieros w usta.
Nowicki czekał na dalszy ciąg. Widząc to, rudzielec niechętnie wyjaśnił:
- To kawałek czołgu, nic więcej.
Jacek spojrzał na Andrzeja, ten jednak nie był w ogóle zainteresowany „kawałkiem blachy”, jakby pewnie to określił.
- Dzień dobry panie Nawieśniak. – Paleczny uniósł czapkę z głowy.
- Szczęść Boże. – Odpowiedział mu głos.
Jacek odwrócił się i zobaczył starego mężczyznę prowadzącego rower. Na kierownicy wisiała wyładowana czymś torba z tkaniny.
- Pan już ze świeżym mleczkiem?
Starzec zignorował pytanie Palecznego i zerknął najpierw na Nowickiego, potem na stalową płytę, wreszcie znów na detektywa. Następnie przeżegnał się.
- Nie ruszajcie tego metalu – wypowiedział słabym, chrapliwym głosem.
- Nie mamy takiego zamiaru – odrzekł mu Jacek Nowicki, jednocześnie czując na sobie zniecierpliwione spojrzenie Andrzeja.
Stary pociągnął nosem.
- Czemu się dziwić, że duchy nienawidzą ludzi, skoro taką krzywdę im wyrządzono.
Poprawił uchwyt na rowerze i zebrał się do dalszej drogi.
- O czym pan mówi?
Popatrzył na Jacka. Dopiero teraz policjant przyjrzał się starej twarzy, zrytej przez pług czasu.
- Ludzie nie pamiętają o takich rzeczach. A bohaterom należy się pamięć. Tak, panie, pamięć i szacunek.
Paleczny chciał mu przerwać, ale nie zrobił tego.
- To drzewo – starzec wskazał na sosnę – było świadkiem wielkiej tragedii i wielkich czynów. – Uśmiechnął się bezzębnymi dziąsłami. – Ale wtedy stało jeszcze takie młode. Mój Boże, jak wszystko przemija. I ja wtedy byłem młody. Mieszkałem tam – machnął ręką, ale nikt nie powędrował za nią wzrokiem. – Mieliśmy gospodarstwo, a dzisiaj, dzisiaj te pola stoją odłogiem. Nikt już ziemi nie szanuje. – Zaniósł się kaszlem, gdy odzyskał głos, mówił dalej:
- Powiem wam, bo ja niedługo umrę i historia przepadnie.
Andrzej mruknął coś pod nosem. Jacek miał nadzieję, że starzec tego nie słyszał.
Pan Nawieśniak wyprostował się, chcąc wyglądać przed nieznajomymi bardziej dumnie. Mimo to jego ciało było adekwatne do wieku – korpus odziany w wiszące ubranie, z dwiema parami chudych patyków. Wiszącą na kościach skórę dłoni pokrywały plamy wątrobowe. Zapadłe policzki i wysunięty do przodu podbródek porastały siwe włoski.
Palcem wskazującym, zniekształconym od opuchniętych stawów, otarł ślinę z kącika ust i zaczął mówić:
- Ja nie spałem tej nocy, kiedy przez te pola przejeżdżały niemieckie wojska, uciekając przed komunistami. I jak Boga kocham, dokładnie pod tym drzewem jeden czołg stanął. Stanął i już nie ruszył. Potem mówili, że się zakopał. Przed północą to było, a Rosjanie na swoich tankach byli coraz bliżej. A Niemcy w tym jednym czołgu zaczęli się bronić. Tak panie, bronić się, bez szans na zwycięstwo. Z okna wszystko widziałem. Każdy strzał słyszałem, a po nim dobiegający z oddali brzdęk pękającego metalu. Dziewięć lat miałem, tak, dziewięć. Wtedy nie rozumiałem wielu rzeczy. Nie rozumiałem, dlaczego te Szwaby nie mogły uciec z tej stalowej trumny. Ale ich po prostu nauczono walczyć do końca. – Pokręcił głową, jakby nie wierzył samemu sobie. – Mój Boże, tyle godzin się bronili, tyle potu z siebie wylali. A ile krwi to Rosjan kosztowało. Panie, nad ranem komuniści do czołgu podeszli, gdy Niemcom skończyły się pociski. Otworzyli właz i ich wystrzelali. To było tak gdzieś koło piątej. Gdy niewiele później wzeszło słońce, aż po horyzont – zamachnął się ręką –czterdzieści słupów dymu wznosiło się ku niebu. Potem przyszedł jakiś generał i powiedział, że Niemce miały zapas czterdziestu dwóch pocisków. To by znaczyło, że dwa razy chybili.
Spuchnięte oczy starca wypełniły się łzami. Ręka obejmująca kierownicę roweru zaczęła drgać. Przez chwilę usta wymawiały bezładne dźwięki, aż w końcu uformowały je w słowa:
- To była piękna walka. Chcieliśmy ich pochować, jak na bohaterów przystało, ale Rosjanie nam zabronili. Położyli ich ciała, pięć ciał żołnierzy, pod tym drzewem i wściekli za stracone maszyny i ludzi, obrzucali granatami. Potem je spalili i rozsypali. Taki był koniec bohaterstwa, którego ze świecą szukać. Czołg wysadzili. Tę płytę z pancerza tuśmy dali, bo tak chcieliby te Niemce. Ich czołg, którym może kiedyś zwyciężali, stał się ich trumną.
Zamilkł i zapanowała cisza.
- Panie Nawieśniak, a co to był za czołg?
- Panie, wielki jak stodoła. Gdy ruszał, ziemia się trzęsła. Ale takie się Niemcom ciągle psuły.
- Pamięta to pan tak dokładnie? – zapytał sceptycznie Paszowski.
- Stary jestem, a starym nikt nie wierzy. O jedno was proszę. Kimkolwiek jesteście, zostawcie to miejsce w spokoju.
Przeżegnał się i ruszył dalej.
- Do widzenia! – zawołał za nim Jacek.
- Z Panem Bogiem, z Bogiem...
Paleczny wsiadł do radiowozu.
- Pan Nawieśniak, to ciekawy człowiek. Bardzo miły i uczynny. Ale stary i schorowany. Różne rzeczy gada. Będę wam jeszcze potrzebny?
Jacek wciąż rozmyślał nad opowieścią starca i w ogóle nie słyszał pytania. Doszedł do niego dopiero głos partnera:
- Nie, na razie może pan jechać. I proszę sprawdzić te akta z dawnych lat.
- Oczywiście. Mam nadzieję, że niedługo złapiecie sprawcę.
Odjechał.
***
Siedem lat później.
Snopy światła z reflektorów rozbijały ciemność i tańczyły na nierównej nawierzchni. Kiedyś może ta droga była dobra, ale lata braku zainteresowania gminnych urzędników robią swoje. Maciej Matlak po raz kolejny ziewnął za kierownicą. By się rozbudzić, chwilę przedtem włączył radio, lecz teraz dźwięki z głośnika zaczęły go irytować. ściszył fonię prawie całkowicie i skupił się na jeździe.
Nie spodziewał się, że praca dostawcy piekarza może być aż tak uciążliwa. Wstawanie około czwartej rano było dla niego wielkim wyzwaniem, zwłaszcza przy dotychczasowym trybie życia. Zawsze lubił włóczyć się z kumplami i puszką piwa do późnych godzin nocnych, teraz będzie musiał to zmienić, ale nie miał wyjścia. Rodzice odcięli mu dopływ darmowej gotówki, a z jego wykształceniem trudno było znaleźć jakąkolwiek posadę.
Na chwilę wsłuchał się w cichy głos spikera:
- Dla masochistów, takich jak ja, którzy z jakichś powodów o tej porze nie leżą w łóżkach, puszczamy powtórkę wczorajszej audycji o największych ekscentrykach w świecie muzyki. Przypominam, że dotyczyła ona Oysteina Aarsetha, znanego bardziej jako Euronymous...
Ciekawe ile temu dupkowi z radia płacą, za nawijanie o piątej rano. Maciej pełen nadziei poskakał po stacjach, łudząc się, że może znajdzie w końcu jakiś porządny polski rap, w końcu jednak ostatecznie wyłączył odbiornik.
Jeszcze przed piątą jechał na to zadupie, do piekarni. Potem przychodziła kolej na żmudną jazdę do miejskich sklepów. Ten głupek, piekarz, kiedyś próbował mu wcisnąć bajeczkę o wielkiej roli Macieja w społeczeństwie. Dzięki jemu trudowi, ludzie mogą wcześnie rano kupić świeży, jeszcze ciepły chleb. A kogo to obchodzi? Maciej miał nawet ochotę zwolnić, żeby to pieczywo wystygło.
Rzeczywiście, zwolnił, bo w ciemności przed nim zabłysła para czerwonych świateł. „Jeszcze tylko brakuje wlokącego się traktora, zajmującego całą jezdnię”, pomyślał. Nic więcej nie zobaczył, więc docisnął pedał gazu. Nie ujechał kawałka, gdy rozległ się huk, od którego zadrżały szyby w samochodzie. Zdezorientowany zatrzymał się.
Wysiadł z pojazdu. Niemal natychmiast poczuł zapach spalonego oleju albo benzyny. Przed sobą widział tylko ciemny zarys wysokiego drzewa.
„Wypadek”, pomyślał. Zaraz uświadomił sobie, że nie ma apteczki.
Spokojnie.
W świetle reflektorów niczego nie widział, a pierwsze promyki słońca dopiero zaczęły muskać horyzont na wschodzie.
- Jest tu kto!?
Nic, żaden głos, żaden dźwięk mu nie odpowiedział.
Wzruszył ramionami i już miał wsiadać do auta, gdy na polach obok drogi dostrzegł wyraźną sylwetkę człowieka.
- Halo?! – zawołał. – Czy coś się stało?
Cień zdawał się biegnąc nisko pochylony.
Maciej postąpił parę kroków do przodu, aż stanął nad brzegiem rowu. Nasłuchiwał.
Tam w ciemności coś było, wyraźnie słyszał urywany szum silnika.
Jeśli zdarzył się wypadek, to czemu nikt nie wzywa pomocy?
„Nie odpowiadają na moje wołanie, więc nic tu po mnie. Musze się śpieszyć z tym chlebem...”
Znów dostrzegł ruch. Daleko, w głębi pola. Potem hałas się nasilił i poczuł na nowo zapach spalenizny.
Traktor?
Nie wiedzieć czemu, przeskoczył rów. Buty z mlaśnięciem zanurzyły się w błocie. Powinien w tym momencie klnąć na własną głupotę, ale szedł dalej.
Ziemię niedawno zaorano i obsiano zbożem. Pierwsze siewki zdążyły już wykiełkować, ale skiby nie utwardziły się jeszcze i skutecznie utrudniały stawianie pewnych kroków.
Zdawało mu się, ze wokoło niego tańczą jakieś cienie. „Tylko mi się zdaje”.
Odwrócił się, by spojrzeć na zaparkowany samochód. Nadal stał z włączonym światłami, tam gdzie go zostawił. Ten widok dodał mu odwagi.
- Jest tu kto?
Oświetlona droga za plecami coraz bardziej się oddalała.
Maciej Matlak uświadomił sobie, że się denerwuje. Nie był to jeszcze strach, ale nieprzyjemne uczucie, mówiące mu, że zdecydowanie bardziej chciałby teraz siedzieć w samochodzie, jadąc jak najdalej od tego miejsca. Mimo to szedł dalej w głąb pola.
I wtedy usłyszał. Dźwięk podobny do przetaczającego się metalu, jakby ktoś turlał ogromną beczkę. Kilka metrów przed nim sunął ogromny kształt. A za nim następny. Był świadkiem niezwykłego zjawiska. Wyraźnie coś przed sobą widział, coś, co się rusza. Towarzyszył temu szum, jakby silnika, ale dobiegający z daleka, taki nieobecny.
Widmowe cienie przesuwały się do przodu, a towarzyszący im jazgot wzmagał się. Wciąż jednak to wszystko zdawało się być przeźroczyste, nierzeczywiste. Jak hologramy połączone z zamazującym się wspomnieniem snu.
„Podejdź do tego, przekonaj się, co to jest. To głaz, zdaje ci się tylko, że się rusza”.
- ... w roku 1993 Euronymous został dwadzieścia trzy razy dźgnięty nożem przez Varga Vikernesa... – Z tyłu odezwało się radio z głośnością ustawioną na fula.
Przecież je wyłączył!
Błyskawicznie odwrócił się i zdążył ujrzeć, jak reflektory samochodu gasną, zmieniając się w dwie żarzące się plamki, które również natychmiast znikają.
Spazmatycznym oddechem łapał powietrze. Stracił orientację w swoim położeniu, nie wiedział gdzie prawo, a gdzie lewo. Wymachiwał dłońmi, jakby starał się oprzeć o niewidzialne ściany. Nogi mu się poplątały i upadł w błoto. Grudki ziemi wpadły za kołnierz, potęgując panikę.
Gdy się podniósł, przed nim stał wysoki człowiek. Chyba mężczyzna. Cały odziany w czerń. Czarne wysokie buty, spodnie i obcisła marynarka. W dłoniach trzymał podłużny, błyszczący kształt, który skierował w Macieja.
Przed oczami dostawcy piekarza eksplodowały iskry ognia, a ból objął swymi mocarnymi ramionami płuca. Maciej Matlak osunął się w błoto, z którego przed chwilą wstał. łapczywie zagarniając powietrze do ust, próbował coś powiedzieć. Nie zdołał.
Zabójca stanął nad Maciejem. Skierował lufę pistoletu maszynowego w jego czoło.
Wschód zdobiła coraz mocniejsza iluminacja słońca. Nieznajomy z bronią jakby wyblakł, czerń jego postaci stawała się coraz słabsza. Tylko zawieszony przy kołnierzu równoramienny krzyż był wyraźny. Nim morderca rozpłynął się w powietrzu, pistolet wypluł kulę.
Kilka godzin później, piekarz z wioski odebrał telefon od wściekłego sklepikarza, któremu nie dostarczono pieczywa.
Tekst II
Dostawa nr 0098765
- Szybciej! Naprzód! Nie ociągać się! – wołał do nas niemiecki oficer,
a przecież nikt nie miał już wtedy sił. Szczęśliwi ci, którzy nie dożyli tego upodlającego marszu - umarli wcześniej, podczas podróży - z braku tlenu, żywności, wody lub po prostu z przeraźliwego upału, który panował w ciasnym towarowym wagonie pociągu.
To była moja najgorsza podróż pociągiem, a przecież jechałem nim
kilka razy wcześniej. Nie zapomnę tego jednak do końca swojego życia, a tak bardzo pragnąłem wymazać to z pamięci...
Dziś idę tą samą trasą, jaką przebyłem kilkadziesiąt lat wcześniej. Pozmieniało się tutaj wiele, ale ja wciąż mam przed oczami obraz z tamtych czasów.
Nie pamiętam dokładnie jaki to był dzień, miałem wtedy 10 lat. W moim mieście przeprowadzano masowe wywózki, a wśród nich znalazła się także moja rodzina – mama, tata, siostra i ja.
Podróż była koszmarem, ale dzięki jakiejś nieziemskiej sile przeżyliśmy. Ludzie umierali na moich oczach. Najpierw krzyczeli, potem usiłowali się wydostać, lub też dopchać między sobą do małego wylotu u góry wagonu, przez który wpadała odrobina świeżego powietrza, a potem w męczarniach i jękach umierali. Nie wiem jakim cudem nam się udało, ale do końca byłem przekonany w swoim dziecięcym umyśle, że coś nad nami... nade mną czuwa i pozwoli wytrzymać to piekło.
Matka z siostrą odmawiały różaniec, ja z tatą siedziałem na jakiejś skrzyni i słuchałem opowieści o lepszym świecie, który kiedyś przyjdzie. Uwielbiałem słuchać ojca. Mówił zawsze takimi ładnymi słowami i z wielkim zaangażowaniem. Każdą jego opowieść byłem sobie w stanie wyobrazić i to właśnie dzięki niemu. Ile bym dał teraz, żeby znowu go usłyszeć...
Kiedy przywieźli nas na miejsce i otworzyli wagon, w pierwszej kolejności wysypały się trupy, a dopiero potem żywi zaczęli wysiadać. Robili to z wielkim trudem. Byli wycieńczeni, ale wrzaski wojskowych zmuszały do wykrzesania z siebie resztek sił i wyjścia z bydlęcego wagonu. Poranna dostawa nr 0098765 przybyła o czasie.
- Na lewo! Na prawo! Na lewo! – tyle tylko mówili. Na stacji była
przeprowadzana selekcja. Mężczyźni szli na lewo, kobiety z dziećmi na prawo, a starców odprowadzano w jeszcze inne miejsce. Wtedy po raz ostatni widziałem tatę. Wziął mnie na ręce i przytulił mocno, szepcząc bym zajął się mamą i siostrą, że on wróci do nas za parę minut i że wszystko będzie dobrze, ale on już nigdy nie wrócił. Zaraz potem żołnierz wyrwał mnie z jego rąk i kazał iść w lewą stronę, do reszty mężczyzn. Matka płakała, ale musiała się powstrzymywać, by nas pocieszyć.
Odchodziłem z resztą tłumu wciąż spoglądając za ojcem, ale to był naprawdę ostatni raz jak go widziałem...
Szliśmy ze stacji jakiś kawałek, potem była jeszcze jedna selekcja i wtedy wszystko się zmieniło...
Nagle zauważyłem wśród żołnierzy jednego bardzo młodego mężczyznę, miał może wtedy 35 lat, no może więcej. Stał i rozmawiał z resztą swoich kolegów. śmiał się patrząc na tłum. W końcu zauważył mnie. Trzymałem wtedy mamę kurczowo za rękę. Spojrzałem na tego Niemca, a on na mnie i wtedy nagle zamarł bez ruchu. Potem szybko podbiegł do oficera, który przeprowadzał selekcję i szepnął mu coś na ucho, patrząc w moją stronę cały czas. Odszedł w końcu na bok i uśmiechnął się przyjaźnie do mnie. Miał bardzo miły i sympatyczny wyraz twarzy, jak na Niemca. Tak. Nie mylę się w tym momencie. Naprawdę w jego uśmiechu czułem sympatię
i takie dziwne ciepło.
- Dziecko na lewo! – powiedział oficer do mamy. Matka dostała szału.
Nie chciała mnie puścić, ale w końcu wyrwali mnie z jej objęć. Zacząłem krzyczeć i płakać, ale wtedy pojawił się tamten żołnierz i wziął mnie na swoje ręce.
- Nie bój się mały. Już nic ci nie grozi – powiedział do mnie łamaną
polszczyzną, ale ja go nie słuchałem, chciałem wrócić do siostry i matki. – Zamieszkasz teraz ze mną, nie płacz! Zapomnisz za niedługo o wszystkim – powiedział mi do ucha, ale ja nie zapomniałem nigdy...
Kiedy odchodził ze mną na rękach od tłumu i szedł w stronę ceglanego bloku mieszkalnego, myślałem nad tym, co się ze mną teraz stanie. Bałem się. Bałem się tego obcego człowieka.
Mieszkanie było zadbane. Ciepło i nawet przytulnie. Pod oknem stało biurko – śliczne biureczko z ciemnego drewna, ręcznie rzeźbione. Zupełnie nowe, do dziś pamiętam zapach bejcy. Pod ścianą stało łóżko, naprzeciwko drugie. Na podłodze był dywan. Nie pamiętam już tylko wzorku, tyle lat minęło. Wydaje mi się jednak, że przypominał on bukiet kwiatów.
Na biurku stało kilka zdjęć, oprawionych w ramki. Kiedy żołnierz mnie tam przyniósł nie wiedziałem jak się zachować. Stałem jak wryty, nawet nic nie mówiłem, wciąż byłem sparaliżowany strachem i tą nową sytuacją.
Kilka dni później, kiedy się już oswoiłem z nowym mieszkaniem i opiekunem, ten zaczął mnie uczyć niemieckiego. Trudno było mu się ze mną porozumiewać znając jedynie kilka zdań po polsku. Szybko się uczyłem. Po tygodniu potrafiłem nazywać prawie wszystkie przedmioty pokoju i stworzyć kilka prostych zdań w jego języku. Był ze mnie zadowolony. Dopiero jednak po kilku latach dowiedziałem się, że w momencie kiedy mnie zobaczył, jeszcze wtedy z matką, w tłumie ludzi, natychmiast przypomniał mu się zmarły kilka miesięcy wcześniej synek. Byłem do niego bardzo podobny i dlatego wziął mnie z tłumu, chroniąc tym samym przed moim przeznaczeniem – śmiercią w gazie.
Mieszkając z Heintz’em niczego mi nie brakowało. On traktował mnie jak swojego syna, a ja z czasem zacząłem jego jak ojca. Miałem w pokoju nawet drewniane zabawki. żyłem w nowym świecie nie świadomy zupełnie, że za oknami mojego domu umierali ludzie z przepracowania, z zimna i głodu. żyło mi się beztrosko, miałem jednak jeden zakaz – nie wolno mi było nigdy wyjść na dwór. Mogłem biegać dowoli po całym bloku, koledzy Heintz’a bawili się ze mną, uczyli różnych praktycznych rzeczy, ale nigdy będąc w tamtym miejscu nie poznałem żadnego rówieśnika...
Matki i siostry nie zobaczyłem już nigdy. Podobnie jak ojca. Wszyscy poszli do gazu. Ja przeżyłem. Przeżyłem dzięki temu, że zauważył mnie żołnierz, któremu niedawno zmarło dziecko, a do którego ja byłem podobny. Dla mnie wytłumaczenie takie, jest jednak zbyt banalne. Ja wierzę, że Heintz był moim aniołem, który ustrzegł mnie przed tragedią, jaka spotkała wtedy miliony ludzi. Przeżyłem, by opowiedzieć tą historię. Nie bronię tutaj nikogo. Heintz też zabijał. Tak mu kazano. Może chciał, a może nie. Tego się nigdy nie dowiem, bo gdy wojna dobiegała końca wysłał mnie do swojej rodziny mieszkającej na wsi w Niemczech. To był ostatni moment, gdy go widziałem. Będę mu jednak wdzięczny, pomimo wszystko do końca życia. Jeśli Heintz zginał z rąk Rosjan mam nadzieję, że miał lekką śmierć, ale jeśli gdzieś przeżył chciałbym wierzyć, że o mnie nie zapomniał - mój Anioł z KL Auschwitz.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.