2
autor: holek
Pisarz domowy
Tekst nr 1
Zagłada
Chcieliśmy tego.
Chcieliśmy jak cholera.
Starożytna gazeta kręci się w powietrznym wirze na ulicy. Samochody stoja jak stały. Nie wybiegaj myslą za daleko w przyszłość, nie trzeba. To wszystko już się dzieje, z dnia na dzień. Sztuka samodestrukcji.
Inwazja z kosmosu? Wielki meteor? Natura nie potrzebowała deus ex machina żeby pozbyć się dręczącej ją plagi. Gdyby choć jedna osoba mogła teraz się przejśc po ulicach miast... Smród przepełnionej kanalizacji wlecze się tuż nad ziemią. Zwierzęta chodzą po zaułkach i wyżerają co się da ze śmietników. Tam, gdzie jeszcze jest trochę prądu świecą się automaty z napojami, niczym zasypiające, gasnące z wolna ostatnie oczy ludzkiej bestii.
Ale mówię o miastach, prawda? A przeciez w miastach żyje jedynie 20% ludzkości. Przenieśmy się do afrykańskiego buszu. Zobacz tę wioskę w Ghanie. Potężne akumulatory wystają z błota, kable ciągną się pomiędzy szałasami. Powiadają, że na ten pomysł wpadł sam Bill Gates. "Internet dla Afryki"... Zobacz.
Roje much jedzą żywe jeszcze ciemnoskóre ciała.
Ich właściciele jęczą ekstatycznie, wychudzeni i już prawie martwi, albo przekraczający własnie próg śmierci. Czujesz powietrze naładowane śmiecią z prądu? Chińczycy, Hindusi... Wszyscy.
Najpierw umarli wszyscy, którzy nie mieli pieniędzy na karmienie dożylne. Na "igłę" jak mawiało się żartobliwie w początkach Dots. Wtedy ludzie śmiali się, że gdzieś w Korei stoi kafejka, w której użytkownicy Dots są dokarmiani dożylnie za odpowiednią opłatą i nie muszą ruszać się z miejsca przez 39 godzin. Wyobraź sobie te prawie zmumifikowane ciała, które kapłani - lekarze, a przynajmniej ich resztka, których nie stać na terminal, albo którzy jeszcze za bardzo są przywiązani do RGB, poświęcają bogom ekstazy wpływowych ludzi i niczym starożytnych faraonów wysyłają ich w podróż do krainy cieni.
Kiedy przeszła pierwsza fala śmierci parę osób się zdenerwowało. Szybko ucichli, gdy wyszła wersja 1,2.
Miejsce umarłych zajęli żywi, których nie stać było na terminal. Wiele było morderstw... Ludzie jak hieny rzucali się na każdą rękawicę z Dots. 74% ludzkości zginęło w dwa miesiące.
Ruch oporu walczył całe sześć miesięcy. Nikt ich nie powstrzymał. Po prostu stracili zapał. Większośc zaczęła grać, a reszta musiała zacząć polować i uprawiać pola. Bez prądu, bez sklepów, bez usług. Całkiem od nowa. Pewnie kilkaset takich małych grupek zmaga się z nowymi wyzwaniami gdzieś na całej Ziemi. Nie wróż im sukcesu. Są jeszcze zwierzęta.
Behemot. Tak nazywali to zjawisko ci, którzy je zauważyli. Szkoda że naukowcy dawno już zagłębili się w Dots, może coś by wyjaśnili.
Zwierzęta oszalały.
Kiedy większość ludzkości zginęła w mgnieniu oka coś się z nimi stało. Ja lubię myśleć że po prostu nasza kochana Matka Natura którą katowaliśmy przez ostatni tysiąc lat wyczuła, że opuściliśmy gardę. Stada rozjuszonych zwierząt atakują każdego napotkanego człowieka. Niedźwiedzie, wilki, psy, koty, gołębie... Wściekle rzucają się i dziobią, gryzą, drapią, póki nie umrze. żeby było ciekawiej, podobno giną też małpy człekokształtne...
Weże, pszczoły, krowy. Prawdziwa wojna, której nie wygramy zatopieni w monochromatycznych snach.
Stoję na tej ulicy i dopalam papierosa.
ściskam mocniej w garści kij do hokeja cały w rdzawych plamkach.
Dziś dogasają już ostatnie ludzkie serca. Mięśnie przestają pracować... Trupie umysły pogrążają się w przedśmiertnych wizjach i eksportują je do Sieci Dots, dzielą się nimi z resztą. Wyrzucam papierosa który świeci jak flara ratunkowa, myśląc o horrorach, jakie pewnie można zobaczyć w Sieci.
Mocniejsze akumulatory pewnie pochodzą jeszcze przez sto, może dwieście lat. Podnoszę plecak i wsiadam na swój rower. Konserwy ciążą mi na plecach. Dziś nocuję w Hiltonie, w apartamencie prezydenckim. Rozwaliłem drzwi siekierą.
Jadąc, zaglądam w okna okolicznych budynków i widzę małe pożary, rozbłyski światła emitowane przez rękawice do Dots. Myślę o tym uczuciu, które zniszczyło ludzką rasę i paradoksalnie mam ochotę włożyć rękawicę. Dots. Zagłada ludzkości. Zwykła gra.
W monochromatycznym, czarnym środowisku kreujesz przedmioty i narzędzia z małych, białych kuleczek.
Kulki są posłuszne absolutnie twojej woli.
Wszyscy grają w tej samej sieci. Konflikty rozwiązuje się siłą woli. Ponoć w tydzień po wypuszczeniu ktoś stworzył prostą broń. Inny zbudował gigantyczny świat w formie torusa. Gracze eksplorowali nawzajem swoje wizje, walczyli ze sobą, kochali się na setki nowych sposobów. świat wypełniony miliardami bogów. Założenia Dots są proste.
Mijam dwa walczące ze soba niedźwiedzie. Na szczęście mnie nie widziały...
Po wyjściu wersji 1,2, która w paru kilobajtach dodawała opcję prostego programowania położenia kulek jakiś 14 letni chłopak z francji stworzył pierwszą autonomiczną rasę w świecie Dots. Inni skopiowali jego pomysł i tak czarno - biały świat został zasiedlony. I tak upłynął wieczór i poranek, dzień któryś - tam...
Potem bogowie nowego świata zaczęli umierać.
Sądzę, że dziś żyje jeszcze z kilkanaście milionów graczy. W wielkich miastach, podłączeni do kroplówek, pławiący się we własnych fekaliach projektują nowe światy i bawią się.
W czarno - białym świecie DotEwa wyciąga dłoń po jabłko.
Zostawiam rower i wchodząc po schodach myślę o Eskimosach.
Lubię myśleć, że gdzieś tam są ludzie, na których nie wpłynął Dots i zawsze wyobrażam ich sobie jako grupę eskimosów na dalekiej północy, którzy nawet nie wiedzą, że świat się skończył. Polują na foki i rozpalają ogniska, jakby nigdy nic. Ciekawe, czy kiedyś wyprawią się do wielkich miast, wtedy już zarośniętych dżunglą i będą się dziwić widząc zmumifikowane zwłoki możnych tego świata...
Wchodze do apartamentu i rzucam się na łóżko.
Może kiedyś włożę rękawicę. Tylko na chwilę, żeby zobaczyć, jak to wygląda.
Cholera, nigdy w to nie grałem.
Byłem w szpitalu kiedy to się zaczęło.
Niech to.
Idę spać.
--- --- ---
Tekst nr 2 (18+)
Wybuch wstrząsnął małym pokoikiem a spod sufitu posypał się tynk. Pocisk artyleryjski roztrzaskał dom po drugiej stronie ulicy. ślepa babinka leżała w łóżku a Zuzanna płakała, ściskając jej dłoń.
- Babciu, zginiemy! – szlochała.
- Nie martw się wnusiu, będzie dobrze – odpowiadała Cherubina Skalska chociaż sama nie wierzyła w te słowa.
- W telewizji mówili, że Paryż już płonie! Berlin w gruzach! – ryknęła – Babciu!
Na ulicy krzyk i strzały. Kolejny wybuch i białe obłoki spadły z sufitu.
- Babciu, błagam cię! Pozwól mi zdjąć krzyż sprzed drzwi!
Cherubina podniosła głowę i wyjąkała:
- Nie rób tego. Bez Boga wszyscy pomrzemy.
- Na ziemię! – krzyk dobiegł z ulicy. Zagłuszyły go strzały. Zuzanna doskoczyła do okna, powoli odsłoniła porwaną firankę i zaniemówiła. Jej dziesięcioletni kolega, Dawid Grotecki, leżał na bruku z roztrzaskaną głową. Jego rodzina modliła się pod ścianą. Pan Grotecki zauważył ją i uśmiechnął się krzywo, jakby chciał ją prosić, aby się nie martwiła. Trzy strzały. Osunęli się jak kukły, padając w kałuży krwi.
Zuzanna ryknęła i skoczyła do babci.
- Zdejmę krzyż, inaczej nas zabiją!
- Co najwyżej mnie – odparła Cherubina spokojnie, jakby pogodziła się ze śmiercią. – Uciekaj tylnymi drzwiami i tym małym tunelikiem, w którym się chowałaś, gdy byłaś mała. Uciekaj z tego przeklętego miasta kochanie. Nie możemy się wyprzeć wiary.
- Nie zostawię cię! – krzyknęła przez łzy, jednak kolejne wystrzały zagłuszyły jej słowa. – Chodź ze mna.
Cherubina uśmiechnęła się a z jej oczu popłynęły srebrzyste łzy.
- Idź i pamiętaj o mnie, a ja będę cię doglądać z góry. Proszę cię kochanie, idź!
Zuzanna nie wiedziała co robić. Jedyną nadzieją, był krzyż. Zerwała się jak szalona. Podbiegła do drzwi, przekręciła klucz i solidne skrzydło uchyliło się w bok. Na ulicy świstały kulę, tnąc powietrze jak szalone. Ktoś krzyczał, ktoś szlochał. Wybuchy rzucały w powietrze tony gruzu. Zuzanna sięgnęła nad futrynę i zdjęła krzyż, symbol chrześcijaństwa.
Nagle ognisty podmuch wepchnął ją do środka. Ogłuszona opadła na podłogę. Pocisk trafił w ulicę tuż przed domem.
- Kochanie! – krzyknęła Cherubina, macając dłonią okolice łóżka. – Gdzie jesteś?!
- Tutaj babciu – szepnęła w nadziei, że Cherubina ją usłyszy.
Strzały rozległy się za ścianą. Było tylko kwestią czasu, zanim dotrą i tutaj. Zuzanna z trudem podniosła się i rozejrzała za krzyżem, który upuściła. Nagle w drzwiach stanęło dwóch żołnierzy, ubranych w zielone mundury. Głowy mieli przewiązane białymi chustami.
- Tu nie ma katolików! – krzyknęła Zuzanna, powtarzając w myślach pacierz.
- Jaka śliczna dwunastolatka – odparł żołnierz i wyszczerzył brudne zęby.
- Jedenastolatka – poprawiła go.
- Haruman’su! – krzyknął ten z tyłu i wskazał głową pod szafkę. Zuzanna przeraziła się.
- Nie ma katolików? – zaśmiał się żołnierz. – A krzyżami palicie w piecu, tak?
- Uciekaj Zuziu! – krzyknęła Cherubina. Nie musiała drugi raz powtarzać. Dziewczynka skoczyła ku tylnym drzwiom. żołnierze za nią, jednak było za późno.
- Nie uciekniesz nam mała suko! – ryknął wściekle i szarpnął klamkę jak zwierzę. Zaryglowane drzwi ani drgnęły. – Już za tobą idę! Hasif, zajmij się starą, ja wykończę gówniarę.
Hasif podszedł do łóżka, na którym wiła się stara Cherubina. Wyciągnął pistolet i przeładował.
- Ojcze nasz … - wyszeptała.
- Pierdolę … – Hasif uśmiechnął się.
- … któryś jest w niebie …
- … Cię … – przyłożył pistolet do skroni.
- … święć się imię twoje …
- … niewierna!
Mózg Cherubiny rozbryzgał się na ścianie. Zuzanna siedząc w tunelu, zagryzła zęby tak mocno, że poczuła krew pod wargą. Jej babcia zginęła.
żołnierz roztrzaskał drzwi czwartym uderzeniem. Wszedł do pokoju i rozejrzał się uważnie. Klapa w podłodze wyglądała nad wyraz zachęcająco. Odpiął z pasa granat, odciągnął klapę i uśmiechnął się.
- żegnaj dziecinko.
Granat odbił się kilka razy od ścianek i wylądował tuż pod nogami Zuzanny. Nie miała szans. Wybuch wstrząsnął całym budynkiem. żołnierz wyszedł przed dom.
- Czekaj na mnie Hasif, tylko się odleję i bierzemy się za następne mieszkania.
* * *
Josef stał na trzecim peronie, dworca głównego. Obok niego siedziała matka z dzieckiem i mała dziewczynka, która była tak bardzo podobna do jego zmarłej córki. Uśmiechnął się do niej delikatnie, tak aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. I tak ryzykował, przychodząc tu sam. Niestetety, nikt z jego komórki nie dotarł tak daleko.
Uśmiechnął się raz jeszcze, poprawił koszulę, włosy i ruszył wzdłuż peronu. W ręku ściskał niewielką aktówkę, której powierzchnia mieniła się złotym wzorem. Spacerując to w jedną, to w drugą stronę, myślami błądził przy żonie, którą zostawił na drugim końcu świata. Kiedy wyjeżdżał, była w ciąży, teraz jego dziecko musi mieć trzy, trzy i pół roku. Spuścił głowę i zaszlochał w ramię, tak żeby nikt nie widział.
Rzucił okiem na zegarek. Nadszedł czas. W oddali zobaczył policjantów, więc szybko skręcił w boczną alejkę. Upewnił się, że nie jest obserwowany przez kamery i otworzył walizkę. Wśród sterty papierów leżał czarny nadajnik z długą anteną. Josef uśmiechnął się, pamiętając wypowiedź prezydenta, tego głupiego kraju.
Stał dumny jak paw, pośród błysków fleszy i uśmiechał się, pokazując wszystkim wybielone zęby. Głupi był, jak dziesięciu jego poprzedników razem wziętych, lecz społeczeństwo i tak go kochało. Mówił, że zabezpieczeń nikt nie przejdzie, że to jedyny, bezpieczny kraj w tych ciężkich czasach. Gdy Europa upadła, tylko on może zagwarantować życie. I co? Za czterdzieści sekund ten jego mit przestanie istnieć, tak samo jak mit silnej Europy i silnego Wschodu.
- Co pan robi? – cichutki głosik dobiegł go zza rogu. Dziewczynka, tak podobna do jego córki, uśmiechała się i mrugała wielkimi jak denka od coli oczyma.
- Nic takiego – odpowiedział i spojrzał na zegarek. Po skroni spłynął mu pot. – Idź się bawić gdzie indziej.
- Ja się wcale nie bawię. W tych czasach nikt się nie może bawić.
- Przykro mi kochanie, że masz tak ciężkie dzieciństwo. Ja też nie miałem lekko.
Dziewczynka uśmiechnęła się. Josef rzucił okiem na policjantów, którzy niebezpiecznie zbliżali się do niego. Czas mijał okrutnie wolno. Każda sekunda, dłużyła się jak godzina. Jeszcze dwadzieścia pięć sekund.
- Chodź tu malutka – powiedział, widząc zainteresowanie policjantów jego osobą. – No chodź.
Dziewczynka ufnie podeszła do niego.
- Udajmy proszę, że jesteś moją córką – powiedział szeptem i uśmiechnął się. – Miałem córeczkę, która wyglądała tak samo jak ty.
- I co się z nią stało?
- Zabrała ją wojna – odparł niechętnie. – Tak samo jak wszystkie dzieci w kraju, z którego pochodzę moja droga. Ty będziesz moją księżniczką, tak?
Skinęła głową.
- Jak masz na imię? – zapytał.
- Fabienne – odparła.
- śliczne imię – zobaczył, że policjant kieruje się w jego stronę. – Zobacz co tu mam, taki mały pilot, jak do telewizora.
- Wszystko w porządku? – krzyknął policjant. – Co pan tu robi?
- Wszystko dobrze, moja córeczka źle się poczuła panie oficerze. – odparł i mrugnął do niej.
- Na pewno?
Josef nachylił się do Fabienne i podał jej nadajnik.
- Proszę pana! – policjant nie dawał za wygraną.
- Pieprzę cię! – krzyknął Josef, spojrzał na zegarek i wyszeptał kilka słów. - Mam nadzieję, że Bóg wynagrodzi ci wszystkie troski i zmartwienia kochanie. Wciśnij przycisk.
Zsynchronizowany wybuch nuklearny zrównał z ziemią dziesięć największych miast, najbezpieczniejszego kraju na ziemi. Fabienne zniszczyła jedno z nich.
* * *
Ognista łuna rozjaśniała nocne niebo. Jake Galygher biegł co sił w nogach przez najgorsze części Lasu Południowego. Jego kompani już dawno gryźli piach, lecz on miał na tyle siły i odwagi, by pokonać wszystkich wrogów, którzy stanęli mu na drodze. Podcinał gardła wstrętnym arabom, oddając im z nawiązkom za lata strachu, w jakim żyła jego rodzina. Potem ciężki pojazd pancerny zmiażdżył mu stopę, ale to nie przeszkodziło mu w wysadzeniu w powietrze trzech wrogich czołgów. Raz nawet załapał się do lotu zwiadowczego nad zgliszczami Europy. Wtedy dopiero zobaczył, czym jest cierpienie milionów ludzi.
- Gin niewierny! – nagle ryknął ktoś za jego plecami. Nim Jake się obejrzał, kolba karabinu uderzyła go w tył głowy. Bagnet błysnął mu przed oczami i tnąc powietrze, ugodził go pod żebrami. Jake westchnął. Nie tak wyobrażał sobie swój koniec. Pokonany w lesie, na obrzeżach miasta dotkniętego nuklearną zagładą, przez anonimowego araba, wierzącego w swojego destrukcyjnego Boga … Skąd ja znam takie słowa? Dlaczego buduje tak piękne zdania? – zdziwił się. Ciepło wędrowało od podbrzusza w górę. Ktoś właśnie rozcinał mu brzuch, chichocząc przy tym, jak stary klaun z pozytywki. Nie! Nie tak to sobie wyobrażałem!
Zebrał resztki sił, podniósł dłonie i z całej siły wbił palce w oczy napastnika. Ryk rozdarł ciszę. Ciężar ustąpił. Jake podniósł się, lecz ból był zbyt silny – upadł natychmiast. Czuł na palcach krew, lecz nie swoją. Napastnik wił się jak piskorz tuż obok, zakrywając twarz dłońmi.
- I dobrze ci tak skurwysynu – powiedział Jake, wiedząc, że wcisnął mu oczy z powrotem do oczodołów. – Nie trzeba było ze mną zaczynać.
- Moje oczy! – krzyczał napastnik. – Wydłubałeś mi je.
- Pieprzę twoje oczy – Jake znów podniósł się i oparł o drzewo. Spojrzał na ranę. Rozcięcie na wysokości żołądka, tylko trochę bardzie w lewo. Jakiś czas przeżyję, ale ile? Bez pomocy, bez operacji zdechnę tu, w tej głuszy. Kurwa!
- Ty gnoju – kopnął ślepca z całej siły. – Czterdzieści tysięcy moich, jest zaledwie dziesięć kilometrów stąd! Sto tysięcy twoich wychodzi im naprzeciw! A ty baranie, musiałeś zaatakować właśnie mnie, pośrodku dziczy!
- Napatoczyłeś się – wyszeptał.
- Gówno tam! – Jake odwrócił się na pięcie. - Zdychaj tu teraz sam, ja idę.
- Daleko nie dojdziesz z tą raną. Zdechniesz sto metrów dalej.
Jake nie cierpiał, kiedy ktoś prócz niego miał rację. Zatrzymał się.
- Ty zdechniesz tutaj, bo nic nie widzisz.
- Ktoś mnie znajdzie. Na pewno.
- Jasne …
- Jeśli nie, to Bóg mnie weźmie do siebie. A ciebie kto weźmie?
- Odpieprz się! Rozumiesz?!
- Zdechniesz tam sam, zapomniany i rozszarpany przez wilki. żal mi ciebie. Kiedy ja będę świętował zwycięstwo, nawet bez oczu, ty będziesz gnił.
Jake podszedł bliżej. Jego wróg oparł się o drzewo i zakrył twarz dłońmi.
- Już nie boli – powiedział czując na sobie wzrok. – Tylko głowa, oczy już nie.
- Bo ich już kurwa nie masz. Dlatego nie bolą.
- Być Może.
- Posiedzę tutaj chwilę z tobą, jeśli nie zdechniesz sam, zabiję cię. W końcu nie mogę pozwolić na to, żebyś wygrał.
- Ja i tak wygram. W raju.
- Gówno tam wygrasz – powiedział Jake i kaszlnął. - Tak ci się tylko wydaje. Myślisz, że za mordowanie, Bóg cię wynagrodzi?
- Zabijałem w jego imieniu – odparł. – Ty zresztą też. Jeśli mnie tam nic nie czeka, to i ciebie.
- Być może. Ale ja wiem, że walczyłem o słuszną sprawę.
- I dlatego wcale się od siebie tak bardzo nie różnimy – powiedział kaszląc krwią. - Ja czuję to samo.
- Dlaczego kaszlesz? – zapytał Jake.
- Coś mnie drapie w gardle. Jakby gaz.
Jake rozejrzał się uważnie, jednak nie zauważył nikogo. Znów kaszlnął.
- Dziwne – powiedział plując krwią. – Przestaję czuć dłonie.
- A ja stopy … Nie czuję nóg …
- Ja też … Gaz?
- Niemożliwe. Najbliższe wojska są daleko stąd.
- To co?!
Jake chciał odpowiedzieć, jednak nie starczyło mu sił. Zakrztusił się krwią i opadł bezwładnie na ziemię. Jego wróg umarł minutę później.
* * *
Dwa dni później.
Genetics Lab – ostatni bastion wolnego świata.
- Nie ma się czym chwalić proszę państwa – powiedział główny inżynier do zebranych w pokoju. Były tam kobiety i mężczyźni różnego wieku. Sądząc po minach i powadze, tematy, które poruszali musiały być niezwykle ważne.
- Jest – odezwała się blondynka w średnim wieku. – Ta broń jest o wiele potężniejsza od głowic nuklearnych. Dzięki niej, możemy zakończyć tę wojnę raz na zawsze i zapobiec zagładzie ludzkości.
Inżynier przetarł czoło chusteczką i odparł z najwyższą powagą:
- Otóż nie. Ta broń, choć nieszkodliwa dla zwierząt, które mogą ją przenosić, jest zabójcza dla ludzi w stopniu większym, niż każda broń wynaleziona dotąd. Dwanaście głowić, które mamy przygotowane do odpalenia, mogą zniszczyć ludzkość raz na zawsze w przeciągu dwóch tygodni. Każdy z siedmiu miliardów ludzi, niezależnie czy jest to chłopiec, dziewczynka, mężczyzna czy kobieta, zostanie zabity. Jeśli nie wprowadzimy odpowiedniej logistyki, ta broń doprowadzi do zagłady. Całkowitej zagłady. Przedwczoraj wypróbowaliśmy jej działanie na żołnierzach w okolicach Lasu Północnego. Ze stu czterdziesto tysięcznej armii nie przeżył nikt. Dodatkowo wirusy zostały przeniesione przez zwierzęta i epidemia opanowała okoliczne miasta.
- W ciągu dwóch dni? – przerwał mu starszy mężczyzna.
- Tak. Pewnie zdajecie sobie sprawę z powagi sytuacji. Tam sprawa jest pod dość chwiejną kontrolą, ale jeszcze kilka tego typu ognisk zapalnych i świat przestanie istnieć na dobre.
- Musimy jednak podjąć jakieś działania – wtrącił się mężczyzna około trzydziestki. – Nie możemy stać bezczynnie i przyglądać się jak mordują nasze rodziny.
- Powoli proszę państwa, powoli. Udamy się teraz do pokoju kontrolnego, z którego te głowice mogą zostać wystrzelone. Tam zastanowimy się nad dalszym kształtem naszej współpracy. Zapraszam.
Wszyscy wstali i ruszyli za inżynierem. Tylko jeden młodzieniec ociągał się. Gdy wszyscy wyszli, zastawił drzwi wejściowe krzesłem i udał się za nimi. Rękę trzymał pod marynarką, jakby niósł tam coś cennego.
- Tutaj to się właśnie odbywa – inżynier pokazał pomieszczenie. – Naszym problemem jest …
- Na ziemię! – ryknął młodzieniec i wyciągnął spod marynarki dwa pistolety. Wystrzelił kilka razy. – Dawaj klucze!
Inżynier spojrzał na niego smutnym wzrokiem:
- Nie chcesz tego zrobić.
- Chcę – krzyknął i strzelił do niego. Trafił w brzuch. - Dawaj klucze!
- Dlaczego to robisz? – wyszeptał Inżynier, leżąc na ziemi. Młodzieniec podszedł do niego, wyrwał mu klucze i podszedł do maszynki sterującej.
- Być może jestem płytki, ale robię to tylko i wyłącznie dla pieniędzy.
Przekręcił kluczyk i otworzył ochronną klapkę.
- Nie rób tego!
- Przykro mi – odparł i wcisnął czerwony przycisk, odpalający wszystkie dwanaście głowic. Nagle czas się zatrzymał a z głośników dobiegł przerażający, kobiecy głos, szepcący:
GAME OVER
Z pokoju pogrążonego w mroku dobiegł szyderczy chichot.
- Pierdolę! – ryknął srogi, zawiedziony głos. – Znowu wygrałeś! Drugi raz pod rząd!
- Jahwe, nie bądź dziecko. Mogłeś jej użyć na cały świat, a nie składować w nieskończoność. Broń biochemiczna służy do walki!
światło błysnęło po środku marmurowego parkietu, ukazując dwie postacie siedzące przy stole, naprzeciw siebie. Komputery szumiały pod blatem a monitory zasłaniały twarze dwóch przeciwników.
- łatwo ci mówić Azazelu – białobrody staruszek uderzył pięścią w stół i posłał mordercze spojrzenie naprzeciw. - Dwa tysiące lat gry i oto jak głupie są te pionki! Dają się przekupić za kasę, która po wojnie nie ma już żadnego znaczenia!
Nagle z oddali dobiegł go spokojny głos:
- Ale czy nie stworzyłeś ich na swoje podobieństwo Ojcze?
- Ty się nie wymądrzaj! – Jahwe skierował wzrok na pobliską kanapę, skąpaną w ciemnościach. Był bardzo zły. – Azaezlu, muszę przyznać, że zaskoczyłeś nawet mnie tym pionkiem.
- Dzięki Jahwe, zawsze lubiłem zaskakiwać. A co do Ciebie, Jezusie, tu akurat muszę się zgodzić z Twoim ojcem – zza monitora powstał wysoki mężczyzna w nienagannie skrojonym garniturze i przeciwsłonecznych okularach. Miał siwe włosy i trzydniowy zarost. – Nie doszlibyście do 2012 roku, gdybyście nie oszukiwali.
Jahwe zmieszał się.
- Przepraszam przyjacielu – odparł ze wzrokiem wbitym w monitor.
- Posyłać Jezusa do gry, to był cios poniżej pasa - Azazel zmierzył ich srogo. – Ale i tak wam to nie pomogło. Gramy jeszcze raz?
- Pewnie! – Jahwe ochoczo podchwycił temat. – Ale tym razem, zamieniamy się miejscami. Ja jestem zły, a ty bądź sobie dobry – mam gdzieś tą całą dobroć. Nie mam ochoty kolejny raz przegrać.
- A co zrobisz z duszą Cherubiny Skalskiej? – Azazel uśmiechnął się chytrze. – Bo jeśli nie chcesz jej, to ja chętnie ugoszczę to śliczne trofeum w swojej kolekcji. Tak pięknie w swych ostatnich chwilach życia, nawet przed lufą mojego pistoletu, wzywało cię! Nie straciło wiary w … - przerwał na chwilę i przyłożył palce do skroni, naśladując pistolet. Roześmiał się i skończył myśl – … jak zwał tak zwał.
- Bierz ją sobie – Jahwe machnął ręką jakby mu nie zależało i wstał. – Idę po browara i coś na ruszt, przynieść ci?
- Weź dwa sześciopaki, kolejne kilka tysięcy lat da nam się we znaki.
- A ty chcesz? – Jahwe zapytał syna.
Jezus pokręcił głową. Bóg skrzywił się i odszedł znikając w mroku. Azazel z uśmiechem wykasował wszystkie dusze zmarłych, które podczas gry były po jego stronie, potem usunął też wierzących w Jahwe. Wymazał też żywych. Skasował ich ot tak, jak gdyby byli zwykłymi, nic nie znaczącymi plikami. Jedynie Cherubinę Skalską wrzucił do folderu o nazwie Czyściec.
- A co z pułkownikiem, co z szeregowcem na polu bitwy, co z załogą samolotu? – Jezus rzucił serią pytań jak z karabinu maszynowego. - Co z tymi, którzy zrobili bombę biologiczną i wierzyli w to, o co walczą?
- Z kim? – Azazel był wyraźnie zaskoczony pytaniem. – O kim ty mówisz?
- Nieważne – Jezus pokręcił głową i uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, że tak będzie.
Azazel kliknął na nową grę, ustalił limit proroków na ośmiu, liczbę języków na sto czterdzieści, ziemię postawił gdzieś na drugim końcu wszechświata, z dala od układu słonecznego, w okolicy nagłych i częstych deszczy meteorytów. Dla zabawy nadał jej kształt kwadratu. Dodał też więcej wulkanów i stref niestabilnych tektonicznie.
- Będzie więcej śmiechu – powiedział widząc nietęgą minę Jezusa.
- Tak, na pewno – odparł Chrystus i wyciągnął z kieszeni cygaro. Wystarczyło jedno mrugnięcie, aby skręcony tytoń buchnął ogniem. Jezus zaciągnął się i odetchnął głęboko.
- Dodam jeszcze trochę Palestyńczyków, ale to już w późniejszej części gry. Niech Jahwe, mój stary przyjaciel ma trochę łatwiej, przynajmniej będą wykańczać żydów, których tak bardzo nie lubi.
- Obniżyłeś mu poziom trudności?
- Jemu też się coś od życia należy – Azazel uśmiechnął się. – Ale sobie też obniżyłem. W tej grze nie będzie już Busha i tego rolnika z Polski … Jak on miał? No nieważne. O dwa wrzody na dupie mniej.
- Czy tylko to się dla was liczy? – Jezus spojrzał w sufit tęsknym wzrokiem. - Wygrana?
- A niby co jeszcze? – zdziwił się Azazel.
- A ci ludzie, którym co grę dajecie nowe dusze i życie? Oni nic nie znaczą?
Demon podrapał się po głowie i odparł:
- To tylko pionki. Zwykłe, małe pionki. Co ty, w szachy nie grałeś?
- Pionki, którymi gracie o zagładę ludzkości, tak?
- A jakżeby inaczej?
Jezus pokręcił głową i nachylił się ku Azazelowi.
- Wiesz, co jest prawdziwą zagładą ludzkości?
Demon zastanowił się przez chwilę, po czym pokręcił głową.
- Wiara – odparł Jezus. – Ty, mój ojciec. A raczej tylko on. Ciebie zawsze utożsamiano ze złem, jednak to on jest gorszy. On jest zagładą ludzkości. Pradawna istota, która nie dba o to, co stworzyła i dla której nie liczy się nic, poza jego własną, głupią grą.
- I co w tym złego? Sam wiesz, że takie zasady obowiązują od zawsze. I nikt ich nie zmieni, a w szczególności ty.
- Złego? – Jezus pokręcił głową i zaciągnął się. – Nic. Po prostu nic. Tylko pamiętaj, że Ci ludzie w coś wierzą. Wierzą w niego. A on ma ich gdzieś. Nie ma raju, nie ma lepszego życia, nie ma bliskich, wrogów czy znajomych. Nie ma wiecznej miłości, wiecznego szczęścia. Nie ma żadnych więzi, rodzina to wymysł programu komputerowego. Nie ma już Franka, Johna czy Karoliny. Nie ma miłości Boga za to, że walczysz o jego dobre imię, wolność, czy pokój na świecie. Nie ma nawet głupiego piekła! Jedyne co istnieje naprawdę, to przycisk delete i twój palec, który wciska go z tak wielką ochotą. Istnieją dwie, głupie postacie, dla których to tylko gra i pionki, a dla tych pionków ta gra to całe życie. I właśnie o to chodzi mój drogi przyjacielu. Chodzi o tą całą, pierdoloną wiarę.
Jezus wstał, zarzucił chyboczącą tunikę na plecy i po chwili, mijając w przejściu ojca, zniknął za drzwiami.
- Co jest? – zdziwił się Jahwe.
- Ten twój syn jakiś dziwny jest. Nie rozumie gry.
- Też to zauważyłem – Bóg podrapał się po głowie. – Niech mnie kule biją, nie mam pojęcia o co chodzi temu chłopakowi. Gramy?
- A jak! – Azazel uśmiechnął się i zatarł ręce. – Ile dusz?
- Zaszalejmy! Rzuć dwa miliony na początek. I ze trzy ogniska cholery, jedno dżumy. Niech te pionki nie myślą, że będą tu miały raj.