2
autor: holek
Pisarz domowy
Tekst 1
"U wanna be Americano, Americano, Americano,
If you born in Italy..."
Kiedy świat zanurza się w bajkową i mglistą noc, kurz opada na kwiaty i liście, głowa oddycha rzeźkim powietrzem, a słońce chyli się ku zachodowi, księżyc rozpoczyna swój taniec. Jego ogromna postać- dumna i pyszna w swojej doskonałości, namawia do wyruszenia w daleką drogę snów, baśni i marzeń, do zaspokojenia głodu duszy i ciała.
W taką właśnie noc wyruszyłem na poszukiwanie mojego szczęścia, przeznaczenia. Wyruszyłem z zamiarem poznania siebie samego i tego, co chciałbym w życiu osiągnąć. Idąc przed siebie zastanawiałem się, co było, co jest i co będzie dla mnie najlepsze, najważniejsze. Jednak wiedziałem, że wszystkiego nie osiągnę. Miałem pewność, że moje życie nie będzie się różniło od bytu innych, zwykłych, przeciętnych ludzi. Lecz pomimo tego przekonania, dzisiaj pragnąłem zanurzyć się w swych pragnieniach, zapominając o całym świecie i czekającym mnie losie.
Nucąc pod nosem moją ulubioną piosenkę "U wanna be Americano...", spacerowałem polną drogą, prowadzącą do ponurego lasu, którego od dzieciństwa nie znosiłem i nigdy nie zapuszczałem się w jego okolice. Dzisiaj nie miało to żadnego znaczenia. Nie czułem ani strachu, ani żadnej obawy przed nieznanym mrokiem lasu. Widoczność w jego głębi, gdzie bym nie spojrzał, ograniczała się do pięciu kroków, lecz to też nie miało znaczenia. Byłem jak niewidomy, z otwartymi oczami, lecz przed sobą nie widziałem nic poza ciemnością i szarymi plamami od wcześniejszych świateł na ulicy, w które się chwilę temu wpatrywałem.
W miarę upływu czasu traciłem orientację przestrzenną. Las otaczał mnie ze wszystkich stron, a ciemność wręcz wnikała we mnie. Poczułem nagły przypływ gniewu i wzburzenia, tak jakby zło kryjące się w mroku lasu ogarnęło, zawładnęło moją duszą.
Nagle owładnęła mną dziwna myśl, że nie jestem tutaj sam, że ktoś bacznie mnie obserwuje i czeka na moją reakcję. Czułem, że nie tylko obserwuje moje ruchy, ale także czyta w moich myślach. Miałem nieodparte przeczucie, że zaraz odezwie się lub zaatakuje. Baczyłem na każdy mój ruch, na każdy szelest, cień lub mignięcie jakiegokolwiek światła wokół mnie. Jednak w ciemności nie było możliwości zobaczenia czegokolwiek.
Z oszalałym sercem pod gardłem przyspieszałem kroku, starałem się, aby nie zauważył mojego strachu. Czułem jednak, że na jego twarzy widnieje złowieszczy uśmiech. Już miałem w głowie obraz jego osoby: twarz złoczyńcy z blizną na policzku, wielkie barki, które mogą zgnieść każdą kość mojego ciała i nóż widniący w jego dłoni. Nie mogłem już powstrzymać strachu. Chciałem biec, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Chciałem krzyczeć, lecz głos zawisł mi w gardle. Byłem jak sparaliżowany.
Kiedy już nie mogłem prawie oddychać i myślałem, że zaraz umrę na zawał serca lub bestia kryjąca się w ciemności zaraz zaatakuje, ktoś lekko musnął mnie po ramieniu i wydusił z siebie chropowaty śmiech. Tego już było za wiele. Nie wytrzymałem i wydusiłem z siebie:
Do cholery! Wyjdź! Pokaż się! Skończ tę mękę!- Mój głos, pomimo tego, że zebrałem wszystkie siły na wypowiedzenie tego, brzmiał jak cichy szept, jakbym opowiadał dziecku bajkę na dobranoc. To jeszcze bardziej rozbawiło mojego „towarzysza” tej męki.- Błagam!- Wydusiłem jeszcze i padłem na ziemie.
Ocknąłem się na polanie. Byłem nieprzytomny zaledwie dwadzieścia minut, a jednak zdawało mi się, że leżałem tu całą noc. Księżyc lśnij jaskrawym blaskiem tak, że pomyliłem go na początku z porannym słońcem. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie leżę na ziemi, lecz w wąskim łóżku z atłasową pościelą. Było mi tak wygodnie, że zapragnąłem tylko zasnąć. Wtedy ktoś z głębi lasu odezwał się i strach znów powrócił:
I jak ci się leży w mojej skromnej trumience?- Odrzekł chropowaty głos. W miejscu, skąd dobiegał zobaczyłem jedno żółtawe oko mojego oprawcy- Wygodnie? Sprawili mi taką kilkanaście lat temu prości i zacni ludzie, jak mi się kiedyś zdawało.- Wynurzył się powoli z mroku, a moje serce nagle stanęło. Nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Przede mną stał żywy trup i śmiało się do mnie uśmiechał. Miał jedno oko: „Więc to nie było złudzenie”- pomyślałem. Wpatrywałem się w niego i z trudnością powstrzymywałem się od krzyku. Jednak szybko mój strach zamienił się w śmiech, bo trup wyglądał komicznie. Ze swoim jednym okiem, które przelatywało z jednego oczodołu do drugiego, z wystającymi żebrami, z melonikiem na głowie, w tweedowym płaszczu i w resztkach spodni wyglądał jak gość z Monty Pytona. Nagle, tak po prostu, wybuchnąłem śmiechem.
Widzę, że rozbawił cię mój wygląd, Mika- „Skąd zna moje imię? Czy po śmierci...”, zanim dokończyłem myśl, trup sam odpowiedział, tak jakby czytał w moich myślach- Znam cię. Jestem dziadkiem twojej babki, głąbie!- Mówiąc to śmiał się, ja zaś nie mogłem niczego pokładać w całość.
Skąd?... Jak to możliwe?- Nie wiedziałem jak mam zareagować, czy śmiać się, czy płakać.
Co możliwe? Zakopali mnie tu, a że mnie się nigdzie nie spieszy to pałętam się po lesie i straszę każdego, kogo napotkam. Ty miałeś być kolejną ofiarą, ale polubiłem cię, więc bądź spokojny.- Poklepał mnie po ramieniu, pomógł wstać i podał mi butelkę starego winka.- Napij się. Dobrze ci to zrobi brachu.
Wypiłem duszkiem, ciepło błogiego napoju rozgrzało każdą komórkę mojego ciała. Chciałem dowiedzieć się o nim czegoś więcej.
Mieszkasz tutaj tyle lat? Nikt nie próbował cię odnaleźć?
Jestem dobrym trupkiem. A tak a propos jestem Ziutek.- Podał mi swoją kościstą dłoń. Niestety nie doceniłem swojego uścisku i połamałem mu palce.- Nie martw się i tak do niczego nie są mi potrzebne. Nikt mnie nie szuka, bo ci którzy spotkali mnie na swojej drodze, teraz siedzą i majaczą w jakimś domu dla obłąkanych.- Wypiliśmy jeszcze kilka łuków i Ziutek zaczął opowiadać swoją historię. W głowie mi szumiało, jednak było to bardzo pomocne, by zrozumieć, znaleźć sens w tej opowieści.
„Miałem czterdzieści lat, kiedy pogrzebali mnie żywcem. Wyobrażasz to sobie? Własna żona, dzieci i kumple od pitnego miodu. Darzyłem ich wieczną miłością, oddaniem i pełnym zaufaniem. Nie było lepszych od nich. A jednak tak po prostu pewnej nocy, kiedy zasnąłem po hulance, zamknęli mnie w tej trumnie i zakopali. Choć z drugiej strony to nie jestem pewien, kto to zrobił, bo przecież byłem nieprzytomny. Tak jak ty przed chwilą. Nie miałem wrogów, więc nikt inny nie przychodzi mi do głowy. A moi kompani byli zdolni do wszystkiego. Zabiliby nawet własną matkę, jeśli założyliby się o 100 dolarów. To była dopiero suma, a przecież u nas nie było lekko. Najwięcej z wojny można było otrzymać 20 dolców i to już był majątek. A żona i dzieci? Nie cierpieli mnie, bo lubowałem się w piciu i tanich kobietach. Mieli powód. Z resztą każdy komu stanąłem na drodze mógł się do tego przyczynić. Daj łyka” [...]
Wraz z każdym łykiem jego opowieść była coraz bardziej zawiła i nie do opisania. Wino stuknęło mi już do głowy, więc nie słuchałem go zbyt uważnie. Właściwie to w pewnym momencie zasnąłem, bo ględził coś o wojnach gangów, wałku i miłości jego życia, której nie mógł mieć.
Obudził mnie wrzask i kobiecy pisk. Nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Przede mną rozgrywała się prawdziwa bitwa żywych trupów. Ziutek z mieczem w ręku miotał wszystkich podchodzących do niego ludzi bez nóg i głów. Byli jednak niezłomni i pragnęli go zabić. Kobiety stojące opodal krzyczały w niebo głosy. Czułem się, jakbym oglądał film, a zarazem był jego drugoplanowym bohaterem. Wszystko toczyło się jak we włoskim filmie- mafia atakuje drugą rodzinę, ojciec chrzestny umiera, jednak jego synowie nie zapominają o zemście. Ojcem był Ziutek, a teraz jego synowie walczyli wraz z nim, aby odzyskać dobre imię rodziny. Natomiast kobiety, kiedy zobaczyły, że ich mężczyźni tracą na siłach, wzięły do rąk wałki: „Skąd w lesie wałki kuchenne?” i zaczęły bić kto im się napatoczył: czy to był jej mąż, czy kochanek, czy sąsiad, każdego po głowie za to, że jest facetem. Istna sodoma i gomora.
Nagle ktoś, jakaś cud istota, zaczęła i mnie uderzać, lecz nie wałkiem, a miotłą. No tego to już było za wiele. Wstałem, a że byłem trochę „niezrównoważony” od razu padłem jak długi w ramiona owej piękności. No i jak ona nie zacznie na mnie wrzeszczeć, jak nie zacznie kopać, bić pięściami, miotłą trzepać mi karku- myślałem, że nie dotrwam do końca jej szału. Jednak udało się. Jakoś kobiecina uspokoiła swoje popędy, kiedy zauważyła, że nie jestem jednym z nich. Pomogła mi położyć się w trumnie Ziutka i usiadła obok. Wszystko przestało istnieć, nie miała znaczenia nawet ta bitwa tocząca się za naszymi plecami.
Piękna włoszka miała długie czarne włosy, ciemną karnację- no przynajmniej tyle, co po niej zostało, bo również była w rodzinie żywych truposzy. Jednak śmierć nie odebrała jej uroku. Nawet po śmierci mogłaby rozkochać nie jednego mężczyznę. Jak później się okazało była ową miłością Ziutka, przez którą zginął, lecz dzięki której odnalazł sens własnej śmierci. Nie dziwię się jemu, bo ja dla takiej kobiety mógłbym popełnić każdą zbrodnię.
Po upływie kilku minut- przynajmniej mnie się tak zdawało, bo przy tak pięknej kobiecie, czas upływał bardzo wolno- słońce zaczęło wschodzić. I nagle jak po dotknięciu magicznej różdżki wszyscy, oprócz Ziutka, zniknęli pozostawiając po sobie swoją broń oraz ślady walki.
-I jak podobał ci się nasz występ?- Odrzekł Ziutek przybliżając się do mnie z podniesioną głową i zakrwawionym dumnie mieczem.- Wiem, że czegoś takiego nigdy byś się nie spodziewał, ale my zawsze robimy takie „numerki” naszym przodkom, których tutaj przyciągamy. Bo chyba nie myślałeś, że przeznaczenie cię tu przygnało?- Uśmiechał się z dumą, że znowu im się udało.
To znaczy, że mnie wrobiłeś? Ty łajzo!!!- Byłem wściekły. Złapałem za jego miecz i odciąłem mu obie ręce.
No... Wreszcie jestem z ciebie dumny chłopcze- Poklepał mnie po plecach tak jak robią to ojcowie i powiedział- Chciałem cię nauczyć odwagi i dumy z tego, kim jesteś. Nigdy się tego nie wstydź!!! Zapamiętaj, że Amerykanin zawsze jest dumny ze swojej ojczyzny gdziekolwiek by mieszkał, tym bardziej we Włoszech, gdzie życie prostego mafioza nie jest zbyt łatwe. Teraz drogi chłopcze...- zniżył glos tak, że prawie go nie słyszałem.- Pójdziesz do domu, a jutro odbierzesz to, co ci się należy.
Nie rozumiem. Co mi się należy?- Byłem całkowicie skołowany.
Jesteś z rodu Whisky, do cholery!!! I to ty teraz jesteś głową tej rodziny.- Stanowczo podniósł mnie i powiedział- Jutro pójdziesz i odbierzesz, co twoje, lecz nie zapominaj, że nigdy cię tu nie było, nigdy mnie nie widziałeś, nigdy rozumiesz?!?- Potrząsnął mną mocno, bo wino nadal na mnie działało i połowa słów do mnie nie docierała.
Yyyy....Tak ojcze- Tyle zdołałem powiedzieć i straciłem przytomność.
Obudziłem się we własnym łóżku z ogromnym bólem głowy. Przespałem jeszcze cały dzień. Następnego ranka ocknąłem się ze świadomością że musiał być to sen, że nic takiego nie miało miejsca, że tajemnica owej nocy działa się tylko w mojej podświadomości. Jednak myliłem się, bo nagle do drzwi zapukał mój przyszły współpracownik-Lech. Przyniósł mi zaproszenie od ojca wszystkich ojców na uroczystą kolację. Bez zastanowienia przyjąłem zaproszenie. Pomyślałem: „Co ma być to będzie. A może będzie lepiej niż myślałem dotychczas”.
Od tamtej pory Ziutek często mi się śni, lecz w każdym ze snów ostrzega, żebym już nigdy nie wchodził do lasu, który teraz tym bardziej napawa mnie strachem i niepewnością. I jestem pewien, iż jego tajemnica nie zostanie odkryta. „Ziutek juz o to zadba”.
---------------------------------------------------------------------------------------------
Tekst 2
Sandeb Tahael, Krew Na Ostrzu Miecza wodził spojrzeniem po zgromadzonym tłumie bogów, bogiń i pomniejszych bóstw. Ygefruno Ailaroz, Dająca życie, tuliła do nagich piersi śpiące niemowlęta, chłopca i dziewczynkę, mówiąc coś szeptem do ciemnoskórej Etherele, Strażniczki Domowego Ognia. Tuż obok nich rozmawiało trzech gibkich i pełnych wdzięku młodzieńców odzianych w kolorowe stroje: Lorelei Hanos Treviar, Taniec Ku Czci Szczęścia, Lorelei Hanos Uder, Taniec Ku Czci Bogów i Lorelei Hanos Werfete, Taniec Ku Czci świata. Pae Karakatui, Pan śmierci, stał w bezruchu z twarzą nie wyrażającą żadnych emocji. Nikt jakoś nie kwapił się, by zamienić z nim słowo. U jego stóp, wśród spływających na posadzkę czarnych szat, leżała ogromna pantera o hebanowej sierści i szkarłatnych oczach – Karakatui, śmierć. W pewnej odległości od nich Ramael, Natura, pół człowiek, pół jeleń, kręcił z niedowierzaniem głową, a jego piękne poroże obracało się z wdziękiem i majestatem. Nad nim latała na przejrzystych, połyskującymi kolorami tęczy skrzydełkach młodziutka Kiara Tamsine, Uśmiech Dziecka, i nawet ona dziś się nie śmiała, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji. Przysadzisty mężczyzna o nalanej twarzy, Dum Domrelet Tashi, Lubujący Trunki, wymieniał głośno uwagi z Gorimem Bhukanem, Wołem Zaprzęgniętym Do Pługu Oracza. Dostojny, wysoki Varsa Neamhain, Kowal Losu, gładził swą długą, srebrną brodę, rozmawiając cicho z Cillą Neamhain, Prządką Losu.
Te i wiele innych postaci składały się na wielki, barwny, gwarny tłum, który wypełniał okrągłą Salę Sprawiedliwości. Jedyną wolną przestrzeń stanowiła nieduża kolista arena i prowadzące do niej od potężnych wrót przejście. Przez ogromne, strzeliste okna z witrażami w ciepłych kolorach sączyło się tajemnicze światło, które było tak delikatne, jakby istniało jedynie w wyobraźni. Choć rozpraszało się po całej Sali, padało głównie na arenę, na której, pośrodku wymyślnego, spiralnego wzoru, stał Krew Na Ostrzu Miecza.
Sprawiał wrażenie całkowicie opanowanego, lecz tak naprawdę bał się tego, co miało nastąpić. Otaczające scenę cztery posągi, które wpatrywały się w niego prawdziwymi oczami budziły w nim niepokój. Nie był to jednak strach, jaki znają i rozumieją ludzie. Sandeb Tahael nie mógł czuć jak człowiek. Sandeb Tahael był przecież bogiem.
Oba skrzydła wrót otworzyły się i zgromadzeni w Sali bogowie zamilkli. Do środka wszedł bowiem Anadretel – Wszechwiedzący.
Siedział przygarbiony w lektyce, którą niosło na barkach czworo młodych, nagich mężczyzn. Zatrzymali się tuż przed areną. Krew Na Ostrzu Miecza spojrzał Wszechwiedzącemu w oczy. Choć były mlecznobiałe, bóg widział wszystko. Rzadkie siwe włosy miał splecione w długi cienki warkocz, który opadał na podłogę i ciągnął się za lektyką. Głębokie zmarszczki na jego twarzy nie szpeciły go, zdawały się być ozdobą, insygnium królewskim, świadectwem mądrości i władzy.
Sandeb Tahael stał nieruchomo i prostując się z godnością, czekając na nieuniknione. Czuł na sobie spojrzenia setek par oczu, w tym pięciu niezwykłych. Jedna należała do Anadretela, cztery do tajemniczych posągów.
Anadretel jakby wyczytał myśli i uczucia boga, bo wykonał powolny gest sękatą dłonią, wskazując na nie.
- Poznajesz te twarze, Sandebie Tahaelu? – spytał głębokim jak wszechświat głosem. Nie doczekał się odpowiedzi, ciągnął więc dalej: - Ofiara, Dowód, świadek i Kara. Razem tworzą Sprawiedliwość, która czeka także ciebie.
Krew Na Ostrzu Miecza nie odpowiedział ani się nie poruszył. Na Sali rozległy się ciche szepty, lecz nikt nie zabrał głosu otwarcie. Wszechwiedzący przemówił ponownie.
- Przypomnijmy zatem wszystkim, jaki jest powód twojej obecności tutaj, pod czujnymi spojrzeniami Sprawiedliwości.
Cztery pary oczu błysnęły złowrogo.
Anadretel złożył dłonie, wokół których pojawiła się jasna poświata. Nad sceną, wysoko ponad statuami pojawił się kulisty ekran, w którym poruszały się straszne obrazy. Nierówna bitwa, w której uciemiężeni chłopi zmagali się z dobrze uzbrojonymi wojskami królewskimi. Okrzyki bojowe mieszały się z wrzaskami agonii, wszelkiej maści broń biała cięła ze świstem powietrze, przebijała pancerze, wbijała się w ciała i kruszyła kości. Krew była wszędzie. Walczący mężczyźni, zarzynane bezbronne kobiety i dzieci, płonąca osada.
Na ten widok w Sali Sprawiedliwości rozległo się wiele nieprzychylnych okrzyków. Krew Na Ostrzu Miecza powiódł leniwym spojrzeniem po wzburzonym tłumie bogów. Anadretel opuścił dłonie i wizja znikła. Uciszył wszystkich głośnym okrzykiem, a po chwili zwrócił się ponownie do oskarżonego.
- Sandebie Tahaelu, bogu wojny! Nie tylko nie powstrzymałeś, ale wręcz podburzyłeś lud tej wioski do buntu przeciw królowi. Czy zaprzeczysz temu?
- Nie, Anadretelu – odparł, prostując się godnie. Jego zbroja zalśniła.
- Zrobiłeś to wiedząc, iż nie dysponują wystarczającymi siłami, by wyjść zwycięsko z tej walki. Czy zaprzeczysz temu?
- Nie, Anadretelu- powtórzył, starając się, by jego głos brzmiał zdecydowanie.
- Po tym zdarzeniu odwróciłeś się od wznoszącego do ciebie modły ludu, pozostając obojętnym na ich błagania. Czy zaprzeczysz temu?
Bóg wojny zawahał się. Na chwilę w Sali zapanowała zupełna cisza.
- Nie, Anadretelu.
Przez Salę przetoczył się cichy pomruk. Wszechwiedzący patrzył z lektyki na Krew Na Ostrzu Miecza z mieszaniną pogardy, ale i szacunku. Sandeb Tahael, z dumnie wypiętą piersią, odważnie stojący naprzeciw rzeszy nieprzychylnych mu osób. Godny miana boga wojny. Lecz czy na pewno?
- Popełniłeś niewybaczalny błąd – stwierdził Anadretel. – Zapomniałeś, kim powinniśmy być dla ludzi. Uniosłeś się pychą i zachowałeś się niegodnie.
- Zdaję sobie sprawą, jak wielką plamą na moim honorze jest ten incydent – powiedział śmiało. Na Sali znów zapanowało poruszenie.
- Proszę Anadretela o głos – odezwał się grobowym tonem Pae Karakatui. Jego pantera zamruczała z zadowoleniem.
- Mów.
- Pragnę zauważyć, iż czyn boga wojny nie jest niczym nadzwyczajnym, gdyż każdy z nas często pozostawał głuchy na prośby śmiertelników – oznajmił i jego kamienną twarz rozjaśnił drapieżny uśmiech.
- Ale skutki są katastrofalne! – krzyknęła Ygefruno Ailaroz, tuląc dzieci.
- To zależy od punktu widzenia, droga pani. – Bóg śmierci ukłonił się w jej stronę. – Król władający tymi ziemiami pozbędzie się kolejnego kłopotu i odnosząc zwycięstwo, zgasi zapał innych buntowników. Z kolei do mojej krypty powędruje wiele nowych dusz...
- Zamilcz, zachłanniku! – wrzasnął Ghorim Bhukan. – Gdyby Sandeb Tahael powstrzymał tych ludzi, wciąż mieliby swoje rodziny, domy, swoje farmy... a teraz, nawet jeśli przeżyją, nie zostanie im nic, prócz niedoli!
Wiele bogów i bogiń gorliwie poparło słowa boga plonów. Znów zapanował zgiełk.
- Cisza! – wrzasnął Anadretel, a jego głos potoczył się wszędzie głuchym echem. Gdy wszyscy umilkli, przeniósł wzrok na boga wojny, który wciąż stał nieporuszony na środku areny. – Mamy zatem Ofiary, jakimi są buntownicy z wioski. Mamy Dowód w postaci scen walki, rozgrywającej się w osadzie. Mamy świadków, a jesteśmy nimi my wszyscy zgromadzeni w tej Sali. Ale by Sprawiedliwości stało się zadość, potrzebna jest nam jeszcze Kara. – Rozległy się ochocze krzyki, ale Anadretel natychmiast nakazał milczenie. Potem zwrócił się do bogów: - czy ktoś jest za ułaskawieniem?
Zgłosiło się niewiele osób, w tym bóg śmierci. Sandeb Tahael po raz pierwszy spuścił wzrok. Dotarł doń głos Wszechwiedzącego:
- Karą adekwatną do twojego niegodnego czynu będzie utrata nieśmiertelności. Zostaniesz zesłany na ziemię do wioski, której nieszczęścia się przyczyniłeś i pomożesz tym, których zawiodłeś. Potem zostaniesz sam na sam ze swoim przeznaczeniem.
Bogowie wyrazili swoją aprobatę głośnymi okrzykami zadowolenia. Krew Na Ostrzu Miecza zamknął w skupieniu oczy. Chciał dobrze zapamiętać, jak to jest być nieśmiertelnym.
Oczy czterech posągów zalśniły. Wtem jak grom spadły na Sandeba Tahaela nowe, nieznane uczucia, jak niewygoda spowodowana ciężką zbroją podbitą szorstką skórą, kołatanie w głowie wywołane krzykami bogów, głód i... strach. Prawdziwy ludzki strach przed tym, co ma nastąpić. To było takie dziwne, takie nienaturalne...
Nie wiedział, jak zareagować. Spoglądał błędnym wzrokiem po twarzach, które nagle wydały mu się obce. Chciał uciekać, ale nie wiedział dokąd.
Usłyszał głośny świst, jasne światło oślepiło go. Zamknął oczy, a gdy je otworzył zobaczył to, co widział wcześniej w wizji przywołanej przez Anadretela. Płonące chaty, konający ludzie. Walczący ludzie. Pole bitwy, na którym znaczną przewagę miały wojska królewskie. Nad nim już teraz krążyły pierwsze ptaki, czekając spokojnie na posiłek. Ziemia, po której stąpał, zdawała się być wręcz przesiąknięta krwią.
Widok ten wstrząsnął nim do głębi. Stałby tak zapewne i patrzył, gdyby nie bełt, który wbił się niespodziewanie w jego prawy bark. Wrzasnął i uświadomił sobie, że właśnie poczuł ból. Odwrócił się; biegło ku niemu dwóch żołnierzy z mieczami w dłoniach.
Krew uderzyła mu do głowy falą gorąca. Wciąż drżał ze strachu, gdy sięgał po przewieszony na plecach flamberg. Płynnym, zdecydowanym ruchem pozbawił napastników głów, lecz już pędzili ku niemu następni. Gdzie nie spojrzał widział twarze wieśniaków wykrzywione z bólu i desperackiej chęci uwolnienia się z rąk ciemiężycieli. I wtedy postanowił sobie, że będzie walczył do końca.
Zadawał ciosy dwuręcznym mieczem początkowo nieco chaotycznie, potem jednak przerodziło się to w surową precyzję. Chłopi, widząc jego heroizm, nie poddawali się i walczyli dalej. Bitwa przerodziła się w prawdziwą rzeź.
Sandeb Tahael z każdą chwilą uświadamiał to sobie coraz bardziej. Ból, strach, zmęczenie, świadomość odbierania życia... wszystkie najstraszniejsze ludzkie uczucia, które do tej pory były dlań tajemnicą, spadły na niego w jednej krótkiej chwili. Kara, jaką zgotowali dla niego bogowie była okrutna, ale adekwatna do winy. Wiedział to i rozumiał.
Miecz ciążył mu coraz bardziej, mięśnie ramion miał boleśnie napięte. Czuł się coraz bardziej wyczerpany, a wrogów nie ubywało. Choć wciąż stawiał opór, przychodziło mu to z coraz większym trudem.
Wroga pika przebiła mu udo, odłamki własnego pancerza wbiły się głęboko. Chciał odtrącić napastnika, zamachnął się mieczem, ale nie dosiągł celu. Inny żołnierz przebił jego kirys i pchnął ostrzem w brzuch. Upadł na ziemię, odchodząc od zmysłów z bólu, który rozprzestrzeniał się po jego wypływających wnętrznościach. Skulił się i leżał w błotnistej ziemi zmieszanej z posoką, wstrząsany gwałtownymi konwulsjami. Ktoś przypadkiem nadepnął mu na twarz. Wypluł kilka zębów wraz ze strzępkiem języka. Powoli przestawał czuć. Palce zaciśnięte na trzonie flamberga rozluźniły się bezwładnie.
Krew Na Ostrzu Miecza spojrzał ostatni raz na scenę bitwy, do której powstania się przyczynił i umarł.