Obywatelka AM vs nothink - "Blaszana zabawka"

1
Temat ten jest miejscem, w którym na słowa zmierzą się Obywatelka AM i nothink. Tematyka widnieje w tytule. Każdy zarejestrowany użytkownik może przyznać punkty jednemu z nich, według podanego schematu:



Pomysł – max 20 punktów. (ogólny pomysł na rozwinięcie tematu, opisanie świata itd.)



Styl - max 20 punktów. (nie trzeba tłumaczyć)



Realizacja tematu - max 10 punktów. (też nie trzeba)



Schematyczność - max 10 punktów. (im więcej punktów, tym mniejsze chodzenie utartymi ścieżkami)



Błędy – max 20 punktów. (ort, gram, styl oraz językowe – im więcej punktów, tym mniej błędów)



Ogólnie - max 20 punktów. (wrażenia ogólne, przesłanie, wartości itd. Itp.)



Ocena końcowa (punkty razem): 100 (podliczone punkty)




Termin składania prac do 10 Kwietnia
[img]http://i56.tinypic.com/fbhkl4.png[/img]

2
Tekst 1



Maciuś grzebał w starych rzeczach dziadka. Wczoraj odkrył zakurzony, pełen pajęczyn strych, w domu do którego rodzice właściwie nigdy go nie zabierali. Teraz spędzał tu już trzeci dzień i miał im trochę za złe, że pozbawili go możliwości buszowania w tak fascynującym miejscu. Tata i mama też nie przyjeżdżali często do dziadka. Chyba go za bardzo nie lubili. Zwłaszcza mama. Kiedy myślała, że Maciuś już śpi i nie słyszy rozmawiała czasami z tatą o “cholernym, szalonym, skąpym staruchu”. Narzekała że dziadek nie pomaga im w niczym chociaż go na to stać. Mama taka już była. Pamiętał jak kiedyś w święta dziadek nazwał ją “skarbonką” i jak się wtedy wściekła.

Teraz rodzice byli na dole i załatwiali sprawy związane ze spadkiem, a Maciuś mógł buszować do woli. Tydzień temu bardzo smutny tata przyszedł do niego i powiedział że dziadek nie żyje. I żeby się tym nie przejmował za bardzo, bo dziadek żył bardzo długo i należało się spodziewać że to się prędzej czy później stanie. Więc nie przejmował się za bardzo. Właściwie to nie do końca wierzył że dziadek umarł. Dziadek kiedyś powiedział mu że odejdzie i nikt nie będzie wiedział dokąd. że wszyscy pomyślą że już go nie ma, a on będzie się wtedy z nich śmiał, pijąc wino podawane na uczcie przez piękne hurysy. Nie wiedział co to są te hurysy, ale w końcu doszedł do wniosku że to pewnie to samo co “kurwy”. Czasami mama nazywała tak ładne kobiety na które tata spojrzał na ulicy. Mówiła “podoba ci się taka k***a!” a tata się wtedy robił czerwony. Maciuś myślał że dziadek chciałby żeby te ładne panie podawały mu wino. Tata pewnie też by chciał. On sam by chciał ale był jeszcze za młody żeby pić wino.



***



Witam Państwa w ten piękny lipcowy poranek w radiu 99FM. Temperatura wynosi 26 stopni Celsjusza i około południa wzrośnie do 30. Ciśnienie mamy wysokie, opadów brak, wiaterek w sam raz żeby nie czuć gorąca. Do końca tygodnia meteorolodzy nie przewidują zmian. Zatem cieszmy się życiem! Następna prognoza jutro o tej samej porze a teraz muzyka!



***



Maciuś wpatrywał się zafascynowany w swoje znalezisko. Mimo że strych był pełen wspaniałych i niesamowitych rzeczy najlepszą odkrył w szafie w sypialni dziadka! Przekopywał ubrania w poszukiwaniu czegoś co mógłby zabrać na pamiątkę i znalazł pakunek niedbale zawinięty w ręcznik. Był to globus, wielkości piłki do koszykówki ale wykonany z brązowego metalu. Bardzo dokładnie zrobiony. Każdy kontynent był troszkę innego koloru, Morza i oceany były srebrne. Pionowe i poziome kreski jakie zwykle są na takich rzeczach świeciły się złotem. Maciuś widział już globus w szkole – ale ten był o wiele ładniejszy i miał dodatkowe ruchome części. Dookoła kuli przyczepione były obręcze w różnych kolorach, a na każdej obręczy zamocowana była płytka którą można by przesunąć w górę lub w dół.

Chwycił przedmiot i już chciał biec do rodziców żeby się pochwalić, gdy pomyślał że pewnie mama nie pozwoli mu tego zatrzymać. Taka rzecz była pewnie droga a rodzice chcieli sprzedać co tylko się da z domu dziadka i wracać do domu. Pewnie nie pozwolą się nawet pobawić... Doszedł do wniosku ze nie musi pokazywać swego odkrycia już teraz – najpierw się pobawi, a gdy będą wyjeżdżać tryumfalnie zjawi się z jeszcze jedną cudowną rzeczą na sprzedaż. Może nawet mama się ucieszy...

Zaczął przesuwać obręcze otaczające globus.



***



Jakże zaskakujące są kaprysy pogody! Proszę Państwa! Nad całym krajem burze z piorunami a w centrum niespodzianka! Spadł śnieg! Podobna sytuacja miała miejsce ostatnio kilkadziesiąt lat temu. Mam nadzieję że chwilowa zmiana aury nie popsuje Państwu urlopów. Do usłyszenia jutro o tej samej porze!



***



Maciuś wyciągnął zabawkę z pod łóżka i odwinął z koca. Wczoraj pobawił się chwilę, przesuwając obręcze nad okolicę, w której mieszkał ale rodzice dość szybko zagonili go do pomocy w pakowaniu. Dziś nie miał czasu bo pochłonął go śnieg który spadł rano. Dopiero teraz znalazł chwilę na inną zabawę.

Obręcze poprzesuwały się same wracając na mniej więcej poprzednie pozycje. Zaczął manipulować ruchomymi częściami i odkrył że właściwie każde miejsce na globusie można wcisnąć, a czasem nawet trochę przesunąć. Jakby cały mechanizm był układanką z klocków które można poprzestawiać.

Pomyślał że szkoda że dziadek odszedł bo nauczyłby go co można zrobić z tą układanką.

Na razie mama znów wolała go do pomocy przy pakowaniu rzeczy.



***



Witam państwa w kolejny lipcowy poranek! U nas pogoda wróciła do normy natomiast w innych częściach globu seria kataklizmów zniszczyła życie tysiącom ludzi. Trzęsienia ziemi w azji i powodzie pozbawiły dachu nad głową kilkaset tysięcy osób, dokładne dane nie są jeszcze znane. W Kanadzie niespotykane dotąd wichury spowodowały odcięcie kilku miast od elektryczności. Będziemy Państwa informować na bieżąco o sytuacji w miarę docierania do nas wiadomości z zagrożonych regionów.



***



Maciuś był podekscytowany powrotem do domu. Wszystkie sprawy które rodzice mieli do załatwienia zostały załatwione i czekali tylko na przyjazd samochodu który, zabierze co większe rzeczy z domu dziadka. Był podekscytowany bo chciał tuż przed wyjazdem pokazać rodzicom swoje znalezisko. Gdy usłyszał na podjeździe Pana od przeprowadzek zawinął je w koc i zniósł na dół. Dumny z siebie podbiegł do mamy i podał jej pakunek krzycząc “Mamo spójrz co znalazłem”. Wzięła paczkę do rąk, spojrzała krytycznie na brudny kocyk, po czym wrzuciła do samochodu mówiąc “Nie teraz Maciusiu – lepiej pomógłbyś trochę”.

W tym momencie Pan od przeprowadzek wepchnął do auta toaletkę po babci i zgniótł zabawkę. Gdy pękła zasmucony Maciuś usłyszał trzask. A w chwilę później wszyscy usłyszeli najgłośniejszy trzask w swoim życiu.



--------------------------------------------------------------------



Tekst 2



Dowodów na istnienie niezwykłych mocy zabawek nie trzeba nikomu przedstawiać. Jednym z najważniejszych jest przecież fakt, że nawet po tak wielu latach dorośli pamiętają swych towarzyszy dzieciństwa i wzruszeni wspominają ich ze łzą w oku. Tak samo my, nieważne czy pluszowi, plastikowi czy blaszani, kochamy swoich właścicieli i nigdy ich nie zapominamy. Niektóre zabawki przewijają się przez życie dzieci niemal niezauważone, inne zostają w tragiczny sposób zagubione lub odebrane, część odstawia się na półkę, gdzie stanowią stałe siedlisko kurzu, lecz przy każdym spojrzeniu wywołują w człowieku przypływ wspaniałych wspomnień. Jednak najważniejsze są te, bez których dziecko nie mogłoby się obyć, a które wywierają na jego życie naprawdę ogromny wpływ. Są zbyt cenne dla małego właściciela, by je gubił, oraz zbyt ważne, by po jakimś czasie odstawił je w kąt. Do tej swoistej elity zabawek, jak się okazało, należałem i ja. Moja obecność zaznaczyła się w każdym dniu życia Mateuszka, odkąd tylko się poznaliśmy. Malec nadal mnie kocha i potrzebuje, a mam solidne podstawy, by uważać, że jeszcze długo to się nie zmieni.

Pięcioletniego chłopczyka poznałem ponad pół roku temu. I pierwszą rzeczą, jakiej się o nim dowiedziałem, było to, że krzyczy naprawdę głośno. Jeszcze nim go zobaczyłem, dotarł do mnie jego przeraźliwy płacz. źródło dźwięku stawało się coraz bliższe, a jego natężenie wzrastało z każdą chwilą. W końcu ujrzałem w drzwiach czerwonego od płaczu, rzucającego się w ramionach ojca Mateuszka. Gdy panu Grodzińskiemu udało się w końcu oderwać rączki syna od swych włosów i skierować jego głowę na mnie, dziecko momentalnie ucichło. Przez kilka błogich dla uszu sekund milczało jak zaklęte, wpatrując się we mnie wielkimi, zielonymi oczami, których spojówki były czerwone od płaczu. Na opuchniętej twarzy odmalowywał się wyraz zdumienia. W końcu broda chłopca zaczęła lekko drgać, a on sam po chwili nabrał powietrza, po czym gwałtownie wyrzucił je z płuc z wielkim wrzaskiem. To, co słyszałem wcześniej, było przy tym niemal jak szept. Rodzice Mateuszka zmarszczyli zdenerwowani brwi. Twarze obojga były blade, a pod oczami rozciągały się sine plamy. Wyglądali na naprawdę umęczonych i najzwyczajniej w świecie mieli dość tego wrzasku, który, jak się domyśliłem, był znakiem rozpoznawczym pięciolatka.

Nie byłbym jednak prawdziwą zabawką, gdybym nie pokochał go z miejsca, jakby był najsłodszym aniołkiem. I choć na ludzkie usta cisnęły się słowa „rozwrzeszczany, rozpieszczony bachor”, to moje szeptały z uwielbieniem jego imię, nie mogąc się doczekać, by w końcu mnie dotknął i zaczął się mną bawić.

Po dziwnej reakcji na mój widok chłopak zaczął się uspokajać, sam już nie mając siły, by produkować decybele. Krzyk ustąpił miejsca cichemu łkaniu i czkawce. Rodzice wykorzystali ten moment i podeszli do mnie wraz z synem. Powoli w oczach Mateusza zaczęły lśnić iskierki zainteresowania i, mimo strachu na widok nowej, nieznanej rzeczy, odważył się wyciągnąć w moim kierunku rączkę. Od tej chwili staliśmy się nierozłączni. Niezbyt obiecujący początek popadł w zapomnienie, na rzecz nowych wrażeń i przygód, które odtąd przeżywaliśmy już razem. Oczywiście zajęło nam trochę czasu, nim się dobrze poznaliśmy, lecz odkrywanie co dzień nowych rzeczy o swym towarzyszu było nader przyjemne. Inne zabawki patrzyły na mnie z wrogością w oczach, co było zapewne skutkiem ich zazdrości o czas, który poświęcał mi Mateusz. Jednak nie przejmowałem się nimi zupełnie. Liczyło się dzieciństwo, które miałem za zadanie uprzyjemnić, jak najlepiej potrafiłem.

Z ust innych poznałem historię Mateuszka. Dowiedziałem się o tych wszystkich wydarzeniach, które doprowadziły ostatecznie do naszego spotkania. Ponieważ nie było ono bynajmniej przypadkowe.



***

Wiosna 1995 roku nie zaznaczyła się niczym szczególnym w historii ludzkości. W mieście, zamiast stokrotek i krokusów, rosły coraz to nowe szeregi bloków. Zamiast oddychać zielenią, człowiek krztusił się szarością, która nieubłagalnie ciągnęła się niemal po horyzont, odbierając ludziom wszelkie chęci do życia. Wielkie, stare osiedle wzbogacano o nowe, sine pudła, mające w najbliższym czasie stać się ostoją kolejnych rodzin. Kurz dusił i rozmazywał obraz przed oczami, a szare, smętne potwory nie pozwalały zaczerpnąć nieba. Place zabaw straszyły kanciastą rdzą, a piaskownice już z daleka rozsiewały zapach psiej i kociej uryny. Jednym słowem, było to zwyczajne, wielkie osiedle, na którym przyszło się wychowywać Mateuszowi.

Sobotni poranek zajrzał w okna mieszkania państwa Grodzińskich, budząc do życia całą rodzinę. Codzienny spektakl odgrywany zazwyczaj z zadziwiającą dokładnością, dziś nie miał racji bytu. śniadanie w pidżamie oraz oglądanie bajek do południa były jednymi z wielu zalet soboty. Kolejną zaś była zabawa na podwórku. Pani Jola ubrała ciepło Mateusza, po czym oboje wyszli na plac zabaw, ulubione miejsce młodych mieszkańców ulicy Limanowskiego. Pięciolatek poddał się mocy huśtawek, jednocześnie zazdrośnie obserwując grupkę starszych chłopców kopiących między sobą piłkę. Z pobliża dobiegały śmiechy grających w klasy dziewczynek i szczekanie wyprowadzanych na spacer psów.

Mimo przygnębiającej szarości otoczenia, pogłębianej przez sine, rozmazane chmury zakrywające złotą kulę, na twarzach ludzi przyzwyczajonych do życia na osiedlu gościły uśmiechy. Szczególnie lubująca się w ukazywaniu swego żółtawego uzębienia, przybrudzonego miejscami czerwoną szminką, była pani Dobromira Florek. Wysoka, niemal o męskiej budowie i rysach kobieta pracowała w osiedlowym warzywniaku. Z racji soboty został on już zamknięty, a jurna sprzedawczyni podążała raźnym krokiem w stronę domu. Ulica Chrobrego, oddalona o jedno skrzyżowanie od placu zabaw na Limanowskiego, rozbrzmiewała stukiem jej obcasów. Radość kobiety pogłębiał fakt, iż następnego dnia odbywały się jej imieniny. Jedyne w roku święto na cześć Dobromiry miało zostać uszlachetnione wykonanym przez solenizantkę ciastem, którego składniki można było zakupić jedynie w osiedlowym markecie. Z tego powodu, chodnik na Chrobrego został zwolniony z obowiązku znoszenia uderzeń obcasów, zaś służbę tę przejęła ulica Brzechwy.

Nagle zapiszczały opony. Pani Dobromira odskoczyła w ostatniej chwili, by uniknąć zderzenia z wyjeżdżającym zza rogu samochodem. Przez chwilę patrzyła na kierowcę auta, który, podobnie jak ona, miał bardzo wystraszoną minę. Po paru sekundach oboje odwrócili wzrok, bezsłownie stwierdziwszy, że nic się nikomu nie stało. Siedzący za kółkiem pan Morawski tylko pokręcił głową i mruknął pod nosem jakieś niezrozumiałe przekleństwo, po czym ponownie wcisnął pedał gazu. Siedząca obok niego żona jeszcze odwróciła się, by spojrzeć na obcą kobietę, której omal nie potrącili, jednak zajmujący tylne siedzenia rozwrzeszczany komitet na powrót przykuł jej uwagę. Pani Karolina uśmiechnęła się słabo, widząc, jak dwójka dzieci już nie mogła się doczekać, by wrócić do domu i dopaść telewizora. Wizyta u dziadków na wsi była dla nich przyjemna, lecz na krótką metę. Zaś trzecia, najstarsza pociecha, siedmioletni Romek, wypatrywał na ulicy Brzechwy swoich grających w piłkę kolegów. Jednak boisko z prowizorycznie wciśniętymi w ziemię kołkami pełniącymi rolę bramek, świeciło pustkami. Za to niemal tuż obok trwała w najlepsze budowa nowego bloku, a raczej popołudniowa przerwa robotników na drugie śniadanie.

Pan Henryk Bolewski wyjmował właśnie przygotowane, jak co dzień własnoręcznie i jak co dzień z szynką, kanapki, gdy zobaczył, jak niebieski ford o mało nie potrącił jakiejś kobiety na rogu Brzechwy i Chrobrego. Budowlaniec tylko pokręcił z dezaprobatą głową, zastanawiając się nad brakiem jakiejkolwiek wyobraźni u wysokiej niewiasty. Lecz ta chwilę później nieporuszona traumatycznym, zdawać by się mogło, wydarzeniem, zmierzała raźnym krokiem do marketu. Zaś pojazd, który o mało nie pozbawił jej żwawego ciałka życia, właśnie skręcał na ulicę Curie-Skłodowskiej, prostopadłą do Brzechwy i Limanowskiego. Przeżuwając kolejne kęsy kanapki z szynką, równie niesmacznej jak co dzień, pan Henryk obserwował kobietę. Pracował tu już od kilku tygodni, lecz widział ją po raz pierwszy. Miała niemal nie pasującą do swej płci budowę, lecz było w niej coś, co przyciągało wzrok i uwagę mężczyzn. Szczególnie tak samotnych jak pan Bolewski. Czarująca niewiasta weszła już po schodkach, po czym zniknęła za drzwiami sklepu. Pan Henryk, zawiedziony zakończeniem spektaklu, jak również swej kanapki z szynką, postanowił powoli zabierać się z powrotem do pracy. Nie mógł jednak się powstrzymać, by co chwilę nie rzucać mniej lub bardziej ukradkowych spojrzeń w stronę marketu, sprawdzając, czy nie wychodzi już z niego tajemnicza kobieta. Jednak zamiast tego dostrzegł grupkę rozwrzeszczanych dzieciaków, biegnących w stronę boiska. Pierwszy z nich kopał przed sobą piłkę i gdy tylko dopadł wydeptanego placyku z bramkami, zaczął zaklepywać sobie drużynę.

Ośmioletni łukasz, który uchodził wśród dziecięcego grona za najlepszego piłkarza na osiedlu, dał znak do rozpoczęcia meczu. Chłopcy rozbiegli się po boisku, a piłka poszła w ruch. łukasz bez problemu odebrał ją jakiemuś niższemu dzieciakowi i zmierzał w kierunku bramki przeciwnika. Po paru sekundach nastąpił jego ulubiony aspekt gry, skomentowany entuzjastycznie przez jego drużynę. łukasz miał niebywałe szczęście, że matka pozwoliła mu wyjść dziś na dwór. Zwykle kazała mu siedzieć w domu i uczyć się matematyki bądź formułek do Pierwszej Komunii. Jednak wczoraj posprzątał swój pokój, co było rzeczą do niego zupełnie niepodobną, a jednocześnie owocującą pozwoleniem na wyjście. Zaś to dawało pole do kolejnych popisów przed kolegami. Nagle łukasz usłyszał gwizd. Odwrócił się i ujrzał swego najlepszego kumpla, Romka Morawskiego, który ostatnich kilkanaście dni spędzał u dziadków na wsi. Natychmiast do niego podszedł i przywitał się, ściskając rękę. Od razu również zaprosił go do gry. Chłopak zgodził się, jednak kapitan przeciwnej drużyny uznał to za zgoła niesprawiedliwe:

- Teraz będziecie mieć więcej osób! – krzyknął nadąsany.

- To weźcie se kogoś jeszcze – odparł obojętnie łukasz i rozejrzał się wokoło. Niedaleko boiska stał chudy chłopczyk o wielkich, zielonych oczach, które uważnie ich obserwowały. Tuż za nim stała jego mama i trzymała mu rękę na ramieniu.

- Tego na przykład – łukasz wskazał palcem na Mateuszka.

- Ej, ty! – zawołał do niego Romek. – Chcesz zagrać?

Pięciolatek odwrócił się i spojrzał pytająco na mamę. Ta tylko uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Już po chwili Mateusz wbiegł na boisko i mecz rozpoczął się na nowo. Pięciolatek parę razy nie trafił w piłkę, lecz nikt się z niego nie śmiał, bowiem każdy z dzieciaków grał podobnie lub niewiele lepiej. Synek pani Grodzińskiej śmiał się i biegał, a wiatr rozwiewał jego brązowe włoski. Był naprawdę szczęśliwy, mogąc po raz pierwszy zagrać ze starszymi chłopcami.

Po kilku minutach meczu na twarz wypłynęły mu zdrowe, czerwone rumieńce, tak samo jak reszcie dzieci. Każde starało się ze wszystkich sił kopnąć celnie piłkę, lecz prym wśród nich wiódł łukasz, który właśnie strzelił kolejnego gola. Ośmiolatek wydał okrzyk radości. Podbiegł do Romka, by, jak po każdym celnym trafieniu, przybić piątkę, jednak ten zachowywał się podejrzanie dziwnie.

- Co jest? – spytał łukasz, marszcząc brwi.

- Mój ojciec jedzie – odpowiedział młody Morawski, wskazując głową na nadjeżdżający od strony Curie-Skłodowskiej niebieski ford. – Zapomniałem, że miał dziś załatwić jakąś sprawę na mieście.

- No ale co? Niech se jedzie.

- Nie pozwala mi grać na tym boisku – wyjaśnił ze skwaszoną miną Romek. – Mówi, że za blisko budowy. – Spojrzał na pracujących na wysokościach robotników, zajmujących się stawianiem kolejnych kondygnacji bloku. Jeden z nich wyraźnie się obijał. Stał wpatrzony nieprzytomnie w jeden punkt na ziemi.

„Jest!”, przemknęło panu Henrykowi przez głowę, gdy w końcu ujrzał wychodzącą z marketu niewiastę, która w międzyczasie zdążyła w jego myślach wyewoluować w „kobietę jego życia”. Pan Bolewski zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś ją ujrzy, a jeśli tak, czy odważy się do niej odezwać, gdy wtem kątem oka zobaczył nadjeżdżający ulicą Brzechwy ten sam samochód, który wcześniej omal nie pozbawił go obiektu gorących uczuć.

Siedzący za kierownicą Grzegorz Morawski był cały roztrzęsiony. Za chwilę czekała go naprawdę trudna rozmowa z szefem, w wyniku której mógł stracić pracę. Z powodu błędu podwładnych pana Morawskiego jedno z przedsięwzięć firmy wzięło w łeb, o czym powiadomiono go dziś rano, gdy jeszcze był u swych rodziców na wsi. I oczywiście winne temu było JEGO niedopatrzenie. Był wściekły na swych współpracowników, gdyż na nim ciążyła odpowiedzialność za ich błędy, i jeśli teraz nie przekona i nie ubłaga szefa, trójka jego dzieci oraz żona nie będą mieli z czego żyć. Pan Grzegorz spojrzał w bok, by choć na chwilę wyzbyć się czarnych myśli, lecz i ten widok przyprawił go o zmarszczenie brwi. Gdzie byli rodzice tych dzieci?! Jak mogli pozwolić im na zabawy w pobliżu budowy? Grupka chłopców właśnie przerwała na moment grę, ponieważ piłka potoczyła się gdzieś daleko i jeden z nich musiał po nią pobiec. Wtem przed oczami pana Morawskiego mignęła znajoma sylwetka. Romek?! Nie, to nie mógł być on...

Pisk opon rozdarł ciszę. Serce pana Grzegorza zatrzymało się. Przez chwilę pociemniało mu przed oczami. Znowu! Znowu wykazał się okropnym rozkojarzeniem na drodze, patrząc na boki, lecz jednocześnie świetnym refleksem, by w ostatniej chwili zatrzymać auto. Już drugi raz tego dnia! Spojrzał na przechodnia i oniemiał. Patrzył na niedoszłą, na szczęście, ofiarę wypadku otępiałym wzrokiem, nim do jego świadomości wszystko dotarło. To była ta sama kobieta! W tym momencie puściły mu nerwy. Wysiadł z samochodu, głośno trzaskając drzwiami. Tej babie nie mogło ujść na sucho!

Pani Dobromira skamieniała. Tym razem to była ewidentnie jej wina. Gdyby nie zobaczyła tego budowlańca na rusztowaniu, który, było to widać nawet z daleka, wprost pożerał ją wzrokiem, nie doszło by do tego. Czując na sobie męskie spojrzenie, spłonęła rumieńcem, lecz nie odwróciła wzroku, jednocześnie nie patrząc, gdzie lezie. I teraz wiedziała, że szykuje się ostra dyskusja z kierowcą auta. Ostatni raz spojrzała w stronę rusztowania, gdzie zobaczyła schodzącego na dół tajemniczego wielbiciela. Jej serce radośnie podskoczyło na myśl, że mężczyzna zamierzał ratować ją z opresji, niczym piękną damę w opałach, jednak widok wściekłej miny kierowcy natychmiast sprowadził ją na ziemię.

- Co pani sobie wyobraża?! – wrzasnął. – To jest ulica, do cholery!

Idący w pobliżu ludzie zaczęli zatrzymywać się i nasłuchiwać w swym odwiecznym pragnieniu zobaczenia na własne oczy sensacji i podzielenia się nią potem z innymi, którym nie dane było znaleźć się na miejscu zdarzenia, niekiedy ubarwiając całą historię, lecz bezsprzecznie czując dumę z bycia naocznym świadkiem. Jedną z tych osób była pani Grodzińska, która uznawszy, że może spuścić z oka bawiącego się z kolegami Mateuszka, postanowiła zajść do marketu.

- Ja przepraszam... – wyszeptała pani Dobromira, cała dygocąc i bojąc się podnieść wzrok.

- Wlazła mi pani pod koła! DWA RAZY!!! Jeśli pani...

Nagle jego słowa zagłuszył dudniący huk. Dźwięk był tak głośny, jakby na ziemię zwalał się cały nieboskłon. Wszyscy podskoczyli i spojrzeli w miejsce, skąd dobiegał. Nowo budujący się blok był spowity w chmurze dymu i kurzu.

- Coś się zawaliło – rozległy się przestraszone głosy.

Pani Dobromirze na chwilę stanęło serce, gdy pomyślała, że pod zwałami gruzu mógł zginąć jej tajemniczy wielbiciel. Jednak mijały chwile, a nic się nie działo, żadnego płaczu, krzyków, wołania o pomoc. Mimo to tłum ludzi stał w osłupieniu i obserwował, jak kurz powoli opadał, odsłaniając zniszczenia.

Nagle wszyscy zobaczyli nadbiegające dziecko. Gdy chłopiec dopadł do nich, ledwo dyszał.

- Romek? Co ty tu... – zaczął pan Morawski, jednak nie skończył, gdyż jego syn podniósł głowę, a w jego oczach zalśniły łzy.

- Tato... – wydyszał. – Tam jest chłopiec...

Wśród tłumu rozległ się stłumiony okrzyk grozy, a po chwili podniósł się gwar. Z poplątanych głosów można było jedynie zrozumieć ponaglania o zadzwonienie po karetkę. Jednak na mówieniu się kończyło. Pierwszą osobą, która odzyskała zimną krew, była pani Dobromira. Natychmiast pobiegła do marketu, gdzie był najbliższy telefon.

Tłum zaczął bezwiednie przemieszczać się w stronę budowy, lecz po drodze jedna z kobiet zemdlała. Idący za nią pan Morawski chwycił ją, ratując tym samym od bolesnego upadku.

- Co pani jest? – spytał i spojrzał na jej twarz, która wydawała mu się dziwnie znajoma. Ale to było normalne, sporo osób z osiedla znał z widzenia. Kobieta uchyliła powieki i rozejrzała się nieprzytomnie.

- Jak się pani nazywa? – próbował dociec pan Grzegorz.

- Grodzińska. Jolanta Grodzińska… - wyszeptała i wzięła głęboki oddech. - Mój synek… - zapłakała.

Z oddali dobiegły odgłosy syren, jak zwykle wzbudzając w ludziach grozę. Tym razem pogłębioną stukrotnie wśród tłumu, który dobrze wiedział, gdzie zmierzają.

Jeszcze przez wiele dni w całym mieście mówiono o strasznym wypadku. Jego nieumyślnym sprawcą był Henryk Bolewski, robotnik, który podczas schodzenia z rusztowania niefortunnie nadwyrężył jego konstrukcję tak, że stojące na nim stosy cegieł runęły na ziemię. Wprost na pięcioletniego chłopca, który cudem uniknął poważnych obrażeń górnych części ciała. Jednak obie jego nogi zostały zmiażdżone. Mateusz Grodziński, który w złym czasie pobiegł po piłkę, w wyniku amputacji utracił obie kończyny. Wyrok grzywny dla pana Bolewskiego oraz zwrot kosztów leczenia chłopca zakończyły sprawę, która po paru tygodniach zstąpiła również z ludzkich ust. Państwo Grodzińscy przeprowadzili się do domku jednorodzinnego, by zapewnić jedynemu synowi, teraz kalece, wygodę i komfort. Lecz jeszcze zanim odbyła się przeprowadzka, kupili mnie.

Jak już mówiłem, od naszego spotkania z Mateuszkiem minęło pół roku. Przez cały ten czas byliśmy i nadal jesteśmy nierozłączni. Ja mam za zadanie ułatwić mu życie i przemieszczanie się, a on ma mnie po prostu kochać. I choć moja nazwa i widok może budzić w niektórych odrazę, strach lub nieprzyjemne skojarzenia, to przecież dla mojego właściciela okazuję się niezbędny. Może nie jestem pluszowy, nie można mnie przytulić ani zabrać do łóżka, lecz przecież to mnie Mateusz będzie najlepiej pamiętał ze swego dzieciństwa. To mnie będzie najwięcej wspominał. Nie wątpię, że ze łzą w oku.
[img]http://i56.tinypic.com/fbhkl4.png[/img]

4
Tekst 1:



Pomysł: 17

Styl: 11

Realizacja tematu: 9

Schematyczność: 5

Błędy: 14

Ogólnie: 12

Razem: 68



Tekst 2:



Pomysł: 17

Styl: 12

Realizacja tematu: 9

Schematyczność: 6

Błędy: 16

Ogólnie: 11

Razem: 71
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

5
Tekst I

Pomysl:16

Realizacja tematu:9

Styl:14

Schematycznosc:6

Bledy:17

Ogolnie:11



Ocena koncowa:73



Tekst II

Pomysl:17

Realizacja tematu:9

Styl:12

Schematycznosc:5

Bledy:17

Ogolnie:12



Ocena ogolna:72
Ostatnio zmieniony śr 18 kwie 2007, 15:46 przez Weber, łącznie zmieniany 1 raz.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

6
Tekst 1:



Pomysł: 16

Styl: 10

Realizacja tematu: 9

Schematyczność: 4

Błędy: 13

Ogólnie: 13

Razem: 65



Tekst 2:



Pomysł: 18

Styl: 14

Realizacja tematu: 9

Schematyczność: 7

Błędy: 17

Ogólnie: 14

Razem: 79
Bliscy sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi.





Tylko ci, którzy nauczyli się potęgi szczerego i bezinteresownego wkładu w życie innych, doświadczają największej radości życia - prawdziwego poczucia spełnienia.

7
Opko pierwsze:

Pomysł: 16

Styl: 14

Realizacja tematu: 9

Schematyczność: 9

Błędy: 13

Ogólnie: 12



Suma: 73



Opko Drugie:

Pomysł: 17

Styl: 15

Realizacja tematu: 6

Schematyczność: 9

Błędy: 17

Ogólnie: 15



Suma: 79
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

8
TEKST 1



Pomysł: 15

Styl: 12

Realizacja tematu: 9

Schematyczność: 8

Błędy: 12

Ogólnie: 13



Ocena końcowa: 69



TEKST 2



Pomysł: 14

Styl: 16

Realizacja tematu: 6

Schematyczność: 8

Błędy: 17

Ogólnie: 14



Ocena ogólna: 75





Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

9
OFICJALNE WYNIKI BITWY

Obywatelka AM vs nothink







ZWYCIęZCą ZOSTAJE OBYWATELKA AM



Tekst pierwszy - nothink - suma: 430 pkt; średnia: 71,7 pkt



Tekst drugi - Obywatelka AM - suma: 460 pkt; średnia: 76,7 pkt





GRATULUJEMY ZWYCIęZCY!

Ranking wygranych dostępny w osobnym temacie.
Zablokowany

Wróć do „Bitwy z przeszłości”