2
autor: holek
Pisarz domowy
Tekst 1
Zabierając się za to opowiadanie, próbowałem wymyślić jakiekolwiek istoty, które nienawidziły by ludzi ponad wszystko lub też w stopniu umiarkowanym. Zastanawiałem się, czy szukać ich w powieściach fantasy, przecież tyle ich tam jest: orkowie, smoki, gobliny, trolle i całe hordy innych stworzeń niezbyt przychylnych ludziom. Naraz przyszła mi do głowy myśl – po co szukać – otworzyłem gazetę i znalazłem to czego mi było trzeba. Jedna strona, druga, trzecia, na każdej tyle zła kierowanego w stronę człowieka i bynajmniej nie przez przybyszów z kosmosu czy przez krwiożercze mutanty stworzone na potrzeby dennych filmów klasy B. To właśnie członek tej samej rasy krzywdzi nas najdotkliwiej. Zadajemy sobie straty materialne i duchowe, pokazujemy sobie nawzajem jak się nienawidzimy, świadomie lub też nie.
”Magda była śliczną, delikatną dziewczynką. Bezbronna i zagubiona dorastała w piekle, które stworzyła jej matka. Nie zaznała od niej miłości, troski, matczynego ciepła. Dla Iwony najważniejsza była wódka. Pijackie śpiewy dzień i noc, awantury... Jak długo można znosić taki koszmar? Magda w nim wzrastała, patrząc codziennie jak matka stacza się na dno. O trzeciej nad ranem dziewczynka nie wytrzymuje. Postanawia zrealizować swój plan. Z biurka wyjmuje farbki. W małą, drżącą dłoń bierze pędzelek i pisze na ścianie: W imię Boże. Nieczyste dusze żyjących, którzy umarli zostaną skazane na wieczne potępienie, Amen. To słowa Hellsinga, jej ulubionej postaci komiksowej. Magda tak jak on, walczy z wampirami. Dla niej są nimi matka i starsza siostra. One wyssały z niej w sens istnienia. Magda chce krwiożercze istoty wyrzucić ze swojego życia, a jedyną drogą wydaje się samobójstwo. Pisze pożegnalny list i rysuje na kartce rycerza Hellsinga. W liście prosi siostrę, aby rysunek został włożony do trumny. Potem bierze pasek od spodni, zaciska pętle na szyi i wiesza się na haku, wystających z framugi drzwi, umiera w konwulsjach, mając zaledwie dwanaście lat.”
Czy to nie jest doskonały przykład? Matka zaniedbująca dziecko, okazuje mu w pewien sposób nienawiść, pogardę, utrudnienie dla niej samej, tak jakby chciała jej powiedzieć: rodząc się, zniszczyłaś mi życie. Doprowadziła do samobójstwa własną córkę, dziewczynkę, która miała tyle marzeń, tyle planów i perspektyw. Wszystkie je zabrała razem z rysunkiem ulubionej postaci kilka metrów pod ziemię. Pozostał po niej kawałek kamienia i malutka trumienka z drewna.
”Maciek zaginął trzy miesiące temu. Chłopaka szukała policja, straż, okoliczni mieszkańcy. Bez skutku. Po tym okresie, emerytowany policjant podczas wycinki drzew odkrył dół, w którym mordercy zakopali ciało Maćka. Wtedy wszystko się wydało. Chłopiec i jego oprawcy chodzili do jednej klasy. Nauczyciele złego słowa nie mogą powiedzieć o żadnym z nich. Spokojni, grzeczni, odrabiali zadania domowe... W ich umysłach zrodził się makabryczny pomysł: zakatujemy Macka, zobaczymy jak umiera człowiek. Młodzi degeneraci cieszyli się na samą myśl o zbrodni. Wszystko przygotowali długo przed bestialskim mordem. W lasku nieopodal szkoły wykopali dół i schowali nóż. Po lekcjach zaproponowali Maćkowi wspólny wypad do lasu, chłopak nie przeczuwał nic złego. Gdy byli już w przygotowanym miejscu, jeden z nich przewrócił Maćka, związali mu ręce, nałożyli kominiarkę na twarz. Chłopiec prosił ich o darowanie życia, nie podziałało, odchylili mu głowę i poderżnęli gardło. W konającego kolegę rzucali saperką. Po wszystkim zakopali go w dole. Przez trzy miesiące poszukiwań Maćka zwyrodnialcy odwiedzali matkę zamordowanego chłopca podczas obiadów i w żywe oczy kłamali, że nie wiedzą gdzie jest jej syn. Kiedy znaleziono ciało, od razu się przyznali do morderstwa.”
Kolejny doskonały przykład. Przyjaciel, zabija przyjaciela. Zaplanowana egzekucja, bez żadnych skrupułów. Bezczelność okazywana matce denata. Odebrane życie kolejnej młodej osobie, która miała tyle planów i marzeń. Tym razem nieco większa trumna i kolejny kamień. Cmentarze są wypełnione ludzką nienawiścią, rzędy i kolumny pod ziemią najczystszej nienawiści. Przelana krew niewinnych tylko dlatego, że ktoś nie szanuje życia ludzkiego i gardzi nim.
”Potworna gehenna bitej i upokarzanej kobiety trwała od dziesięciu lat. Jak to możliwe? Regina związała się ze swoim przyszłym oprawcą, bo szczerze go pokochała. Tego błędu nie wybaczy sobie do końca życia. Ponieważ Henryk to agresywne, nie warte miłości zwierzę. Bydlak bił ją za najdrobniejsze, urojone w jego chorym mózgu, przewinienia. Nie oszczędzał nawet wtedy, gdy była w ciąży. A gdy sześć lat na świat przyszedł Michał, niewiele czasu minęło, gdy i na niego podniósł rękę. Kobieta myślała, że będzie lepiej. Tak bardzo dbała o swego mężczyznę. Starała się, by w ich mieszkaniu było zawsze przytulnie. Chodził zawsze najedzony, ubrania miał wyprane, wyprasowane. Starała się być idealną partnerką życiową dla niego. A on tak się odpłacił...
To był dzień jak każdy inny. Henryk miał niebawem wrócić. Regina przygotowywała pierogi ruskie. Umiała je robić, starała się by farsz był perfekcyjny, doprawiała go długo. Henryk wszedł do mieszkania. Podbiegł do niego syn, odepchnął go i coś burknął. Regina podała mu obiad, jednak nie takiego posiłku spodziewał się mąż, chciał zjeść mięso, nie pierogi. Wstał i uderzył żonę mocno w twarz. Rozbił talerz i kopnął krzesło. Kobieta stanęła przy oknie, piekła ją cała twarz, a z wargi leciała krew. Nagle poczuła pchnięcie w plecy. Poleciała na parapet, niebezpiecznie wychyliła się z okna. Poczuła uścisk na kostkach, oprawca złapał ją za nogi i wypchnął. Spadła z siedmiu metrów, wstrząs mózgu, połamane nogi, uszkodzony kręgosłup. Jakby tego było mało Henryk wciągnął ją za włosy do mieszkania, rzucał wyzwiskami i cztery godziny odmawiał wezwania pogotowia. W końcu się zgodził, kobieta przeżyła, jemu grozi dziesięć lat więzienia, zaledwie dziesięć...”
I znów. Ktoś zadaje ból, cierpienie, upokorzenie i okazuje nienawiść osobie, która darzy go niezwykłym uczuciem, uczuciem, którego ciągle wskaźnik ciągle maleje. Miłość jest odwzajemniana wrogością, brakiem szacunku i bólem, bólem, który czasami doprowadza do odebrania sobie tego, co mogło być takie pięknie, odebrania najważniejszego – odebrania sobie życia.
Jesteśmy wrogiem sami sobie, nienawidzimy się i kochamy, tylko coraz więcej jest tego pierwszego, nie rozumiemy tych uczuć. Czasem antypatia pojawia się od razu, niekiedy później. Coraz częściej nie wiemy nawet, że ona się zrodziła, a jeszcze częściej nie wiemy, kiedy zamieniła się w prawdziwą nienawiść. Odbieramy życie lub dobytek bliskich ludzi i dalekich. Czasem doprowadzamy do tego, że sami sobie to odbierają. Czy to się zacznie zmieniać? Jest szansa, wierzę w to. Należy tylko brać przykład z osób, które szanują ludzi i swoich bliskich.
”Ania wyjechała do Szkocji dwa lata temu. Czekał tam na nią ukochany Daniel. Kiedy dziewczyna dowiedziała się, że jest w ciąży, oboje oszaleli ze szczęścia. Pół roku później jak grom z jasnego nieba spadła na nich przerażająca wiadomość: Ania ma nowotwór, czerniaka. By go pokonać, a przynajmniej nie dopuścić do przerzutów trzeba działać szybko. Lekarze chcieli jak najszybciej poddać Polkę chemioterapii. Ania się nie zgodziła. Wiedziała, że te formy leczenia mogą jej pomóc, ale będą zabójcze dla jej nienarodzonego jeszcze dziecka. A życie maleństwa było dla niej najważniejsze, ważniejsze nawet niż własne życie. Przez długie miesiące Ania dzielnie stawiała czoło ciężkiej chorobie. W listopadzie wydała na świat pięknego i zdrowego chłopczyka, Oskara. Była szczęśliwa, bardzo chciała żyć. Dziecko dodawało jej sił. Chciała patrzeć jak dorasta. Terapia genetyczna w Bostonie była ostatnią szansą Ani, jednak leczenie było strasznie drogie. Ani ona, ani jej najbliżsi nie mieli tyle pieniędzy. Z pomocą przyjaciół rozpoczęli zbiórkę pieniędzy. Udało się zebrać całą sumę, ale pozostało niewiele czasu. Kiedy wsiadała do samolotu do bostonu, znów pojawiła się nienawiść ludzi i brak zrozumienia. Załoga samolotu odmówiła Ani wejścia na pokład, uznając, że jest zbyt chora. Kobieta trafiła do szpitala w Polsce, gdzie po długiej walce z chorobą przegrała. Nie doczekała pierwszych urodzin syna, mimo, że tak bardzo chciała. Oddała życie za własne nienarodzone dziecko.”
I to jest przykład prawdziwej miłości, coraz jej mniej. Ale sądzę, że jeszcze nic nie jest stracone. Jest coraz więcej złodziejstwa, morderstw, przypadków upokorzeń, pobić. Ale są też ludzie, którzy pomagają innym i potrafią obdarzyć prawdziwą silną miłością, wierzę, że mogą wypchnąć nienawiść.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Tekst 2
Z każdym dniem grzęznę w tym bagnie coraz głębiej. To chore. To nienormalne. To nie ma nic wspólnego z miłością. Tfu! Jaką miłością! To wyłącznie pożądanie w najdzikszej i najzuchwalszej postaci, jaka może się człowiekowi przytrafić. Słyszę jej kroki za ścianą, jej śpiew każdego wieczoru, zdaje mi się wręcz, że jej oddech, gdy śpi, a ja przystawiam uszy do ściany – i wariuję, nie mogąc dłużej tego znieść.
Nasze pokoiki obok siebie. Lecz teraz cisza za ścianą. Natalia w kościele. Niegdyś chadzaliśmy razem, siadaliśmy koło siebie w ławce. Ale do czasu… Gdy ona w skupieniu oddawała się modlitwie, ja nie potrafiłem odegnać natrętnych myśli. Dla własnego dobra nie mogłem dać nic po sobie poznać i wpatrywałem się pustym wzrokiem w ołtarz. Mimo to kątem oka śledziłem każdy jej ruch, każdy gest, każdy znak krzyża, który wykonywała powolnie i dostojnie, i upajałem się ruchami jej dłoni, długich, szczupłych, tak delikatnych… Nie, dłużej nie byłem godzien. Gdy ona chyliła czoła i przymykała oczy przed boskim majestatem, i ja czyniłem to samo – spuszczałem powieki, pragnąłem złączyć się z nią duchowo, lecz rozogniona wyobraźnia nie dawała się okiełznać. Dobry Boże, jakich ja myśli wówczas nie roiłem! Paliłem się ze wstydu, dostawałem wypieków, a jednak nadal rozbierałem ją w myślach, pieściłem, całowałem i…
Ach, Boże! Nie byłem godzin dłużej wpatrywać się w twe oblicze. Ty jeden wiesz, jak gardzę sobą. Ty jeden rozumiesz moją udrękę, lecz ja nie czuję się godzin przekraczać progów twego domu. Nie dla mnie tam miejsce. Mój koniec gdzie indziej. I ja to wiem. Nienawidzę siebie za to. Nienawidzę i siebie, i jej. Bo to nie miłość. Jak Boga kocham, to nigdy nie była miłość. To zwierzęce pożądanie, które pcha mnie ku Natalii i ciągnie jak muchę do światła, a zarazem każe nienawidzić tej dziewczyny, która jest przyczyną wszystkiego.
Czemu ona? Czemu właśnie ona? Przecież tyle innych. Ale nie… Jeśli nawet gaszę w sobie ślepą żądzę, jeśli morduję w durnej łepetynie szalone myśli, to – och, wieczna ironio! – ciągle coś się przydarza, ciągle coś musi się zdarzyć, że szaleję na powrót na punkcie tej dziewuchy. Tak jak wczoraj. Przeklęty sobotni wieczór! Było już późno. Wszyscy powinni spać. Zawsze o tej śpią, do diaska! I ona, i cały dom. Zawsze ostatni kładę się do łóżka, przed snem zaś pisuję w pamiętniku. Tak było i wczoraj. Pisałem, pisałem, wiadomo o czym, i nagle – trach! Kleks jak krowi placek na łące, dłoń uwalona w atramencie. Zbiegam po schodach, lecę pędem do łazienki na drugi koniec domu, żeby paskudztwo nie zaschło na łapie, i wtedy… Dobry Boże, stanąłem jak wryty. Nogi z waty, języka zapomniałem w gębie.
– To ty, mamo? – ledwo dosłyszałem jej głos wśród szumu wody oblewającej nagie ciało pod prysznicem.
– Och, przepraszam. To ja. Było otwarte. Już mnie nie ma.
– Nie, zostań – odparła zwyczajnie, w chwili gdy ja przyglądałem się sylwetce za chropowatą szybą.
– Słucham? – zmieszany bąknąłem nieswoim głosem.
– Jak czegoś potrzebujesz, nie przeszkadzaj sobie.
– Ja tylko…
– Nie krępuj się, toć nic nie widać.
Ach, naiwne kobiety! Jak wy mało o nas wiecie! Może nie byłem zdolny dojrzeć przez kabinę prysznica twego ciała smaganego strumieniem gorącej wody, lecz po cóż mężczyznom wyobraźnia? Ja widziałem to wszystko. Widziałem zarys twej dłoni błądzącej po ramionach, szyi, i niżej po brzuchu, potem udach. Na ślepo szorowałem ubabrany atramentem kciuk, podczas gdy lustro nad umywalką dawało mi niezapomniany spektakl. Brałem w nim udział tak długo, na ile mogłem sobie pozwolić. Ani chwili dłużej, by nie wzbudzić twych podejrzeń, ani krócej, niż w istocie zmywa się atrament. To nic, że ni trochę nie zszedł, bo szorowałem najwidoczniej nie tam, gdzie trzeba. Nie odrywałem oczu od lustra. Z upojeniem przyglądałem się twemu smukłemu ciało wyginającemu się ponętnie, choć pewnie nawet nie zdawałaś sobie sprawy z owej lubieżności, i śledziłem ruchy twej ręki błądzącej w zakamarkach ciała, o których wstydzę się nawet myśleć.
– Przepraszam cię – palnąłem, wychodząc, czerwony tak chyba ze wstydu, jak z podniecenia. – Już wychodzę. I dziękuję za… Dziękuję, że mogłem zmyć palec, atrament, znaczy się, no, to dobranoc.
– Dobranoc, mały – pamiętam, że rzuciła ze śmiechem.
Mały! A ona taka dorosła! Jak ja tego nienawidziłem! Cóż, że te pięć laty starsza! Cóż, że ona już na studiach! Taki sam z niej dzieciak jak ze mnie! Może i muszę zadzierać głowę, by na nią spojrzeć, może i biust ma już wielkości mej łepetyny, lecz cóż po tym, gdy nie ma nawet pojęcia o namiętności! Oziębłe, podłe kobiety! Jak ja jej nienawidzę! Jak ja jej pożądam i nienawidzę!
Nie, to nie miłość. W życiu ni krztyny uczucia do Natalii nie żywiłem. A jednak coś w tej dziewczynie jest. Jesteśmy tak do siebie podobni: ma takie same błękitne oczy, blond włosy i te cieniutkie usteczka, jakby stworzone do scałowywania z nich słodyczy miłości. Natalia… Natalka… Natka… Cóż za słodkie imię! Wypowiadam je na głos, jak ostatni obłąkaniec, a Bóg dobry wie, czy ona za ścianą nie słyszy. Ale nie… Skąd! Dochodzi siódma. Natalia zaraz wróci z kościoła, uduchowiona i rozmodlona. Przez pierwsze pięć minut, jak to zawsze, ni oddechu pewnie nie usłyszę przez ścianę, a później Natalia rozśpiewa się, wielbiąc Boga i niebiosa, i śpiewając te religijne piosnki, których najzwyczajniej bym nie znosił, gdyby nie jej niziutki, ponętny głos. Nie żebym coś do miał do tych piosnek, tylko mierzi mnie wszystko, co się tyczy Kościoła. Czuję się zbyt brudny, a każdy przejaw chorej religijności tego domu przyprawia mnie o mdłości. Pora z tym skończyć. Tak, raz na zawsze! Pójdę do niej i powiem, co czuję. Nie będę dusił się dłużej i niszczył własnej młodości. Pal licho, co powie. Może nic, a może rzuci się z namięt… Nie, nie ona. Po cóż się łudzić! To zbyt oziębła kobita, zbyt święta, by dopuścić do takiej sytuacji. I to przy rodzinie, w domu, przy wszystkich. Nie, tego nawet nie da się ukryć. Ale ja nie będę gnębił się więcej. Na ognie piekielne, nie będę!
żyjemy koło siebie, przez ścianę, widujemy co dzień, gawędzimy jak brat z siostrą. Jest mi bliska, tak diabelsko bliska, że aż nie potrafię się nadziwić, jaka ona ślepa. Nic nie widzi, nic nie podejrzewa. Mijamy się w korytarzu, trącamy przypadkiem ramionami, spoglądamy w oczy i przepraszamy. A ona nic. Ucinamy sobie wieczorne pogawędki, ona opowiada o tych bałwanach, co do niej zarywają, a mnie aż nosi, rzuca mną, mam ochotę wyrzucić z siebie tą nienawiść, że nie możemy być razem. A ona dalej nic. Jest taka piękna. I taka ślepa! Może dlatego, że od miesięcy usilnie walczę, by nic nie dać po sobie poznać. Sęk w tym, że mnie to zabija. Zabija od środka. łaknę rozmowy z nią, pragnę podziwiać ją, marzę, by wsłuchiwać się w jej śpiew! To wszystko mam na wyciągnięcie ręki, to wszystko nakręca mnie każdego dnia, każdego poranka, gdy widzę ją w koszuli nocnej beztrosko paradującej po domu. Ale to nie może trwać w nieskończoność. To niszczy mnie. To niszczy i pcha w otchłanie grzechów…
Pora z tym skończyć! Zaraz wróci. Już za pięć siódma. Zaraz będzie. Ale co jej powiem? Och, tak łatwo nam się rozmawia, a teraz łeb mam pusty jak wydrążony pień. Co powiedzieć? Jak zacząć? że ją pożądam? Tak prosto z mostu? Nie. To przecież nie to. Kobity tego nie kupują. Trzeba by coś z miłością. Coś pięknego i subtelnego. Więc miałbym kłamać? Nie mogę. Czyli co? Mam wyrzucić całą tą nienawiść? że jej nie znoszę, bo nie mogę jej mieć? Ale czemu nie mogę jej mieć? Gdyby tylko chciała, gdyby tylko… To niemożliwe. Nie ona. Więc dobrze… Niech się dowie. Rzucę jej prosto w twarz tym mięsem: „nienawidzę cię”! Tak, to będzie piękne. Oczami wyobraźni widzę jej głupowaty, zaskoczony wyraz twarzy. „Na Boga, za co?” – krzyknie, ciągle niczego nie świadoma. Będzie stała w blasku zachodzącego słońca przy otwartym oknie, zawiesi na mnie przerażony wzrok i zastygnie w bezruchu na tą długą chwilę, nim ja wyleję zbierającą się od miesięcy gorycz. „Nienawidzę cię – wypalę w końcu, zadzierając dumnie głową – bo cię kocham, Natalio” – o tak, właśnie tak, wyniośle i dumnie, jak z dobrego serialu. Ona nadal nie będzie rozumieć, a ja będę ciągnąć kwestię, której teraz wyuczę się do perfekcji. „Lecz my nie możemy razem, i ja to wiem, i ty to wiesz. Nienawidzę cię i muszę ci to powiedzieć, ponieważ skłamałbym mówiąc, że cię kocham, choć przed chwilą to właśnie powiedziałem. Lecz miłość od nienawiści różni jedna tylko rzecz: wzajemność uczucia bądź jej brak. Gdybyś kochała, i ja bym kochał, ale ty nie kochasz, dlatego nienawidzę”. Przez długą chwilę nie powie nic, potem się ocknie, roztworzy delikatnie swe cienkie usta, chcąc coś powiedzieć. „Nie mów nic – ubiegnę ją – bo nie warto. I nie mów nic nikomu, a po prostu żyjmy dalej, bo losu nie zmienimy”. Wysunę się cicho z pokoiku, nim ona dojdzie do siebie i będzie po…
Skrzypnęły schody. Czyjeś kroki. To ona! Na górze tylko nasze pokoiki. Na pewno ona! Trzask drzwi, cisza za ścianą. Wychodzę. Może nie, jeszcze chwila, jeszcze poczekać. Ale po co! Bezszelestnie wypełzam na korytarz, duszno to, straszliwie duszno. Opieram się o barierkę schodów, by nie upaść. Słyszę kroki w pokoiku. Wiem, co robi. Znam na pamięć jej ruchy. Zdejmuje ciuchy i zaraz rozśpiewa się, jak to po kościele. Muszę ją ubiec, muszę zarazić ją swą nienawiścią. Więcej nie zaśpiewa tych katolickich piosnek, więcej nie będzie sławić Boga za idealny porządek świata. Zniszczę jej wiarę lada moment i sprowadzę ją z obłoków na ziemię. Niech wie, czym życie, czym potęga uczuć mężczyzny, czym dzikie pożądanie! Niech się dowie, niech żebrze u Boga przez resztę życia o litość dla mnie! Niech pada na kolana przed ołtarzem i niech cierpi, jak ja cierpię od miesięcy, i niech modli się do upadłego przeze mnie, za mnie i dla mnie! Tak, właśnie tak! Już bliżej, już koło drzwi, już chwytam klamkę, a może zapukać, nie, po co, otworzyć, wejść, chlasnąć nienawiścią po twarzy i po wszys…
– Natalka! – głos matki z dołu. – Zejdźże na dół na chwilkę, proszę.
Nie, nie teraz, będę pierwszy, ja muszę, bo nigdy więcej się nie zbiorę, zresztą ona nie słyszy, nie wychodzi, naciskam klamkę.
– Córuś, słyszysz mnie? – matka woła donośnie. – Córuś, potrzebuję cię na moment!
Drzwi się otwierają, wybiega. Spostrzega mnie i spogląda ciekawskim wzrokiem. Chcę coś bąknąć, lecz zapominam języka w gębie. Matka ponagla ją, Natalia zbiega po schodach. Diabli ją, cholera, nadali! Nie dając nic po sobie poznać, jak zawsze zresztą, wracam do pokoiku. Wracam, bo co mi zostaje? Tylko znów grzeszyć w samotności. Tak jak jutro. Jak pojutrze. I po wieki wieków…