Folvor vs Testudos - "Szaman i jego rymowanki"

1
Temat ten jest miejscem, w którym na słowa zmierzą się Folvor i Testudos. Tematyka widnieje w tytule. Użytkownicy zarejestrowani na forum co najmniej od miesiąca mogą przyznawać opowiadaniom punkty wg schematu:



Pomysł – max 20 punktów.



Styl - max 20 punktów.



Realizacja tematu - max 10 punktów.



Schematyczność - max 10 punktów. (im więcej punktów, tym mniejsze chodzenie utartymi ścieżkami)



Błędy – max 20 punktów. (ort, gram, styl oraz językowe – im więcej punktów, tym mniej błędów)



Ogólnie - max 20 punktów. (wrażenia ogólne, przesłanie, wartości, itp.)



Ocena końcowa - zsumowane punkty




Termin składania prac do 1. lutego
Ostatnio zmieniony sob 02 lut 2008, 16:15 przez Obywatelka AM, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Tekst pierwszy



Szaman i jego rymowanki





Sosnowe trzewiczki



światło, dużo światła. Hmph... to tylko okno. W jakimś pokoju. Jakiś dziwny ten pokój – jakby komnata. W środku trochę różności: meble, książki, ludzie, zwłoki. Bardzo dziwne... i dużo kamieni. Tak, to na pewno komnata. Mężczyźni w metalowych ubraniach i z garnkiem na głowie poruszają ustami, z przyłbicami zwróconymi ku kobiecie w pięknych szatach. Czerwień, złoto, biel i plamy po sosie – królewskie barwy. A tak, byłbym zapomniał... w rogu stoi jeszcze jeden – odziany w skóry, wełnę i sosnowe trzewiki. Tego akurat poznaję: to szaman. Rymujący szaman.

- Przyjrzymy się temu, madame. – Głos wydostał się ze strażnika: przez płuca, oskrzela, tchawicę, gardło i otwory w hełmie. Przepona się zbuntowała: głos był słaby i piskliwy. Księżniczka również się zbuntowała: była gruba i śmierdziała. Podobnie, jak większość przepon i księżniczek w średniowieczu.

- Nie ma potrzeby, mój drogi – oznajmiła dama. Przewaga siły fizycznej nad psychiczną nasuwała się na odległość. Bo i takie osoby nie są bardzo trudne do wychwycenia: choćby nasza pani była zła jak diabli, fałdy tłuszczu na jej twarzy zawsze będą układały się w „mój słodki mysiu-pysiu”. Czyżby sprytny kamuflaż, skrywający aktorskie braki?

- Moja pani, nalegamy – stwierdził gwardzista. – Ostatnie czyny nasze odpokutować możemy tylko w walce. Ku chwale ojczyzny! – zawył.

- Ku chwale! – wykrzyknął jego towarzysz.

-...chwale – zamruczał szaman.

- Nie, nie – zaprotestowała księżniczka. – Reprezentuję Boga, naród, poddanych... poddanych – powtórzyła, patrząc na strażników. – Chociaż z drugiej strony, nie mogę nie przyjąć takiej ofiary.

- Przyjm, pani. – Zbrojny padł na kolana i powołał się gestem na znak krzyża. Drugi zrobił to samo, tylko bez wiary, ochoty i zaangażowania.

- Wróć więc z mieczem – odparowała – w dłoni lub głęboko w głowie. Ale chcę go z powrotem! – zagroziła i wskazała na pozłacaną szablę.

Z ostrza schodziła już żółta, świecąca farba. Popromienna ciecz brudziła wspaniały, XII-wieczny kredens.

- Jakiż szczęśliwy jest naród, mający cię za królową! – zachwycił się rycerz i uniósł swoją broń wysoko, w chwili tryumfu... przekupstwa nad rozumiem.

- No, no! Tylko mi sufitu nie zarysuj – zażartowała władczyni.

Idąc metalowym krokiem, wojownicy opuścili komnatę. Uchylone drzwi ujawniły obecność czterech podsłuchujących służek, które teraz leżały na podłodze. Na widok niezidentyfikowanych zwłok przy oknie wszczęły panikę i uciekły z zamku. W pomieszczeniu zostali szaman i księżniczka.

- I co o tym myślisz, mój drogi? Hm? – zapytała, przyglądając się z rozbawieniem sosnowym trzewikom.

- Nie jestem pewien, czy dotrą choć do bramy wyjściowej. Tylu tu złodziei, na dodatek wcale nie bogatszych od najbiedniejszego biedaka w tym ubogim królestwie – stwierdził z doświadczenia. Nie raz zdarzało mu się zabierać takie miecze...

- Tak, zgadza się. Ale armia jest nam niepotrzebna, mam względy u każdego króla w tej zapyziałej dziurze. Zresztą... przy straży liczącej czterech skazańców na etacie, dwóch nie robi żadnej różnicy. Jak dla mnie: już są martwi.

Szaman uniósł się na kilka centymetrów w górę, układając kończyny w idealne okręgi. Zapadła niezręczna cisza...

- No nie, tylko nie znowu! – Księżniczka rzuciła w sługusa jabłkiem, które nieoczekiwanie odbiło się rykoszetem i z wielką mocą wypadło przez okno. Wiele lat później miało trafić w pewnego angielskiego uczonego, powodując nieodwracalne zmiany w jego mózgu.

- A jednak. Zbliża się, tam-dam-dam, rymowanka!

- Ech...

- Na co, pani, miłość Boża,

kiedy nie masz w ręku noża?

Szabla z rękojeścią złotą,

A ty dajesz ją idiotom...

Ech... niech cię dżuma

...albo jakiś demon lepszy.

Zanim minie twoja duma,

Cały zamek się rozpieprzy!



Wyrecytował to z pamięci, wirując wokół własnej osi i brzęcząc jak trzmiel. Sosnowe trzewiki zapłonęły jasnym, zielonym blaskiem, i poleciała z nich woda. Lekko ogłuszony szaman runął na mokrą podłogę. Był z siebie wyraźnie zadowolony.

- Kiedyś się doigrasz za te wyzwiska, mój drogi – obiecała władczyni. Następnie łaskawym okiem spojrzała na podłoże. – Znowu woda?

- Pochodzę z Persji, pani. Nie wolno mi pić alkoholu.

- A czy za pomocą takiej sztuczki mógłbyś powiedzmy... wskrzesić tego umrzyka?

- A kto to właściwie jest? – zapytał znudzonym głosem.

- Mój małżonek. Zawaliły mu się na głowę zamoczone przez ciebie fundamenty – powiedziała i spojrzała wymownie w górę. Dopiero teraz szaman zrozumiał dowcip z „zarysowaniem sufitu”.

- Mógłbym, ale byłby problem z wyjmowaniem posiatkowanego małżonka z moich trzewików. Zresztą nie cierpię widoku krwi – usprawiedliwił się.

Oboje spojrzeli na ex-człowieka, leżącego pod oknem. Jak na kogoś w koronie, posrebrzanych szatach i złotym karczku, wyglądał podejrzanie martwo. Tego podejrzenia nie zmieniały nawet skóra w kolorze żywej zieleni i kamienna płyta, pod którą leżał obiekt obserwacji. Oddzielenie tułowia, nóg i głowy przypieczętowywały akt zgonu. „Zmasakrowane bydlę, pochodzenie królewskie. Wykluczone samobójstwo, ofiara miała alibi potwierdzone przez mordercę. Oskarżony architekt zamku został skazany na podwójne powieszenie, bez możliwości odwołania się od wyroku.

PS. Księże-biskupie, ptaszki śpiewają, że królestwo ma na zbyciu nieużywany kościelny dzwon, a szaman NA PEWNO nie jest winien tej zbrodni”.

Kiedyś był to wielki człowiek, pełen godności pan całego region... Ale co nas to obchodzi? Tyle bohaterów do zabicia przed nami, tyle krwi do przelania, tyle bzdurnych opisów do wystukania, a my się babramy w przeszłości jakiegoś nieboszczyka?! Koniec! Od teraz będzie sama przemoc i patos. Od czego by tu... a, tak.



Sru! – zagrzmiał pocisk z katapulty plaśnięty o zamek. Przez wyrwę w fortyfikacjach posypały się kamienie i urzędnicy. Kilku bohaterskich kucharzy spojrzało przez okno zachodniej wieży. Zobaczyli... no właśnie.

- Zawiadomcie królową! – rozkazał szef kuchni.

- Mości panie, a ty? – zaniepokoił się zmywacz. – Zginiesz zaraz zapewne!

- Ja jeszcze sobie popatrzę... No idźcie, nie ma czasu do stracenia.

Wybiegli, powiedzieli i wrócili. Niestety, obiad zdążył się przypalić. Zmarnowany indyk – kara śmierci. W akcie rozpaczy wyskoczyli przez okno, zabierając ze sobą szefa kuchni. W grodzie na dole wszczęła się masowa panika. Brutalny mord urzędników, kamieni i kucharzy oznaczał jedno – wróg u bram!

„Z dzielnicy kamiennej, najbogatszej i jako-tako czystej, wybiegali wysoko urodzeni. Całymi rodzinami, biorąc ze sobą jak najwięcej złota, stawiali się przed główną bramą. Stare, solidne budowle natychmiast stały się obiektem kultu złodziei, heretyków i wiedźm. Służba została pomordowana, majątek zgrabiony, mieszkania spalone. Wspaniałe niegdyś dęby padały kolejno, pod jarzmem bezbożnego pospólstwa. Kamienice, dawniej wypełnione zapachem przypraw z innych krajów, gdzie zawsze grała muzyka i śpiewały arabskie dziewoje, teraz splamione potem demona leżały odłogiem. Nigdy miały nie odzyskać już swej świetności. Aby wykończyć swe szatańskie wersety, złodzieje wypróżniali się w ruinach i wypisywali na murach antychrześcijańskie znaki. Krwią i fekaliami, znacząc miejsce piekła na ziemi. A ja tu stałem, mężnie opisałem...” – tak twierdzi jakiś snobistyczny starzec mieszkający we wspomnianej już dzielnicy. Ja tam się na historii nie znam, ale złodzieje zaprzeczają. Ba, nawet mają alibi! Co do samego aktu zniszczenia – ta dzielnica po prostu zawsze tak wyglądała, a trzeba było jakoś się usprawiedliwić przed potomnymi, prawda? Antychrześcijańskie znaki i wiedźmy to już w ogóle czysta improwizacja. Wybaczmy więc naszym zakłamanym bogatym bydlakom i posłuchajmy głosu rozsądku:

- Mamo, wziąć ten stary kawał chleba? – zapytała młódka.

- Dziecko, miałaś tyle jedzenia i nam nie powiedziałaś?! – jęknęła hrabina. – No cóż, jest lekko spleśniały, ale można go sprzedać. Weź, zawsze to kilka groszy przy duszy.

- A może to...? – zastanowił się głośno przyszły hrabia. Trzymał w ręku sznur.

- A tak, tak! Tego właśnie szukałam – odparła kobieta i schowała cały majątek do worka po węglu. – Dwa bochenki, sznur, zboże, majonez, babcia – odliczyła. – Wszystko gotowe? No to...

Przerwał jej, puszczony w ruch wahadłowy, dzwon. Stare żelazo trzaskało o siebie, wydając coś w rodzaju melodyjnego alarmu. Gród zadrżał w posadach. Panika zamieniła się w amok. Co głupsi udawali się do kościoła, mając nadzieję na smacznego Chrystusa w ramach obiadu. Reszta ustawiła się z majątkami pod bramę, grupując się intuicyjnie w ostatni szyk obrony ich miasta. Ich własności.

- Szybko, dzieci! Biegiem do taty! A... Weźcie wszystko, co udźwigniecie – oznajmiła hrabina, przekrzykując dzwon.

- Zwłoki też?

- Nie, zwłoki nie! Szybko już!

Legenda głosi, że twierdza upadła, bo dzwonnik został przygnieciony przez swoje narzędzie pracy, a co za tym idzie – nie wszczęto alarmu. Ponieważ miasto i tak by upadło, a dzwon był w krytycznym stanie – zabijmy drania właśnie dziś! Dlaczego nie?

No, i gotowe. To truchło na dachu kościoła to nasz pechowiec. Dajmy mu trochę czasu, niech spadnie na dół, żebyśmy mieli go z głowy... No, już. Skupmy się teraz na plebsie i mieszczaństwie.

Największą część miasta, od wschodniej strony murów aż po zamek, stanowiły drewniane domy, drewniane warsztaty, drewniane stajnie, drewniane chlewy i ludzie z drewnianymi nogami – jednym słowem: drewno i mieszczuchy. Po wydeptanych uliczkach biegały świnie i dzikie psy, rozprowadzając najukochańsze w tamtych czasach epidemie. Jak powiedział pewien poeta: „Jeden miał cholerę, to wszystkich cholera brała”. Woda była przywilejem stanów wyższych, tak więc tu korzystano z toalety w bardziej zwierzęcy sposób. Popularne było wyjmowanie kamieni z muru i „wzmacnianie zaprawy”. Smród był nie do wytrzymania, przez co zdecydowana większość mieszkańców po jakimś czasie traciła na stałe zmysł węchu. Drewno i fekalia gniły, dostarczając nowych chorób, a ludzie pracowali zbyt ciężko, przez co umierali w bardzo młodym wieku. Jedynie rzemieślnicy mieli nieco lżejsze życie, ale oni z kolei panicznie obawiali się złodziei. Większość bowiem społeczeństwa zajmowała się utrudnianiem życia innym, a za swoje nędzne zarobki nie starczało im nawet na regularne posiłki. Największym szacunkiem cieszyli się kowale. Traktowano ich niemal jako oddzielny szczebel feudalny – silni, bogaci i zdolni do walki. Nierzadko taki trafiał na pole bitwy, gdzie za specjalne zasługi nadawano mu ziemię i tytuły. To wkurzało resztę mieszczaństwa, więc jeśli kowal nie miał także charytatywnych zapędów – szybko umierał.

Chłopi mieli zdecydowanie trudniejsze życie. No bo niby przepisów i praw zbytnio nie ceniono – o czym świadczy odsetek przestępstw w tamtych czasach – ale mieszczanie czuli się lepsi, a ponieważ nie mogli nad nimi zapanować: gnębili ich, jak tylko było można. Większość z plebsu przemieszała się między rzemieślników, co było niełatwe, a reszta stworzyła największy ze wszystkich cech. żebracy, zakała rodziny...



Wg świadectwa niewidomego chłopa mieszkającego z niewiadomych powodów w obecnym Ekwadorze.



Ech... czas zmarnowany, kogo plebs obchodzi?! Załóżmy, że w międzyczasie w zamek gruchnęło... powiedzmy dziewięć sporych kamieni. Kogo ja najbardziej nie lubię... no, dobrze. Z ziemią powitali się urzędnicy, sędziowie, milicjanci, kaci, inkwizytorzy, sprzedawcy trzewików oraz super-mega bohaterowie zwalczający zło. Dobrze, wszyscy już na placu? No, nareszcie. Teraz możemy wrócić do naszej grubej damulki i wariata w sosnowych trzewikach.



- Jak to „atakują nas”?! – wrzasnęła zacna królewna.

- Abagujom katakulami – orzekli wyniośle chłopi.

Szaman spojrzał za okno.

- Cholera, nic nie widać! Dymi się z okna na dole. Pachnie... – zaciągnął się – spalonym mięsem? Ja im pokażę! – wyszedł.

Pani Na Zamku kontynuowała dochodzenie.

- Ale kiedy? KTO?

- By nie wiedzieć za wielu, ne Gorgur?

- Tag, Hohe, my tu tylko mieszkać.

- To sprowadzić mi kogoś, kto wie! Migiem! – kobieta wstała.

- Tag, jazne. A zapuata?! – zdenerwował się Hohe.

- żadnej zapłaty! Do roboty, albo was powieszą!

Chłopi odeszli, niechętnie i powoli. Zanim doszli do drzwi, te się otworzyły i stanął w nich szaman.

- Dobra, wszystko już wiem – spojrzał na wieśniaków. – Odejść i nie pokazywać się więcej na oczy – polecił.

Tym razem podróż poszła sprawniej.

- Co wiesz? Co tu się dzieje do cholery?! – zaciekawiła się księżna.

Szaman nie odpowiedział od razu. Uśmiechnął się głupkowato i zaczął skakać jak żaba przez całą komnatę. Z uszu poleciała mu para. Usta przybrały barwę urugwajskiej żaby muchówki.

- Są dwie wiadomości: dobra i zła.

- Mów!

- Zła jest taka, że... Wojna, wojna! Będą trupy!

Strzały, miecze, oszczepy nienawiści i kpiny!

życie jest do dupy...

Wybieram się w podróż

Do burdelu „w pół godziny”!

Ty, ma pani, pójdź im pod nóż.

Auuu...! – zawył. – Niech je dżuma, te trzewiki...!



Z sosnowego artefaktu poleciała krew. Szaman upadł na podłogę, jęcząc i próbując zdjąć lewy but.

- Co znowu...?

- Nóż! W trzewiku pojawił się nóż i wbił mi się w nogę!

-... i z burdelu nici, co? No, a teraz grzecznie proszę o dobrą wiadomość. – Władczyni nie kryła zadowolenia.

- Naszym wrogiem jest Testudos, najgorszy dowódca południa – wysyczał. – A jego armia to zepsuta katapulta i sześciu wojowników.

Bordowa ciecz zalała już pół pomieszczenia. Nóż leżał bezpiecznie poza nogą, ale rana wciąż krwawiła. Na dodatek z trzewików nadal sączyła się „energia” w postaci rozmaitych płynów. Znachor cierpiał, a minuty mijały. Decyzja księżnej jeszcze nie zapadła.

- Wiem, wymyśliłam – pochwaliła się.

Sru! – kolejny pocisk uszkodził zamek. Kamienie posypały się na mieszkańców, odsłaniając nieco słoneczka. Okno w królewskiej komnacie zrobiło się nad wyraz duże. Hm... a co to jest? Czy ta krwawa papka to...

Rymujący szaman spadał w przepaść, na wpół zgnieciony, na wpół wykrwawiony, na wpół martwy, na wpół posiekany, na wp... co by nie powiedzieć, była go tylko połowa. Część między prawym barkiem a lewym udem rozciągnęła się na kilkanaście metrów i urozmaiciła krajobraz. Reszta zaczęła układać nowy wierszyk. A do spotkania z ziemią tak niewiele czasu...

- A ja miewam mały domek,

A mój żółwik ma ogonek.

A ja wstaję czasem z rana,

Stwórz nowego mnie-szamana.



Zadziałało: prawy trzewik, połączony ostatnimi więzadłami jelit, tkanek, nerwów i krwi z szamanem, zamigotał i zniknął. Martwe truchło poszło w jego ślady po kilku minutach - zlizały je psy. Ubranie zamigotało podobnie jak trzewik i opuściło materialny świat. Czarownik pojawił się w komnacie, cały i zdrowy, powoli materializując się w odłożonym wcześniej bucie. Wyglądał czyściej niż przedtem, mniej śmierdział, a nawet lekko odmłodniał. Drugi trzewik zabrzęczał jak bąk i sam wleciał mu na nogę. Przez wyrwę w ścianie wlatywał gęsty, duszący dym.

- Czekałaś? – zapytał szaman.

- Skąd, napawałam się zapachem węgla. Chodźmy już, trzeba wydać rozkazy...



Tymczasem pomiędzy członkami nieprzyjacielskiej armii wyrósł bunt.

- Teraz ja szczelem! Ja! – poprosił wojownik numer jeden.

- Nie – zaprotestował wojownik numer dwa – ja lepiej szczelnem!

Wyjęli broń i zaczęli się ciachać krótkimi mieczami. Za chwilę dołączył do nich główny człon oddziału – zawodowi naprawiacze katapulty – oraz pozostały jeden wojownik.

- A ja ne umiem szczelać – zapłakał.

- Naprzód, wojownicy, ku zwycięstwu! – zawył generał Testudos, nie widząc, co się dzieje za jego plecami. Stał przy katapulcie i napawał się widokiem zabitych mieszkańców.

- Ale... ale... – nie dokończył, wojownik numer jeden wbił mu pięść w zęby.

- Hendryk, co to jest to to twarde na tej drewnianej łyżce? – zastanowił się jeden z katapultynierów.

- Ee? Tegu nie byłu na szkoleniu. Ty, wiem – zabłysnął geniuszem – to musi pocisk! A co to łyżka? – zapytał Hendryk.

- E, no! To to drewniane to, co wygląda jak to, co to generał tym pije krew.

- E, panie, bunt w szeregach – podsunął dowódcy wojownik numer trzy.

Krępy, tłustawy człowieczek podszedł do swych żołnierzy. Zauważył, że nie są wobec siebie zbyt przyjaźni. Trzeba to zmienić – pomyślał.

- Waleczni rycerze! W czym tkwi problem?

- Ja wiem! – przyznał się naczelny naprawiacz. – Oni się biją, otóż to!

- Kto oni...? – Wojownik numer dwa ze strachu przed dowódcą odrzucił swój miecz nieco za daleko i wrzucił go do jeziora.

- A eta my! Un mówi, on tera szczela! A ja szczelam tera! – uargumentował pobity żołnierz.

- Phi! I o to tyle walki...? Mam dla was radę! Wystrzelimy... ciebie – wskazał na tego bez broni – i zrobimy tak: jeżeli trafisz w zamek, to nie strzelasz. A jak nie trafisz w zamek, to strzelasz. Dobre?

- Dobre, szczelam!

żywy pocisk był gotowy niemal natychmiast. Jakimś cudem po raz jedenasty tego dnia katapultynierom udało się niechcący wystrzelić ładunek. Ustawiana dla kamieni maszyna wybiła miecznika nieco za daleko. Wpadł do Morza śródziemnego.

Generał był może i głupi, może nawet nie umiał prowadzić żadnej armii, może był bezwzględnym terrorystą, ale nade wszystko cenił sprawiedliwość.

- Dobra, sprawiedliwość musi być! Nie strzelimy z katapulty, dopóki tamten nie wróci...

- Wodzu, straszna wieść! Widzę... – Niestety, ale dla dobra napięcia w opowiadaniu musiałem zagłuszyć dalszą wypowiedź wojownika numer jeden tamburynem. Zmieniło to przebieg całej historii, powodując wymarcie ludzkości. Przepraszam.



Królowa stała na środku niewielkiego placu. Po jej prawicy czuwał szaman. Wokół nich klęczały mieszczuchy.

- Zawołajcie Boba, Roba, Toba i Zoba – poleciła władczyni. – Mój drogi, mógłbyś zobaczyć, co się tam dzieje? – zapytała swojego doradcę.

Sosnowe trzewiki uniosły się w powietrze, świszcząc jak torturowane kijanki. Czarownik w majestatycznym wyczynie wzbił się ponad mury i dostrzegł to, czego szukał. Na pagórku stała cała nieprzyjacielska armia. Ku nim szli już wojownicy, ci sami, którzy rankiem wybłagali od królowej pozłacany miecz. Biegli truchtem... albo sprintem, w pełnej zbroi... jeden z nich w pełnej, drugi miał tylko niepozorne żółte ostrze. Można by rzecz, że szarżowali. Testudos i jego armia tańczyli w rytm tamburynu, koło nich stał dziwnie ubrany człowiek.

- Trzymać szyk, nie dać się! – zawył szaman. – Nie tam, na nich! Tak... tak! Wyjmijcie broń do cholery! – Mieszkańcy wpatrywali się w niego jak na kogoś, kto unosi się w powietrzu i komentuje odległą walkę. Z trzewików leciał biały dym. – Dobrze, zwycięstwo jest bliskie! Uważajcie tylko na... – W tym momencie znachor nie wytrzymał. Dostał wybuchu śmiechu, co nie spodobało się artefaktom. Po chwili głośnym hukiem powitał się z ziemią. Mieszkańcy dowiedzieli się wszystkiego jedną... dwie... sześć sekund później.

Staczająca się katapulta rozwaliła drzwi i wpadła do środka. Rozjechała zachwyconych mieszkańców – równą połowę. Zatrzymała się tuż przed królową.

- I z czego się śmiejesz, cholero?! – zaklęła zacna królewna.

- Przepraszam... myślałem, że nie przebije się przez drzwi. – Powstał, otrzepał się z kurzu i kontynuował. – No to tak... pędzi ku nam kilku kanibali, którzy przed chwilą zjedli jakiegoś tamburyniarza. Boba, Roba, Toba i Zoba spotkał wypadek przy pracy. Połowa mieszkańców leży rozmazana pod twoimi królewskimi stópkami, a druga połowa jest w drodze do Indii. Najbliższe posiłki znajdują się w Madrycie, jakieś osiemdziesiąt mil stąd. Nie masz li obrony, służby, ani majątku. Mnie też już nie ma, żegnam! – wymamrotał i uciekł przez wrota. W ostatniej chwili, z dachu kościoła spadł bowiem dzwon. Ponieważ miała być krew – będzie krew. Bezbożne żelazo grzmotnęło w księżną. Nie zabiło jej, ale uwięziło we wnętrzu i udusiło. Zapadła cisza.

Miasto opustoszało: nawet żebracy wyjechali w interesach. Wróg wkroczył, nie zastając nikogo. W każdym razie żadnego człowieka. Za to niespodziewanie drogę zagrodziła im trzoda i dzikie psy. Testudos zareagował natychmiast.

- żołnierze, szyk bojowy! – rozkazał. Wojownicy numer jeden, dwa i trzy ustawili się gęsiego. Naprawiacze dołączyli. – Do ataku!

Bitwa była przednia. Polegała na tym, że jeden z ludzi występował z formacji i umierał przez kolejne piętnaście minut, rozszarpywany przez dzikie bestie. Dowódca miał łeb na karku, szybko policzył.

- Cholernie dużo zwierząt minus sześciu ludzi to się równa... bardzo dużo zwierząt. Nie wygramy, trzeba coś wykombinować... – przeszedł się po pochodnię.

Gdy wrócił, zwierzęta właśnie rozszarpywały ostatniego kanibala. Po ich oczach poznał, że mają ochotę jeszcze na jakiegoś tłustawego dowódcę. Być może, jakimś cudem, właśnie na takiego albinoska w kolczudze? O mój aniele miłosierdzia... a co, jeśli na takiego o twarzy bezmózgiego paniczyka z wąsami?

Po moim trupie – pomyślał i wymyślił genialną taktykę. Tak! To jest to, plan idealny! Coś, do czego go stworzono, dzięki czemu żył. Już wie, jak sam jeden człowiek może zabić wiele świń i psów. Genialne!

Padł na ziemię, czekając, aż zwierzęta zaczną kąsać. Trzymał w ręku trzon swojego planu, ognistą śmierć.

- Muahaha! No, chodźcie, zwierzaczki! Wujek Testudos ma coś dla was! – zachęcił.

Psiaki podeszły, żeby następnie porozrywać mu kończyny. Zwycięski dowódca dokonał swego planu: podpalił się. Ku jego zaskoczeniu, zakrwawione bydlęta nie chciały się zająć ogniem. Było za późno na odwrót...

Ostatni ludzki krzyk, odbyło się bez szczekania. Głośna uczta na zwłokach swoich panów, potem zżarły siebie nawzajem. Te, które przeżyły, odeszły i przez resztę życia polowały na ludzi. Nazywano je wilkołakami. Echo zatracenia długo odbijało się między kamiennymi korytarzami. Woń spalonego obiadu dotarła aż do Madrytu...

Masakra została uznana za grabież, chociaż nic nie zginęło. Ocalała ludność wymarła na bezdrożach, złupiona i zamordowana przez bandytów. Nikt się nie uchował. Nikt prócz...



- Tak, mój trzewiczku. Tak, s-skarbie! Muahaha!

Szaman leżał na jakimś wzniesieniu, przyglądając się zachodzącemu słońcu. Obok niego wisiał tobołek z kościelnym kruszcem, trzymany przez dziwnego chłopca – sosnowego, niskiego i dziwnie podobnego do trzewika. Drugi artefakt wciąż tkwił na nodze szamana.

- Jesteśmy bogaci i wolni – stwierdził Pinokio. – Co teraz zamierzamy zrobić?

- To co zawsze, trzewiczku. Spróbujemy zawładnąć światem.

Utonęli w marzeniach.

- Zawsze nam nie wychodzi. Byliśmy rzymskim cesarzem, królem franków, wodzem wikingów, zawsze kończyliśmy klęską... Jaki jest nasz obecny plan?

- Czuję, że na Rusi dzieje się coś dużego – odpowiedział szaman. – Myślę, że kolejne tysiąc mil nie sprawi nam różnicy, prawda?

W tym miejscu warto dodać, że w Barcelonie odbywały się nieoficjalne mistrzostwa świata w strzelaniu. Przybyli naprawdę dobrzy zawodnicy. Zaproszono Robin Hooda, szeregowca Ryana i ostatniego Mohikanina. Pobliską drogą przechodziło właśnie trzystu spartan, śpiewając zwyczajowe „Au!”. Spłoszyło to faworyta mistrzostw, który spudłował. Trzysta mil czasami jednak robi różnicę... Szeregowiec do tej pory się nie otrząsnął.

- Mistrzu, nic ci nie jest? – zmartwił się Pinokio na widok konającego czarownika.

- Padam, przez strzałę zabity.

Idź, mój uczniu. Wypełnij moje kwity.

Za resztę ofiarunku, jeśliś łaskaw,

Nie szczędź nikomu – imć dla chłopów rodziny

- trunku.

Kura rannego nastaw

Na za dwie do Ostatecznego Sądu godziny.

Odchodzący z posterunku,

Tako rzekłem ja, szaman!

Pierwszy i jedyny rymujący sza... No i zepsułem rym! Jasna cholera! Psia mać, dżuma i malaria! Na wszystkie Ejdsy świata! Spieprzyłem sobie życie i reputację! A zresztą, co mi tam... i tak umieram. – Umarł. Reakcja świata była natychmiastowa.



Czerwona jak krew zasłona opadła powoli, przysłaniając widowiskowy spektakl. Publiczność nawet nie wysiliła się, aby wybić wymuszone brawo. Rozległy się za to pogwizdywania i jęki. W mrocznej sali zapanował szum i podenerwowanie. Ludzie próbowali się bezskutecznie dopchać do wyjścia – im szybciej, tym lepiej. Zdenerwowani rozwalali krzesła i rzucali popcornem. Obwiniali się za stracone pieniądze i zmarnowany czas. Niektórzy miewali samobójcze myśli. Pieprzone przedstawienie. Idę stąd, nie lubię takich.





Tekst drugi



Szaman i jego rymowanki




Diuk Recur, rycerz seneszal zakonu Expertusa, boga wojny i przysiąg, zszedł powoli po trapie statku, klekocząc starą, wysłużoną zbroją płytową. Jego dłoń chroniona stalową rękawicą nieustannie zaciskiwała się na rękojeści szabli wiszącej w pochwie u pasa. Okutany był w wszelakie futra.

Za nim szedł Probus, młody szlachcic bez ziemi, aktualnie adept sztuki rycerskiej. Podbiegł do swojego mentora, brzęcząc kolczugą.

- Oto jest! Lodowa Wyspa! - krzyknął młodzik i naciągnął kaptur swojej kurty na głowę. - Zimno jak cholera... U nich lato to pewnie jak u nas zima?

- Mówiłem, żebyś wziął czapkę. - Diuk wzruszył ramionami. - Podaj mi moją, jeśli możesz...

Adept zrzucił plecak z ramienia i wygrzebał z niego coś, co wyglądało na kawał wełny. Podał to Recurowi. Ten przyjął przedmiot, wymruczał jakieś podziękowanie i strzepnął spłacheć materiału, który okazał się być grubą, wełnianą czapą.

Rycerz spojrzał na oblodzoną krainę. Perlisty krajobraz zdawał się ciągnąć wzdłuż i wszerz, jednak trudno to było określić. Widoczność ograniczała śnieżna zamieć.

- Na północ - oznajmił Recur.

- Gdzie ona jest...? - Uniósł brwi Probus.

Rycerz przystawił dłonie do skroni okolonych przyprószonymi siwizną włosami i zamknął oczy.

Po chwili jego palec wskazał wybrany kierunek.

- Jak ty to...? - zdziwił się adept.

- Kiedy tu płynęliśmy, wiatr wiał nam w plecy. Płynęliśmy na południe. Północ jest w kierunku, w który dmie wiatr. Proste? Wystarczy pomyśleć, chłopcze. - Diuk wzruszył ramionami. - Ruszajmy.

Szli więc przez śnieg, którego dwustopowa warstwa zalegała na oblodzonej ziemi. Już po kilkunastu minutach nogi zaczynały odmawiać im posłuszeństwa. Zimno przenikało przez ubrania. Zbroje i futra oblepił śnieg. Widoczność była znikoma. Wiatr tłukł w nich z wściekłością.

- Znajdź jakieś miejsce, gdzie możemy się ukryć! - krzyknął Recur. - Masz lepszy wzrok!

- Tam coś jest! - odpowiedział Probus, osłaniając oczy przedramieniem.

Wskazywał jakiś ciemny obiekt naprzeciwko nich.

- Szlag by cię, Probusie... Chyba znalazłeś okręt!

- Zawsze do usług...

Uczeń i nauczyciel skierowali się w tamtą stronę.

Rzeczywiście. To był statek.

Podłużny drakkar mieszkańców Lodowej Wyspy. Olbrzymi żagiel zwinięto, wiosła wciągnięto na pokład. łódź była naprawdę spora. Miała pewnie dwieście czterdzieści stóp długości. Galion na dziobie okrętu przedstawiał Thora, brodatego boga burzy i piorunów, dzierżącego młot.

Statek znajdował się w zamarzniętej rzece. Póki nie nadejdzie wiosna, nie ruszy się stąd. Trap łodzi wspierał się o zaśnieżoną ziemię, jak gdyby zapraszając do środka.

Na pokładzie siedział jakiś mężczyzna. Właściwie to wyglądał jak oblepiona śniegiem sterta futer. Gdy towarzysze weszli po trapie, człowiek wstał. Spod odzienia wydobył topór o szerokim ostrzu. Wycelował nim w nadchodzących.

- Kto zacz?! - krzyknął.

- Strudzeni podróżni - odezwał się Recur, unosząc pancerną dłoń w geście pozdrowienia.

- A więc, zapraszam... - rzekł człowiek i zaprowadził przybyszy pod pokład.

Zdziwili się nieco. Jakichś dwudziestu brodatych i długowłosych osiłków, najwyraźniej wojowników, piło, śmiało się i rozmawiało ze sobą. Każdego z nich okrywało niedźwiedzie, dzicze lub focze futro. Wszyscy mieli broń - miecze o szerokich ostrza, topory, rzadziej młoty.

- Kogo nam tu sprowadziłeś, Olafie? - zapytał jeden z mieszkańców łodzi, postawny mężczyzna o siwej brodzie zaplecionej w dwa warkocze.

- Dwóch... Hm, strudzonych podróżnych, wuju.

Starzec spojrzał na Recura i Probusa.

- Witajcie na mej łodzi. Jestem Sigurd, zwany Starym. Dawniej miałem miano Mężny, ale... Rozumiecie... - Uśmiechnął się przepraszająco. - Cóż was tutaj sprowadza?

- Zagnała nas tu burza - oznajmił diuk. - Raczyłbyś udzielić nam gościny?

- Oczywiście. Nie wystawię przecież uczciwych ludzi na pastwę morzu i śniegu. Mam nadzieję, że właśnie takimi jesteście...?

- Klnę się na bogów, że tak. - Młody adept z szacunkiem pochylił głowę przed właścicielem łodzi.

- Więc rozgośćcie się. Wybaczcie za brak ognia. Jednak ten statek jest mi dość bliski. - Sigurd uśmiechnął się szeroko. - Siadajcie, mamy akurat wolnych kilka sienników.

Towarzysze podziękowali gospodarzowi i zajęli dwa miejsca. Gdy Recur zdjął oblepione śniegiem futra, oczom wszystkich zebranych ukazał się pełen płytowy pancerz.

- Cóż to? - spytał jeden z brodatych wojowników.

- To? - Rycerz postukał palcem w napierśnik. - Zbroja.

- Wygląda na całkiem porządną... - Sigurd zbliżył się do diuka i obejrzał jego stalowe osłony ze wszystkich stron.

- Nie na te klimaty - oznajmił Recur. - Blachy ziębną straszliwie i trudno potem pozbyć się tego mrozu z kości. Osobiście wolałbym mieć teraz kolczugę, jak mój towarzysz.

- Pewnie tak. - Siwobrody wzruszył ramionami. - Nigdy nie chodziłem w czymś takim, nie mogę nic o tym powiedzieć. Ale... Co was sprowadza na Lodową Wyspę?

Rycerz zdjął rękawice i rzekł:

- Poszukujemy pewnego szamana. Słyszeliśmy, że jest bardzo mądrym i obeznanym w zielarstwie znachorem.

- Chyba domyślam się o kogo chodzi... Jak się nazywa?

- Vermund - wtrącił Probus.

- Ach, tak... To on... Koniecznie musicie spotkać akurat jego?

- Czy to jakiś problem? - Recur zmarszczył brwi.

- Nie, ależ nie! Jednak z Vermundem trochę trudno się dogadać...

- Powiedziano nam, że jeśli ktokolwiek będzie mógł nam pomóc to tylko on.

Sigurd westchnął głośno.

- Pozostaje mi tylko życzyć wam powodzenia. Piwa...?

Godziny na okręcie upływały na rozmowach, śpiewach, grach w kości i piciu.

Dobrze po północy pod pokład zszedł zaśnieżony Olaf.

- Zawieja minęła - oznajmił.

Recur wstał i podał Sigurdowi swój róg z trunkiem.

- Probusie, pomóż mi założyć zbroję!

- Jak każesz.

Siwobrody zdziwił się.

- Dwie osoby potrzebne do ubrania zbroi? Ciekawe, ciekawe...

Gdy diuk stał już zakuty w pancerz, rzekł:

- Dziękujemy za gościnę, Sigurdzie. Ale czas nagli... Musimy kontynuować nasze zadanie.

- Rozumiem. Olaf zaprowadzi was do... Khm, Vermunda.

- Ja? - zdziwił się zaśnieżony wartownik. - Jak chcesz, wuju. Chodźmy...

Wyszedł na pokład. Recur i Probus poszli jego śladem.

Rzeczywiście. Burza ustała. Gruba warstwa śniegu pokrywała deski okrętowe, trap także zaśnieżyło. Wiatr pogwizdywał cichutko, brzęcząc lodowymi soplami.

- Zimno jak cholera! - krzyknął Recur.

- Ja tu tak musiałem całymi godzinami siedzieć - mruknął Olaf.

Młody adept spojrzał na kilka warstw futer, które wojownik miał na sobie.

- Ale chyba nie zmarzłeś...

- Ano nie. - Wartownik wzruszył ramionami. - Idziemy?

Diuk skinął głową.

Cała trójka zaczęła schodzić po trapie. Od desek odrywały się lodowe sople na wskutek bębnienia kroków.

- Może być głęboki... - mruknął Olaf i wskoczył w śnieg.

Warstwa puchu sięgała mu mniej więcej do pępka.

- Tak myślałem - dodał. - Chodźcie za mną!

Zaczęli przebijać się przez mleczną pierzynę zaściełającą okolicę.

W oddali widzieli las sosen, wyglądających jak oblodzone pale. Pokryte śniegiem głazy przypominały niewielkie wzgórza. Srebrzysta, zamarznięta rzeka wiła się przez biały krajobraz.

Cała kraina zdawała się być cudowna, przepiękna, niczym z baśni...

- Przeklęte dziadostwo! - warknął Recur, odgarniając śnieg na boki.

- U was tyle tego nie ma? - Olaf odwrócił się i otrzepał brodę z lodowych sopli.

- Nawet połowy z tego. Jak wy to wytrzymujecie?

- Pochłaniamy dużo mięsa, tłuszczu tranu i piwa - zaśmiał się wojownik.

Probus parsknął śmiechem, a rycerz tylko uśmiechnął się lekko. Kontynuowali wędrówkę w ciszy, żeby nie marnować sił.

- Nie mogę uwierzyć, że jest noc - odezwał się po godzinie młody adept.

- śnieg odbija światło gwiazd. Kiedyś Sigurd był na waszych wyspach jako chłopak. Mówił, że takich ciemności jeszcze nie widział... - Co on tam robił? - zaciekawił się diuk.

- Tego... No... - Olaf wydawał się być nieco zażenowany. - Rabował.

- Ach tak...

Ponownie zapadło milczenie. Teraz nikt się nie odzywał. Ciszę mącił tylko chrzęst odgarnianego śniegu. Czas płynął. Zaczynało świtać.

Dotarli do rozległej, płaskiej jak oheblowana deska, ośnieżonej równinie. W oddali majaczyły wierzchołki skalistych gór.

- Rozbijmy obóz - zaproponował Recur, widocznie zmęczony nieprzespaną nocą i wielogodzinną podróżą.

- Gdy dojdziemy do gór - rzekł twardo brodaty wojownik.

- Daleko to...? Nie przywykłem do chodzenia po bezdrożach w takim śniegu. Szczególnie bez snu - wymruczał Probus.

Olaf zmrużył oczy i osłonił dłonią wzrok przed promieniami słońca.

- Sądzę, że jakieś dziesięć mil. Koło pięciu-sześciu godzin drogi.

- O nie... - Rycerz przeciągnął się i jęknął.

- Może kilkanaście minut odpoczynku? - zaproponował chłopak.

- W sumie... - Olaf ziewnął. - Dlaczego by nie?

Nie przygotowywali jakoś specjalnie obozu. Niby jak? Wszędzie był śnieg, a pod nim zmarznięta ziemia.

Recur padł najzwyczajniej na plecy i wbił się na dwie stopy w białą pierzynę.

Probus zdjął plecak. Wydobył z niego dwa zwinięte koce. Jeden rzucił diukowi, drugi zarzucił na siebie i spojrzał przepraszająco na Olafa. Wojownik tylko uśmiechnął się szeroko i opatulił szczelniej w futra. Można go było pomylić ze śpiącym niedźwiedziem.

Chłopak skulił się na ziemi i owinął w skóry oraz koc.



Gdy się obudzili, słońce wskazywało na późne popołudnie.

- Przespaliśmy pół dnia - mruknął Olaf.

- Zimno... - jęknął Recur. - Przeklęty pancerz! Niech ktoś pomoże mi to zdjąć!

- Już, panie, za chwilę. - Probus otrzepywał koc ze śniegu i chował go do plecaka.

- Szybciej!

Chłopak pomógł rycerzowi pozbyć się pancerza. Stalowe blachy, jedna po drugiej, lądowały na śniegu.

- Masz tam jakiś tobołek? - spytał diuk młodego adepta, wzdychając z ulgą. - Nigdy nie ubiorę pełnej zbroi podczas wyprawy na Lodową Wyspę. Nigdy!

- Koc... - powiedział Probus, wręczając Recurowi obszerny worek z płótna żaglowego.

- Koc sobie raczej zachowam - odparł rycerz, układając fragmenty zbroi tak, aby zajęły jak najmniej miejsca. - Przeklęty mróz...

- Rozumiem, że możemy ruszać? - spytał Olaf, kończąc otrzepywanie się ze śniegu.

- Oczywiście... - Recur włożył pancerz do wora.

Kontynuowali podróż. Diuk, szczelnie owinięty wełnianym kocem, na przemian klnąc na zbroję, to na mróz, zamykał pochód.

Kilka godzin później stanęli u podnóża gór. Słońce zdawało się tonąć w zaśnieżonym krajobrazie.

- Dokąd teraz? - spytał Probus.

- Znaleźć jakąś grotę - odrzekł Olaf, wspinając się na strome zbocze.

- Wszystkie wejścia chyba są zasypane... - napomknął sceptycznie Recur. - śnieg nawiewało prosto na góry.

- Patrz i ucz się!

Brodaty wojownik przechadzał się wzdłuż skalnej, oblodzonej ściany. W pewnym momencie przystanął i dobył topora spod masy futer. Zamaszystym ciosem uderzył w półprzejrzystą zaporę.

Odłamki zmrożonej wody poleciały na boki.

Stalowe ostrze ponownie uderzyło w lód. Przezroczyste okruchy uderzyły w Olafa niczym deszcz strzał. Wojownik prychnął i kontynuował.

Kolejny cios. Tym razem kilka strzępów wodnego kryształu upadło w śnieg.

- Co on kombinuje...? - uniósł brew Probus.

- Tłucze siekierą w skałę? - wysunął teorię Recur.

- Tak, bardzo śmieszne... - Adept zmarszczył brwi.

Topór powoli, acz skutecznie rozbijał lód. Delikatna, śniegowa mgiełka unosiła się wokół wojownika. Drobniutkie okruchy osiadły na futrach, brodzie i włosach Olafa. Pod jego stopami chrzęściły co większe fragmenty rozbijanej wodnej pokrywy.

- Jest! - krzyknął mężczyzna, wznosząc tryumfalnie topór.

- Co jest? - zawołał Recur.

- Jaskinia. - Olaf uderzył trzonkiem topora w ziemię. - Wejście zagradzały dwie stopy lodu.

- Jakim cudem to się tam, cholera, znalazło?

Tubylec wzruszył ramionami i krzyknął:

- Trzeba to tylko poszerzyć!

- świetnie... - Młody adept ruszył w kierunku wejścia do jaskini, wyciągając siekierę do drewna z plecaka.

Recur z rękoma wspartymi na biodrach obserwował jak dwóch jego towarzyszy rozbija lód.

Po kilkunastu minutach tłuczenia orężem w zaporę, zdołano wykuć portal. Miał on może łokieć szerokości.

- Wchodzę pierwszy - oznajmił Olaf i przeszedł bokiem przez wyrąbane przejście.

Za nim podążył Recur. Probus podał swojemu mentorowi plecak, a potem przecisnął się samemu.

- Ciemno... - zauważył diuk.

- To chyba przez to, że jest noc... - Wzruszył ramionami adept i uśmiechnął się szeroko.

Było ciemno, to prawda. Towarzysze nie widzieli nawet siebie nawzajem.

Gdzieś rozbłysła iskierka. Potem pojawił się niewielki płomyczek. Chwilę później rozbłysł ogień pochodni trzymanej przez Probusa.

- Co ty dźwigasz w tym plecaku? - uniósł brwi Recur.

- To co się może przydać. - Chłopak poklepał z czułością swój wielki, skórzany bagaż.

- Dobrze by było, gdybyś miał tam jakieś drwa na ognisko. I coś na podpałkę - westchnął Olaf, rozglądając się po jaskini.

Pieczara nie była duża. Raczej maleńka, jak na rozmiary podziemnych jam. Miała może dwadzieścia stóp szerokości i tyleż samo długości. Natomiast w górę ciągnęła się na jakieś piętnaście łokci.

- Ano. Przydałoby się jakieś ognisko... - mruknął Recur.

- Możesz potrzymać? - Adept wyciągnął dłoń z pochodnią ku brodaczowi.

Ten przyjął ją z lekkim wahaniem.

Probus zrzucił plecak na ziemię i włożył do niego rękę, szukając czegoś.

- O nie. - Olaf zamrugał oczyma. - On ma tam drewno? Na Odyna, ja się nawet tak nie przygotowuję na podróż przez góry!

Chłopak tym czasem z otchłani torby wydobył kilka grubych polan, z tuzin mniejszych szczapek i dwie wiązki gałązek oraz sakiewkę podpałki. Natychmiast zabrał się za rozpalanie ognia.

- Ma ktoś coś do jedzenia? - spytał diuk.

- Zgadnij kto. - Olaf z szerokim uśmiechem na zaróżowionej od mrozu twarzy, przyglądał się Probusowi.

Rycerz sięgnął do plecaka. Grzebał w nim chwilę.

- Na wszystkich czternastu bogów! - krzyknął Recur. - Cholera, jak ty to wszystko pomieściłeś?!

Diuk wyciągnął z plecaka łopatę. Zaraz do niej dołączyła oliwna lampa. Szczotka do odrdzewiania zbroi. Zwinięta peleryna. Zasolona szynka. Nożyce do cięcia skóry.

- Czy to są buty? - Olaf trącił stopą jeden z przedmiotów wyciągniętych z głębin plecaka.

- Tak... Dokładnie prawy. - Probus wzruszył ramionami.

- Osełka, młotek, gwoździe, łom, flaszka, tuba z pergaminami, zapieczętowany kałamarz, pióra, masz nawet miski i kubki!

- I skrzynkę - zauważył brodaty wojownik, obracając w dłoni małe, okute metalem, drewniane pudełko. - A w środku kości.

- Na bogów, Probusie! Jesteś najdziwniejszym z podopiecznych, których miałem! Zabrałeś zapasowe buty, brzytwę, pół tuzina świeczek, zwój liny z kotwiczką, a zapomniałeś przeklętej czapki!

- Zabrał też paciorki - dodał Olaf, grzechocząc glinianymi kulkami w woreczku.

- A wam się nigdy nie zdarza czegoś zapomnieć? - mruknął naburmuszony adept.

- Zdarzyło się. Ale ty wziąłeś łopatę i zapasowe buty! - wykrzyknął Recur, wymachując rękoma.

Probus machnął ręką.

- Swoją drogą, jak ty to w ogóle tam wepchnąłeś? Ja bym tych rzeczy nie zmieścił w pięciu takich plecakach.

- Taki mam talent...

- Ale ta łopata jest wyższa od plecaka - zauważył Olaf, przykładając narzędzie do torby.

- No dobrze. Powiem krótko. Tej... Sztuczki... To mój ojciec...

- Czekaj, dokończę. - Recur uśmiechnął się ponuro. - Twój ojciec był wielkim magiem, a ty masz po nim swoje zdolności magiczne. Umiesz miotać kulami ognia? To by się przydało, ogrzałbym się...

- Nie do końca. Mój ojciec był wioskowym znachorem. Leczenie gorączki, błogosławienie domów, przewidywanie pogody, takie tam. Ale na magii nieco się znał. - Probus szturchnął butem plecak. - To jest jeden z nielicznych czarów, jakie potrafił wykonać.

- Czyli to... Jest magiczny plecak? - Olaf uśmiechnął się radośnie.

- Nie. Jest po prostu obłożony zaklęciem. Pomieści dziesięć razy więcej niż zwykły plecak, a zawartość będzie ważyła dziesięć razy mniej.

- To brzmi trochę dziecinnie, nieprawdaż? - Na twarzy rycerza zagościł lekki uśmiech.

- Mi się może tylko wydaje, ale chyba mógłbyś wepchnąć tam konia - dopowiedział brodacz.

- Nie próbowałem, ale prawdopodobnie tak.

- Możesz tym zmienić świat, wiesz, Probusie? Zakląć wozy, łodzie i inne rzeczy. To przełom w logistyce wojskowej! łodzie, na których mieszczą się setki wojowników, wozy wiozące żywność dla tysięcy... Na bogów! - Recur był podekscytowany.

- Niezupełnie. Na plecaku jest zaklęcie mojego ojca. Nie moje. Ja nie umiem czarować.

- Gdzie jest twój ojciec? Natychmiast wyślę cię do niego, on spotka się z innymi magami, nauczy ich tego... Wcielimy go do wojska, będzie zaklinał nasze pojazdy, plecaki piechurów... - W oczach diuka płonął ogień. - Zwyciężymy plugawych najeźdźców!

- Mój ojciec nie żyje - uciął krótko Probus.

Recurowi mina zrzedła.

- Psiakrew... Na pewno tego nie umiesz...?

- Na pewno.

- Rozpalicie to ognisko? - przerwał Olaf. - Rozumiem, chcecie tutaj zbawić świat, bawicie się w bogów, ale pochodnia się dopala, a ja jednak lubię swoją dłoń...

- Tak, jasne! - Probus ułożył drwa na sobie, pod nimi gałęzie i podsypał to podpałką.

Krzesiwo zamigotało w jego dłoniach i niemrawa iskierka opadła na próchno i siano. Zalśnił niewielki płomyczek, trawiący powoli paliwo.

Ognik zatańczył na niewielkim patyczku, wyginającym się od gorąca.

żar objął wiązkę. Gałązki rozbłysnęły różnymi odcieniami czerwieni, żółci i pomarańczy.

Płomienie zaczęły trawić także grubsze klocki drewna.

- Cudownie. - Recur wyciągnął ręce do ognia. - Czuję się, jakby pobłogosławiły mnie same gwiazdy.

- Odyn i Thor - zaprzeczył Olaf.

- Nie róbmy tu jakichś dysput teologicznych. W przeszłości, z tego co pamiętam, kończyły się one zabijaniem...

Brodaty wojownik skinął głową.

- śpijmy - mruknął Probus i ze sterty wydobytych z plecaka rzeczy wyciągnął koc.

Owinął się nim i położył bokiem przy palenisku.

Tubylec tych zimnych stron najzwyczajniej podłożył pod głowę skrzynkę z kośćmi adepta i zasnął.

Recur chwilę wpatrywał się w tańczące płomienie ogniska. Ujął w dłoń grube polano, cisnął je w żar i zasnął, opierając głowę na zwiniętym plecaku.



- Wstawać, słońce stoi wysoko, zupa się gotuje! – krzyknął Olaf.

Diuk przetarł oczy pięściami. Brodaty wojownik z szerokim uśmiechem na twarzy mieszał drewnianą łyżką w żeliwnym garnku.

- Co to...? – mruknął Probus, przeciągając się.

- Zupa... Znalazłem w tym, co miałeś w plecaku trochę fasoli to ugotowałem. Jak masz jakieś suchary to będzie po prostu świetnie. I niech ktoś poda miski.

Recur sięgnął do sterty przedmiotów i wręczył mieszkańcowi wyspy trzy drewniane naczynia. Tymczasem młody adept przetrząsał worki w poszukiwaniu sucharów.

- Masz tam może chochlę? - spytał Olaf.

Chłopak skinął głową i wręczył mu poszukiwany przedmiot oraz suchary zawinięte w lniane płótno.

- No to sobie podjemy...

Brodacz wręczył towarzyszom po wypełnionej zupą misce. Strawa pachniała cudownie.

Nie minęło pięć minut, a już łyżki zastukały w dno naczynia.

- No to możemy się zbierać - zauważył Olaf.

- Tylko się spakuję. - Probus zerwał się na nogi i zaczął zbierać porozrzucane przedmioty.

Recur wyglądnął przez wykuty w lodzie otwór.

- Daleko do tego znachora? - spytał.

- Będą dwa dni piechotą - odparł brodacz.

- Damy radę. Trzeba będzie tylko zdobyć drewna na ognisko i jakiejś żywności...

- Gotowy! - Probus podbiegł do rozmawiających.

- A więc idziemy - oznajmił rycerz i wyszedł na zewnątrz.

Uderzył w niego zimny, górski wiatr.

- Nieciekawie...

Diuk założył na głowę czapkę i krzyknął do Olafa:

- Prowadź!

Wojownik potarł dłonie o futra i rozejrzał się. Mruknął coś do siebie, skinął głową i ruszył stromą, górska ścieżką. Drożynę zaściełały zwały śniegu, oblepiające do kolan nogi podróżnych.

Brnęli nią kilka godzin. Trasa skręcała, wiła się, to opadała, to wznosiła.

- Stać! - syknął Recur, gdy znaleźli się w szerokim wąwozie.

- Co jest...? - spytał Probus.

- Słuchajcie...

Chłopak i brodaty wojownik wytężyli słuch. Wąwozem niósł się odgłos rozmów i stukot kopyt.

- Psiakrew! - szepnął Olaf. - Kto to może być?

- Mieszkańcy pobliskiej wioski...? - zaproponował adept.

Tubylec pokręcił głową.

- Myśliwi?

- Za daleko do lasu.

- Bandyci - podsumował krótko Recur. - Schowajmy się.

Towarzysze cofnęli się nieco na ścieżkę i skręcili w jedną z jej odnóg. Skryli się w załomie.

Rycerz powoli i ostrożnie zaczął ubierać zbroję. Olaf dobył topora i poprawił ułożenie kolczugi. Przypiął noszoną na plecach drewnianą tarczę do przedramienia. Probus sięgnął po miecz.

Czekali.

Po kilkunastu minutach ujrzeli kilku mężczyzn na porośniętych gęstym futrem koniach.

- Dwóch na jednego - szepnął Recur.

Jeden z jeźdźców przystanął.

- Hej, patrzcie kto tam jest! - krzyknął, sięgając po kuszę przy jukach.

Olaf wypadł zza załomu i ciął toporem. Ostrze odrąbało dłoń konnego tuż przy nadgarstku.

- Zabić i ograbić! - wrzasnął jeden z bandytów.

Wrogowie natarli na brodacza. Recur i Probus stanęli u boków towarzysza. Zaczęła się walka.

Rycerz, nieudolnie brodząc w śniegu, ciął szablą. Stal zadźwięczała o stal. Na oko trzydziestoletni mężczyzna z kilkudniowym zarostem na twarzy uśmiechnął się z siodła paskudnie do diuka. Recur odwzajemnił uśmiech i zgrabnym ciosem rozciął tętnicę szyjną rumaka.

Biedne zwierzę zwaliło się na ziemię, przygniatając nogę swojego właściciela.

Rycerz brutalnym kopniakiem pozbawił bandytę przytomności i części krwi, która wypłynęła z roztrzaskanego nosa i rozbitej wargi.

Probus walczył równocześnie z dwoma przeciwnikami. Wyraźnie nie dawał sobie rady. Tyleż samo wrogów nacierało na Olafa, ale ten trzymał ich na dystans i odbijał ciosy tarczą. Rozbójnik bez dłoni skulił się na śniegu i przyciskał okrwawiony kikut do piersi, skomląc cicho.

Diuk zaatakował jednego ze zbójców atakujących adepta. Jego zagranie nie było w żadnym stopniu rycerskie.

Stalowa klinga zagłębiła się w plecach bandziora. Recur wbił szablę aż jelec. Okrwawione ostrze sterczało z piersi bandyty. Trafiony spojrzał na sztych z przerażeniem i wyzionął ducha. W tym czasie Probus wykorzystał zdziwienie drugiego bandziora, żeby rozharatać go mieczem od obojczyka do piersi.

Potem dwójka towarzyszy ruszyła na pomoc Olafowi. Rycerz potężnym ciosem pancernej pięści w skroń pozbawił jednego z rozbójników przytomności.

Brodacz uderzył drugiego tarczą, a chłopak powalił go uderzeniem płaza miecza w przeguby kolan. Okutany w futra tubylec rąbnął leżącego obuchem topora w głowę. Recur poprawił efekt, ciskając zbójem o oblodzony, kamienny załom.

- Wszyscy cali? - spytał Olaf, wkładając topór do pętli u pasa.

- Raczej tak - oznajmił Probus.

- Tak, w porządku - mruknął diuk, przebijając szablą serce bandyty pozbawionego dłoni. - No, już nie ucieknie.

Chłopak przyjrzał się pozostałym bezwładnym wrogom.

- Co z nimi? - spytał.

- Zostawiamy. - Olaf wzruszył ramionami. - Na koń!

Towarzysze wdrapali się na wierzchowce, noszące na skórze liczne ślady pejcza.

- Biedna zwierzęta - cmoknął z niezadowoleniem Recur. - Jedźmy!

Ruszyli.

Podróż na koniach była znacznie szybsza i mniej męcząca.

Zatrzymali się na noc w niedużej grocie. Wierzchowce nakarmili paszą znalezioną w jukach, samemu zjedli skromny posiłek z szynki i sucharów.

Jako, że był to teren często nawiedzany przez wilki, wystawili warty u wejścia do groty. Pierwszy był Probus.

Chłopak oparł się o ścianę i ziewnął potężnie. Wpatrywał się w ogień i ostrzył szczerby na mieczu.

Piętnaście minut po objęciu warty, konie coś wyrwało ze snu. Wierciły się niecierpliwie.

Adept wstał i wyjrzał ostrożnie z groty. Blask rzucany przez ognisko płonące w jaskini oświetlił tylko trochę śniegu. Probus ujął płonące polano w dłoń i wyszedł z pieczary. Palce nerwowo zaciskały się rękojeści miecza. Chłopak ujrzał w oddali jakieś poruszenie. Ruszył powoli w tamtą stronę.

- Witaj... - Adept usłyszał to słowo wypowiedziane szeptem przy swoim uchu, równocześnie czując jakiś ostry przedmiot dotykający jego pleców. - Pamiętasz nas? Tak, zabijałeś nas. Pamiętasz.

- Czego chcecie? - jękn

3
Dokończenie:



Pobłogosław człowieka demona w imię bogów.

A w szczególności diabła, pana otchłani, piekieł.

Z żalem i ciężkim sercem pierś przeklętego przebij.

Tak, abyś jego śmierci pewien był.

Wtedy, ów przeklęty, wraz z demonem skona.

Inaczej tegoż stwora przegnać się nie da.

Recur skrzywił się.

- Nie ma innego sposobu? - spytał.

- Nie. - Szaman pokręcił głową.

Rycerz skrzywił się.

- Cóż, skoro tak to stawiasz... Możesz przygotować dla mnie wywar?

- Poczekaj pół godziny. - Czarownik wstał i zszedł po schodach.

Olaf spojrzał podejrzliwie na diuka.

- Chcesz przeganiać z kogoś demony?

- Na to wygląda, prawda?

- Jest to bliska ci osoba...?

Recur potarł dłonią podbródek.

- Bardzo - odparł.

- Współczuję... - westchnął brodacz. - Naprawdę. Co z tą świętą bronią...?

- Mam ją tu. - Rycerz poklepał rękojeść szabli. - Jest pobłogosławiona przez bogów.

- Ach, tak...

Siedzieli tak, w milczeniu, obserwując wypalające się powoli świece. Po kilkunastu minutach do groty wkroczył Vermund, niosąc glinianą, zapieczętowaną butelkę.

- To jest...? - Diuk wskazał naczynie palcem.

- Tak, to jest to. Masz. - Czarownik wręczył rycerzowi miksturę.

- Czyli... Mam polać tym ostrze świętego miecza i przebić serce osoby, mającej w sobie demona?

Szaman skinął głową.

- Aha, jasne. - Recur wyciągnął korek z butelki i dobył szabli.

- Czekaj, czekaj, co ty robisz? - zdziwił się Olaf.

Diuk oblał ostrze ciemnozielonym wywarem.

- Postępuję wedle zaleceń - odparł.

- Ale...

- Wiem, co robię...

Recur przyłożył sztych szabli do piersi, na wysokości, gdzie znajduje się serce.

- Co ty do cholery...?! - Olaf rzucił się, żeby powstrzymać towarzysza.

Rycerz pchnął. Stopa okrwawionej stali wyszła z jego pleców. Diuk padł na kolana z błogi uśmiechem na twarzy.

- Nareszcie... - wyszeptał i skonał.





------

Głosowanie trwa do 31. stycznia





Musiałam wykorzystać Gott-Foosiowy profil, ponieważ opowiadania nie mieściły sie w jednym poście - Obywatelka
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

4
Tekst I

Pomysł – 17 punktów.

Styl - 15 punktów.

Realizacja tematu - 9 punktów.

Schematyczność - 8 punktów.

Błędy – 13 punktów.

Ogólnie - 16 punktów.

Ocena końcowa - 78

Podobało mi się humorystyczne potraktowanie tematu - tytuł aż się prosił o takie podejście. Atmosfera absurdu i niewymuszone gagi słowno-sytuacyjne. Scenariusz dla Monthy Pythonów :wink:



Tekst II

Pomysł – 12 punktów.

Styl - 15 punktów.

Realizacja tematu - 8 punktów.

Schematyczność - 6 punktów.

Błędy – 14 punktów.

Ogólnie - 12 punktów.

Ocena końcowa - 67

Niezłe opowiadanie, lecz niczym szczególnym mnie nie porwało. Ale dobrze się czytało.

5
Tekst 1

Pomysł – 16 punktów.

Styl - 15 punktów.

Realizacja tematu - 9 punktów.

Schematyczność - 9 punktów.

Błędy – 13 punktów.

Ogólnie - 15 punktów.

Ocena końcowa - 77 punktów.





Tekst 2

Pomysł – 13 punktów.

Styl - 14 punktów.

Realizacja tematu - 8 punktów.

Schematyczność - 5 punktów.

Błędy – 15 punktów.

Ogólnie - 13 punktów.

Ocena koncowa - 68 punktów.



Jak widać oceny zblizone do pana u góry, komenatrze do obu tekstów owy Pan wyjal mi z ust. :)
Bliscy sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi.





Tylko ci, którzy nauczyli się potęgi szczerego i bezinteresownego wkładu w życie innych, doświadczają największej radości życia - prawdziwego poczucia spełnienia.

6
Tekst 1

Pomysł – 13 punktów.

Styl - 12 punktów.

Realizacja tematu - 8 punktów.

Schematyczność - 8 punktów.

Błędy – 12 punktów.

Ogólnie - 14 punktów.

Ocena końcowa - 67 punktów.





Tekst 2

Pomysł – 11 punktów.

Styl - 10 punktów.

Realizacja tematu - 7 punktów.

Schematyczność - 3 punktów.

Błędy – 15 punktów.

Ogólnie - 11 punktów.

Ocena końcowa - 57 punktów.



Mam nadzieję, że się nie pomyliłem w liczeniu. Jakoś zmęczony jestem...



Pomyliłeś ;P. Już poprawiłam - Obi AM
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

7
Tekst 1



Pomysł: 15

Styl: 13

Realizacja tematu: 10

Schematyczność: 7

Błędy: 14

Ogólnie: 13



Ocena końcowa: 72




śmiesznie, ale mnie trochę nużyło. Dobra realizacja tematu.



Tekst 2



Pomysł: 11

Styl: 11

Realizacja tematu: 4

Schematyczność: 6

Błędy: 15

Ogólnie: 9



Ocena końcowa: 56




Sprawnie napisane ale... najbardziej raziła mnie bezpłciowość. Czuć pisanie na siłę, utwór pozbawiony jest mocy, postacie są maksymalnie niewyraziste, a scena śmierci Probusa kompletnie plastikowa. Niektóre rzeczy zbyt rozwlekłe, inne z kolei zbyt krótkie (7 dni próby; śmierć Probusa). Nużyło i nudziło. Jedynie samiuteńkie zakończenie, czyli ostatnie parę linijek podniosło poziom.



Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

8
Tekst I

Pomysł – 15

Styl - 14

Realizacja tematu - 8

Schematyczność - 9

Błędy – 13

Ogólnie - 10

Ocena końcowa - 69



Tekst II

Pomysł – 12

Styl - 11

Realizacja tematu - 6

Schematyczność - 6

Błędy – 14

Ogólnie - 9

Ocena końcowa - 58
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

9
OFICJALNE WYNIKI BITWY

Folvor vs Testudos





ZWYCIęZCą ZOSTAJE FOLVOR



Tekst pierwszy - Folvor - suma: 363 pkt; średnia: 72,6 pkt



Tekst drugi - Testudos - suma: 306 pkt; średnia: 61,2 pkt



GRATULUJEMY ZWYCIęZCY!

Ranking wygranych dostępny w osobnym temacie.
Zablokowany

Wróć do „Bitwy z przeszłości”