2
autor: Testudos
Zasłużony
O człowieku, który kochał kwiatki.
Tekst I
Każdy się pewnie orientuje jak wygląda wieś. Widział na własne oczy, może jedynie w telewizji ale ogólnie na pewno ma jakieś wyobrażenie na ten temat. Nie będę tu się rozpisywał z dokładnością żeromskiego jak tam to na wsi jest, bo byłoby to dość nudne choć może wiekopomne. Wiadomo. Brak zgiełku i dużego tempa charakterystycznego dla miasta. Dookoła pola, krowy, świnie, chatki, kombajny itp. Wszystkie charakterystyczne skojarzenia do wsi będą tu jak najbardziej na miejscu. We wsi Jakaś przy ulicy Którejś mieściło się jedno gospodarstwo, które odbiegało wyglądem od innych. Było zarośnięte do granic możliwości. Traktor stojący w podwórku był siedliskiem chyba wszystkich gatunków robaków, owadów i ptaków. A i kot należący do gospodarza lubił pobaraszkować po dziurawym dachu starej maszyny. Chata była niczego sobie, po ścianach wił się winogron. Mury były stare lecz bardzo solidne. Wszystko co stare jest na ogół lepsze, więc jest tak i w tym przypadku. Dom ten zamieszkiwał dość ekscentryczny człowiek. Niedoszły naukowiec. Wiedza jego była duża, lecz niestety, nie udało mu się kontynuować nauki. Ze swego domu uczynił więc laboratorium. Całymi godzinami mieszał ze sobą przeróżne substancje w celu uzyskania nawozu doskonałego. Nie dbał on o „ogród” przed domem. W ogóle go nie interesował. Najważniejsza była szklarnia stojąca za domem. Miał w niej najrzadsze i najcięższe w hodowli rośliny, krzewy itp. Bardzo lubił kolorowe kwiaty dlatego zajmowały największą powierzchnie pod szklarnią. Było tam dosłownie wszystko. Od popularnych bratków, róż, tulipanów, kosaćców, naparstnic, chabrów, nagietków, żonkili po orchideę, nasturcję, obrazki plamiste, szafran, zimowit, oman, lulecznicę, ostrokrzew paragwajski, również kwiaty wodne i rośliny drapieżne. Różne owocowe krzewy czy np. mikołajek nadmorski. Dbał o wszystkie lepiej niż o siebie. Nawet posadził trochę zboża, żeby stworzyć dobre warunki chabrom, które były jego ulubionymi. Regularnie je podlewał, szklarnie ogrzewał, aby te bardziej egzotyczne gatunki dobrze się czuły. Zamontował specjalne lampy, zraszacze. Słowem, wszystko co potrzebne. Używał najlepszych nawozów, główni mineralnych. Czasem wstawał w środku nocy tylko po to by popatrzeć na tą gamę niezliczonych barw. W kącie, na samym końcu szklarni rosła duża roślina, która nie przypominała żadnych innych. Wyglądała dość szpetnie. Była, można powiedzieć, wynalazkiem gospodarza. Krzyżówka francji, pustynnej cebuli, dziewięćsiła bezłodygowego i zwykłego drapacza lekarskiego, a także pokrzywy. Wysoka na około dwa metry. łodyga gruba, ale nie tak twarda jak u drzewa. Raczej jak u krzewu. Gęsto pokryta kolcami. Liście przypominały dłonie jakiejś bestii. Kształtem zbliżone do ludzkich, ale jakieś takie budzące nieswoje uczucia. Nieco stwardniałe, również pokryte ostrzami i ze cztery razy większe niż dłonie ludzkie. Na prawie samym szczycie mieścił się kwiat. Był on dzwonkowaty jak u naparstnicy, lecz przybierał kształt bardziej kulisty. Miał średnicę około półtora metra i ważył co najmniej 10 kg. Kwiat był koloru jesiennych, zgnitych liści. Nad nim rozpostarte były dwa potężne liście, niczym skrzydła mistycznego smoka. Nerwy przeplatały się nawzajem tworząc gęstą, skomplikowaną mozaikę. Kolcami pokryte były tylko ich zgrubiałe brzegi. Biorąc pod uwagę całokształt, właściwie mało przypominał tradycyjny kwiat. Mimo, że była to najpaskudniejsza roślina w szklarni, to o nią gospodarz najbardziej dbał. Dokarmiał najlepszymi nawozami wieloskładnikowymi, mikroelementowymi, a nawet czasem sam je wzbogacał. Równie szczególną opiekę roztaczał nad bieluniem dziędzierzawą. Odurzał się jego nasionami i liśćmi, nie za często, gdyż była to bardzo niebezpieczna używka. I tak jego dziecko, bo chyba można tak powiedzieć, twardniało, rosło acz powoli, robiło się coraz obrzydliwsze. Gospodarz postanowił zwiększyć intensywność pracy nad supernawozem. Taki który miałby wszystko co mają inne nawozy… Chciał nieco przyśpieszyć rozwój swej rośliny jak też, wszystkich innych. Pracował długie godziny, przez wiele dni. W sobie tylko znany sposób wyprodukował nawóz, jak sądził, idealny. Gdy przyszykował odpowiednie dawki, poszedł do szklarni. Jego wynalazek miał postać roztworu, podlewał więc kolejno wszystkie rośliny. Na końcu zajął się swą „cudowną” rośliną bez nazwy i gatunkowej przynależności. Dla niej zastosował dużo większą ilość swego nowoczesnego nawozu.
Na drugi dzień, z samego rana, jak miał to w zwyczaju robić, gospodarz wszedł do szklarni. Już w drzwiach doznał szoku. Wszystkie kwiaty sięgały mu do głowy. Lekko się kiwały na boki mimo, że nie było mowy o żadnym wietrze. Róża była krwistoczerwona, gospodarz nigdy nie widział tak intensywnej barwy. Jej kolce były ogromne i nastroszone, jakby gotowe do ataku. Roztaczający się dookoła zapach był niemal odurzający. Po drugiej stronie rosły bratki. Nienaturalnie wielki kwiat pochylił się ku gospodarzowi, i przemówił: - Myślisz, że mi tu dobrze? że niby dbasz, wszystko dajesz, tak? Oj mylisz się człowieczku, grubo się mylisz. Mógłbym zwojować świat, mógłbym tak wiele zrobić… Zmienić świat, mój umysł jest potężny ha ha! Ale jestem do cholery kwiatem! Mam korzenie i tkwię tu w bezsilności. Gdybyś mnie nie posadził byłoby inaczej. Jesteś winny!
Gospodarz z przerażenia, a może z samego zdziwienia wpadł w róże. Wydostał się z nich i stał w podartym ubraniu i z pokaleczonym ciałem. Zdezorientowany rozglądał się dookoła. Bardzo powoli sunął do przodu. Kosaćce były przygarbione, jakby wpatrzone w ziemię. Jeden z nich szeptał: - Nie, nie, ależ skąd. Nie jestem zwolennikiem anarchizmu. źle by się działo. Za słabą jestem jednostką. Nie przeżyłbym. Dobrze mi tutaj. Będę tak sobie rósł i rósł. Pamiętaj. Rosnąć. Rosnąć. Rosnąć.
Storczyki policzkowały się, wzajemnie krzycząc: - To przez ciebie nie pada deszcz! – każdy powtarzał to samo i policzkował najbliżej rosnący okaz. Miejsce gdzie rosły rosiczki pełne było martwych roślin, które pozabijały się nawzajem. Nieco dalej ogromne słoneczniki poruszały się w dziwny sposób, jakby tańcząc. Jeśli faktycznie, to był to bardzo psychodeliczny taniec. Równie dziwnie zachowywał się zmutowany krzak agrestu. Zrywał z siebie owoce i gniótł je w… liściach? łodygach? Nie można przecież powiedzieć, że w dłoniach. Wszystkie rośliny dziwnie się zachowywały, bądź mówiły coś. Najdziwniejsze słowa padały z… płatków obrazków plamistych. To dało się słyszeć od jednego z nich: - Barabara, bla, bla. Co tu robić, pudełeczko, aż tak pewne, kiedy się zaczęło. Coś czego gdzieś zaś poszukać by zaczęło, aż tu wróciło do sprawdzianu i bęc, hop. Później będę mógł urodzić do punktu chleba z jajek. Co dziwne, ale dobrze tak więc o to się no, no. – przy wypowiadaniu tych, jakby losowo zbitych słów, kwiat łapał się liśćmi za „głowę” i kiwał nią. Gospodarz z otwartymi ustami przyglądał się temu zjawisku. W pewnym momencie stanął przed stworzoną przez siebie rośliną. Na jego twarzy widać było przerażenie. To co zobaczył przypominało tysiąc nieszczęść. Monstrum było dwa razy większe niż ostatnim razem. Kwiat jakby rozwarł się. Z całej rośliny spływała czarna, kleista ciecz, a szczególnie z kwiatu. łodyga była gruba, czarna, można by nawet powiedzieć umięśniona, gdyby nie fakt, że to roślina. Liście zaciśnięte w pięści, naszpikowane kolcami. Widok obrzydliwy, zapierający dech. W pewnym momencie, stworzenie, które dotąd sprawiało wrażenie jakby spało, podniosło się, rozciągnęło swe łodygi, rozprostowało liście i zamaszystym ruchem złapała gospodarza w kolczaste „dłonie”. Ten nie zdążył nawet krzyknąć, z kwiatu wystrzeliły dwa ostrza przebijające już i tak zmasakrowane ciało. Gospodarz drgał chwilę w przedśmiertnych konwulsjach. Z jego ciała gęstym strumieniem lała się krew. Roślina przebierała ludzkie ciało w „dłoniach”, po czym wepchała je do wnętrza kwiatu.
Pomiędzy łodygami innych roślin wisiał sobie pająk. Nikt do tej pory nie wie dlaczego matka nazwała go życie. Tajemniczą zagadką jest też fakt kto nią właściwie był. Próby DNA również bezspornie nie są w stanie określić ojcostwa. W każdym razie jak wszystkie pociechy odziedziczył on po rodzicach kilka cech. Wydawał się mały ze względu na swą powszechność ale nic bardziej mylnego. Kilka smaganych wiatrem, który dostawał się przez otwarte drzwi szklarni, włosów huśtało się na jego nogach. Odnóża te nie był długie ale mocne i spracowane. Zarysowywały się na nich niewielkie delikatne szramki. Były gęściejsze ku dołowi, gdzie bliżej ziemi. Para blisko ustawionych lśniących oczu nerwowo zerkała we wszystkie strony nie poruszając przy tym ani jedną cząsteczką swojego ciała. Był cwaniakiem i pewnie chciał w ten sposób upozorować obojętność. Ten idiota myślał też, że porusza się bezdźwięcznie, że nikt nie zauważy kiedy jego zdaniem bezszelestnie przebierał nóżkami. Był szybki, niezdecydowany i zaskakujący co do doboru dróg którymi chadzał. Często niespodziewanie wybierał drogę po śliskiej powierzchni gdzie przyczepność była mała choć mógł bezpieczniej wędrować w zagłębieniach innych materiałów. Pająk był też zmienny. Potrafił w ciągu jednej sekundy zmienić prędkość z największej do najmniejszej i odwrotnie.
W wolnych chwilach lubił tkać. Być może kiedyś zakochał się w subtelnej prządce która z równą zaciekłością i skupieniem tkała przy wrzecionie? Jego sieć była mglista, na pierwszy rzut oka cienka niczym babie lato. Nasz pająk był jednak mistrzem kamuflażu a jego wytkane dzieła były czasem mocniejsze i bardziej zawiłe od najlepszych tkanin. I tak życie mijało życiu całkiem swobodnie. Codziennie wykonywał te same prace. Czarnymi ślepiami obserwował i tkał. Tkał i tkał dzień w dzień tak samo. Do tej pory nie wiadomo skąd brał ciągle nici.
Tekst II
Za błędy trzeba płacić
Usiadłem na ziemi, tuż za wielkim jak kontener śmietnikiem, stojącym przy ścianie jednej z kamienic. Mimo że dochodziło południe, w alejce panował lekki półmrok, a skrzynia śmietnika dodatkowo okrywała mnie swym chłodnym cieniem. Byłem prawie niewidzialny.
Prawie.
Spróbowałem uspokoić rozszalałem serce, ale za żadne skarby nie chciało słuchać swojego pana. Wciąż gnało rozpędzone szaleńczym sprintem i strachem.
Dobry Boże, w co ja się wpakowałem?
Usłyszałem szmer dochodzący z wylotu zaułka, który miał na jakiś czas stanowić moją kryjówkę. Zamarłem, wstrzymałem oddech. Nawet serce samo z siebie na chwile stanęło, starając się nie robić większego hałasu.
To był tylko przechodzień. Tym razem nikt groźny.
Poczułem ulgę, ale i tak zebrało mnie na wymioty. Powstrzymałem chęć pomalowania chodnika zawartością swojego żołądka, motywując się dodatkowo pragnieniem zachowania honoru. Zabawne, jakie to stało się dla mnie ważne. W obliczu grożącego mi niebezpieczeństwa walczyłem z całych sił o zachowanie twarzy przed samym sobą.
Boże, w co ja się wpakowałem?
Za spojrzenie nic by mi nie zrobili. Ale ja nie patrzyłem. Ja się gapiłem. Pewnie maiłem idiotyczną minę, coś na pozór świątecznego karpia, która normalnie mnie samego by rozśmieszyła. Im jednak nie było do śmiechu.
Wojciech P, którego telewizja nie wiedzieć czemu, choć dość trafnie ochrzciła Iwanem Groźnym, widząc tą durną minę, musiał sobie pomyśleć, że moje milczenie nie jest już takie pewne.
Ale po kolei. Nazywam się Dariusz Tarnowski, mam czterdzieści jeden lat i do dzisiejszego ranka byłem ogrodnikiem wspomnianego już przeze mnie Iwana, szefa olsztyńskiego świata przestępczego. Właśnie pielęgnowałem jedną z wielu na posesji mojego pracodawcy rabatek, kiedy to stałem się mimowolnym świadkiem sceny, której wolałbym nigdy nie oglądać.
Zasada była prosta. Milcz i udawaj, że niczego nie widzisz. Była prosta, ale tylko do czasu. To, co zobaczyłem w ogrodzie, każdego przyprawiłoby o mdłości, a co najmniej zdziwienie i na pewno nie pozwoliłoby przejść obojętnie.
Dwóch drabów trzymało jakiegoś chłopaka pod łokcie. Nie wiem, o co poszło. Stałem zbyt daleko, by cokolwiek słyszeć, niestety dość blisko, by doskonale wszystko widzieć. Mięśniaki przytrzymywały młodego mężczyznę, żeby nie osunął się na ziemię. Tymczasem Groźny okładał go bez opamiętania po twarzy jakimś przedmiotem, który przypominał niewielki kij baseballowy albo pałkę. Bez pardonu, raz po raz mierzył i uderzał w nos swojej ofiary. Bez skrupułów czy krzty litości. Na jego twarzy nie widziałem nawet grama gniewu. Niesamowity facet. Wyglądał jakby ubijał mięso na kotlety.
Przy pierwszych dwóch uderzeniach nos spłaszczył się i trysnęła z niego krew. Po tym zabiegu twarz chłopaka wyglądała co najmniej groteskowo. Ale kat nie ustał w swych staraniach i tłukł tak długo, aż albo mu się to znudziło, albo uznał, że jegomość dostał wystarczającą nauczkę. Wtedy osiłki puściły młodzieńca, a ten bezwładnie usunął się na trawnik, mój piękny trawnik.
Ja oczywiście, zamiast odwrócić się i zając swoją rabatką, patrzyłem na ich dzieło z lekko rozchylonymi ustami. Kiedy zorientowałem się, że na mnie patrzą i jak na mnie patrzą, zrozumiałem, że moja kariera ogrodnika dobiegła końca. Może gdybym powrócił do swoich zajęć, zignorowaliby mnie, zapomnieli. Ja tymczasem zrobiłem drugą najgłupszą po podziwianiu makabrycznego widowiska rzecz w swoim życiu. Rzuciłem się do ucieczki.
Nie zwracając najmniejszej uwagi na to, czy ktokolwiek się mną przejął i podążył moim śladem, pędziłem gnany strachem i zakorzenioną gdzieś w umyśle chęcią przetrwania. Z początku byłem zaskoczony, że pomimo słusznego wieku jestem w stanie tak sprawie się poruszać, ale szybko przekonałem się, że moja kondycja nie stoi na aż tak wysokim poziomie. Zmusiłem się do podjęcia wysiłku i starałem nie zatrzymywać. Przebiegłem przez bramę posiadłości, wywołując jedynie zdziwienie strażników. Na szczęście jeszcze o niczym nie wiedzieli. Kilkaset metrów dalej silna wola uległa zmęczeniu i musiałem się zatrzymać.
Los chciał, że obierając na oślep kierunek ucieczki dotarłem do przystanku autobusowego. Komunikacja publiczna natychmiast wydała mi się być najlepszym środkiem transportu. Postanowiłem podjechać kawałek i gdzieś pozbyć się ogrodniczek i rękawic. Zaśmiałem się zauważywszy, że wciąż mam je na dłoniach.
Wysiadłem nieopodal centrum, pewny, że przynajmniej przez jakiś czas będę miał spokój. Myliłem się. Ledwie odszedłem od przystanku, gdy rzuciło mi się w oczy sunące ulicą czarne BMW. Poruszało się niemal majestatycznie, z nieukrywaną wyniosłością.
Wstrzymałem oddech, tak jakby mogło to uczynić mnie niewidzialnym. Nie byłem pewien czy szukali mnie, ale nawet jeśli tak, to jakimś cudem ich wzrok nie natrafiłem na moją osobę. Odetchnąłem z ulgą, ale postanowiłem mieć oczy i uszy szeroko otwarte.
Ledwie przykazałem sobie ostrożność, a już usłyszałem za plecami w odległości nie więcej niż stu metrów pisk opon hamującego samochodu. Proces myślowy, nie nadążył za napędzanym adrenaliną ciałem, które bez rozkazu, po raz kolejny tego dnia samo zadecydowało o ucieczce. W chwile później mózg asekuracyjnie założył, że gwałtownie hamującym autem było czarna, lśniąca limuzyna. Nie oglądając się za siebie dotarłem do zaułka, w cieniu którego postanowiłem odpocząć i zebrać rozbiegane myśli.
Ostatni Sprawiedliwy.
Rękawic pozbyłem się od razu, wrzucając je do kontenera. Gorzej było z ogrodniczkami, ale nie mogłem ich tak po prostu zdjąć i wyrzucić. Był to dość niecodzienny strój, na dodatek upaćkany ziemią, którego zapewne nawet zwykli przechodnie nie byli w stanie ignorować, a co dopiero szukający mnie gangsterzy. Sęk w tym, że poruszając się bez spodni napytałbym sobie jeszcze większej biedy i na dodatek nie zaszedł zbyt daleko.
Jedyną szansą było wrócić do domu i przebrać się w coś czystego i mniej rzucającego w oczy. Nie mogłem jednak narażać mojej rodziny na niebezpieczeństwo. Monika i mała Urszulka, moja zaledwie jedenastoletnia córeczka, którą nazywałem pieszczotliwie Stokrotką, były najdroższymi mi istotami pod Słońcem. Nie chciałem ich w to wciągać. Poza tym, oni mogli czekać na mnie gdzieś w pobliżu domu albo, co gorsza, w środku. Tego jeszcze brakowało, żeby dziewczyny musiały oglądać moją śmierć.
Dobry Boże, w co ja się wpakowałem?
Pójście na policję byłoby kompletna głupotą. Groźny trzymał w garści wszystkie posterunki w powiecie. Nie było sensu pchać się w łapy lwa.
Ilość dostępnych rozwiązań kurczyła się w zawrotnym tempie, a wraz z nią topniała moja nadzieja na ratunek. Z przytłaczającej mnie bezradności rąbnąłem głową o zimną, stalową ścianę kontenera, o którą w dalszym ciągu się opierałem. Ta odpowiedziała mi metalicznym echem. Wtedy, na wzór Newtona zaatakowanego przez spadające jabłko, doznałem olśnienia. W jednej chwili nadzieja powróciła, przyprowadzając ze sobą euforię z nadchodzącego ocalenia.
Ostatni Sprawiedliwy, tak nazywał go mój pracodawca. Jedyny gliniarz w tym mieście, który za nic miał sobie potęgę Groźnego i gardził jego pieniędzmi. Był jak bohater amerykańskich filmów akcji. Policjant, który samotnie wypowiada wojnę mafii i ma w sobie na tyle zuchwałości i bezczelności, żeby przyjść do bossa i oświadczyć mu ten zamiar osobiście. Niczym Brudny Harry przeciwstawiał się rozkazom zwierzchników i wypruwał z siebie flaki, żeby tylko utrzeć nosa kilku bandziorom.
Byłem świadkiem jednej z jego wizyt. Odbyła się bardziej pokojowo i znacznie mniej brutalnie niż przymusowe odwiedziny tego młodego chłopaka dziś rano. Punktem kulminacyjnym pogawędki było kilka finezyjnych obelg rzuconych przez Ostatniego Sprawiedliwego, oczywiście przybranych we wszelki formy grzecznościowe, co nadało im jeszcze bardziej zadziorny i zuchwały wydźwięk.
Nie słyszałem wszystkiego dokładnie, a jedynie kątem oka obserwowałem tę scenę, ale i tak wyczułem rosnące między nimi napięcie i wzajemną niechęć. Powietrze wokół nich jakby zgęstniało i przesiąkło jakąś dziwną energią, siłą ich osobowości. Jeden miał za sobą prawo, drugi – pewność, że stoi ponad nim.
Takiego człowieka potrzebowałem, bezwzględnego wroga moich wrogów, kogoś, kogo zachwyci moja wiedza. I tak wiedziałem, że mi pomoże, ale z kartą przetargową w postaci zeznań czułem się pewniej. Nie mogłem sobie tylko przypomnieć, jak Ostatni Sprawiedliwy nazywał się naprawdę. Nazwisko to błąkało się gdzieś po najciemniejszych zakamarkach mojej głowy, skutecznie wymykając pamięci.
Im mocniej się starałem, tym dalej byłem od celu. W końcu jednak, jak zahipnotyzowany szeptem wypowiedziałem to, czego tak usilnie szukałem. Imię i nazwisko, Paweł Zawisza.
Teraz wystarczyło się z nim skontaktować. Telefon na policję i zwyczajne poproszenie go do aparatu stanowiło zbyt wielkie ryzyko. Groźny zapewne już poinformował posterunki o swoim „małym” kłopocie i zostanie natychmiast zawiadomiony o jakichkolwiek niepokojących faktach. Musiałem dostać się do niego mniej oficjalnie.
Umysł nie kazał długo na siebie czekać, od razu znalazł rozwiązanie. Automat telefoniczny na poczcie. Miejsce publiczne oznaczało względne bezpieczeństwo. Tam na pewno mają książki telefoniczne. Dalej to już będzie tylko kwestia czasu.
Zastanowiłem się chwilę, w której części miasta jestem i gdzie znajduje się najbliższy urząd pocztowy. Miałem szczęście, w pobliżu był jeden z największych.
Nie bez obaw pokonałem tych kilka skrzyżowań, które dzieliło mnie od celu. Cały czas oglądając się za siebie i wypatrując polujących na mnie drabów. Kiedy wszedłem do środka zdziwiłem się, że nikt, ale to kompletnie nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Tym lepiej, pomyślałem.
Podszedłem do jednego z zainstalowanych przy ścianie automatów i od razu zabrałem się za wertowanie książki telefonicznej. Przesuwałem palcem w dół każdej kolumny z numerami, szukając mojego wybawiciela, gdy nagle ogarnęło mnie przerażenie. A co jeśli Zawisza nie ma telefonu stacjonarnego i nie widnieje w ewidencji? Albo jeśli telefon jest zarejestrowany na panieńskie nazwisko jego żony?
Wtedy go znalazłem, a właściwie ich. W spisie było aż trzech Zawiszów P. Jeden z nich był moją ostatnią nadzieją.
Wepchnąłem kartę telefoniczną do automatu, no cóż, jakoś nie potrafiłem przekonać się do komórek, i wystukałem pierwszy z trzech numerów. Po drugim sygnale usłyszałem w słuchawce ciepły, kobiecy głos:
- Słucham?
- Czy to mieszkanie Pawła Zawiszy? – Postanowiłem najpierw się upewnić.
- Tak – kobieta odpowiedziała bez zastanowienia.
- Pani jest jego żoną? – Drążyłem dalej.
- Tak – tym razem dało się słyszeć w jej głosie nutkę konsternacji.
- Czy pani mąż jest policjantem? – Wiedziałem, jak muszą brzmieć moje pytania, ale chciałem mieć bezwzględną pewność.
- Tak. O co chodzi? – Kobieta wyraźnie zaczynała się denerwować.
Przeszedłem więc do sedna.
- Proszę posłuchać. Musze skontaktować się z pani mężem. Mam dla niego ważne informacje, ale obawiam się o swoje życie, więc muszę zdobyć numer jego telefonu komórkowego. Ma telefon komórkowy, prawda? – Mówiąc to rozejrzałem się po gmachu poczty w poszukiwaniu węszących za mną myśliwych. Było czysto.
- Kim pan… - zaczęła pytać oburzona, ale jej przerwałem.
- Proszę, tu chodzi o moje życie.
W końcu uległa, choć niechętnie. Nie dziwię jej się. Bo niby, czemu miałaby udzielać takich informacji komuś obcemu? Na moje szczęście, jeśli nawet zadała sobie takie pytanie, to zignorowała je. Na szczęście.
Dwukrotnie serdecznie podziękowałem i życzyłem, by Bóg jej błogosławił. Rozłączyłem się i bez zastanowienia wybrałem zdobyty numer. Wsłuchując się w kolejne sygnały, powtórnie zlustrowałem przestrzeń za mną. Nadal czysto.
Odebrał. Przedstawiłem się i w telegraficznym skrócie wyjaśniłem, w czym rzecz. Mój rozmówca nie krył zaciekawienia i na moje szczęście od razu domagał się spotkania w jakimś publicznym miejscu. Umówiliśmy się na godzinę dwunastą w centrum handlowym nieopodal poczty, na tarasie przy kinie. Bezpieczniejszego miejsca w tym mieście nie można było znaleźć.
Zamach.
Hall przed kinem był dość obszerny, ale kręciło się tam tak dużo ludzi, że łatwo było zniknąć. Bardzo odpowiadał mi taki stan rzeczy. Rodziny i pary nastolatków kupowały bilety bądź popcorn, czekały na swoje seanse albo oglądały ulotki. Słowem, nieświadomie tworzyli idealną zasłonę dymną.
Ja stałem opierając się o barierkę tarasu. Zająłem miejsce, z którego mogłem całkiem swobodnie obserwować niższą kondygnację. Paweł Zawisza nie przejdzie niezauważony, tak samo moi wrogowie.
Na miejscu byłem dobry kwadrans przed dwunastą. W tym czasie rozejrzałem się za różnymi możliwościami ucieczki, zwracając szczególną uwagę na najlepszą z dróg. Byłem pod wrażeniem, że potrafię, mimo tego całego zamieszania, tak trzeźwo myśleć i bez problemu podejmować racjonalne decyzje. Nigdy wcześniej nie dostrzegłem w sobie takiego chłodnego opanowania i przebiegłości. Może to potrzeba chwili? A może po prostu wcześniej nie miałem okazji, by się wykazać?
Zauważyłem go. Ostatni Sprawiedliwy zjawił się na kilka minut przed południem. Dobrze. Miałem już dość czekania. Chciałem jak najszybciej znaleźć rozwiązanie mojego „małego” problemu.
Z początku martwiłem się czy mnie pozna, jak się okazał, niepotrzebnie. On był świetnym detektywem, a ja stałem w centrum handlowym w ubrudzonych ziemią ogrodniczkach. Dziwne by było, gdyby mnie nie zauważył.
Podszedł i tuż obok mnie oparł o pokrytą chromem barierkę.
- Dzień dobry – przywitał się. Jego głos brzmiał pewnie i wesoło.
- No nie wiem – odparłem, siląc się na żart.
Rozpoczęliśmy rozmowę, która przynajmniej na początku nie zdradzała żadnych konkretów. Zawisza nie mówi na razie nic o ochronie ani o tym, co należałoby zrobić. Opowiadał mi o swoich staraniach w zgarnięciu Groźnego, o tym, jak deptał mu po pietach, a ten dzięki swoim koneksjom wciąż mu się wymykał. Przypominało to raczej zwierzanie się staremu kumplowi niż rozmowę o dokonanym z premedytację zabójstwie.
Czułem, że lada chwila wkroczymy na najważniejszy dla mnie temat, gdy nasza miła pogawędka została brutalnie przerwana. Od strony ruchomych schodów, rozciągających się w odległości kilku metrów od tarasu, rozległ się wrzask jakiejś kobiety, któremu zawtórowały krzyki i protesty ludzi.
Ktoś przepychał się przez wjeżdżający na górę tłum. Równocześnie spojrzeliśmy w tamtym kierunku i zobaczyliśmy dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn przeciskających się przez stojących im na drodze ludzi. Mieli nałożone kominiarki, ale po ubraniach udało mi się rozpoznać podwładnych mojego byłego szefa, którzy rano asystowali mu przy wymierzaniu kary.
Nie zdążyłem nawet togo oznajmić policjantowi, gdy nagle obaj wyciągnęli broń. Wszystko wydarzyło się w ciągu kilku sekund, ale mój umysł działał z zawrotną szybkością. Ku mojemu zaskoczeniu znajdowałem czas na przemyślenie wszystkich szczegółów, jakie udało mi się zauważyć, tak jakby świat zwolnił, dając mi czas na refleksję.
Pistolety były czarne i niemiały tłumików, co z początku wydało mi się dziwne, ale szybko zrozumiałem, że miało to na celu odstraszenie świadków i ewentualnych chojraków, przypadkowych bohaterów. Sposób okazał się w pełni skuteczny. Po pierwszym strzale wszyscy znajdujący się w pobliżu, oprócz mnie i Pawła Zawiszy, jak na rozkaz padli na ziemię. Huk był tak głośny, że na chwilę poczułem nieprzyjemny ucisk w uszach, jak po uderzeniu wiszącego tuż nad głową dzwonu.
Nastąpiły jeszcze trzy strzały. Każdy z napastników oddał po dwa, ale tego już nie byłem pewien, bo jakaś brutalna siła ściągnęła mnie na podłogę. Upadłem, nie mogąc się jej przeciwstawić. Leżąc, usłyszałem kolejne krzyki. Ludzie chyba wołali „Uciekają! Wezwać policję!” Nie zwracałem na nich większej uwagi. Odgłosy były jedynie tłem dla rozszalałych myśli.
Upadając, ogarnęła mnie pewność, że co najmniej jedna z kul ukąsiła moje ciało. Leżałem chwilę nie mogąc się skupić. Z wolna świadomość powracała, w pierwszej kolejności zwracając moją uwagę na to, że nie czuję bólu. Było jak w filmach, pomyślałem. Bohater umiera, szepcząc ostatkiem sił „Jest tak zimno, ale nic nie boli. Jest tak zimno.”
Zebrałem w sobie resztki sił i obejrzałem swoje ciało. Byłem cały, czego nie mogłem powiedzieć o Ostatnim Sprawiedliwym. Dwa pociski wbiły się w jego tors, natychmiast pozbawiając życia. Trzecia z kul zniszczyła neon nad kasą kina, a czwarta zawędrowała Bóg wie gdzie.
Podczołgałem się do Zawiszy. Szarpnąłem nim w nadziei, że się ocknie. Bezskutecznie. Moja ostatnia szansa uciekła razem z życiem policjanta przez dwa maleńkie otwory.
Boże, w co ja się wpakowałem?
Rozejrzałem się dookoła. Drżałem z przejęcia i strachu, ale mózg szybko odnalazł się w nowych okolicznościach i przystąpił do analizy sytuacji. W pierwszym porywie stwierdził, że jest beznadziejna, ale mój umysł nie byłby sobą, gdyby nie zaczął szukać jakiegokolwiek rozwiązania.
Ludzie wpadli w panikę i rozpierzchli w poszukiwaniu schronienia. Droga ucieczki była prawie całkowicie otwarta. Nie zastanawiając się długo, odszukałem pod marynarką nieboszczyka broń, schowałem za klapą ogrodniczek i pognałem jak najdalej stamtąd. Znalazłszy się na zewnątrz, zwolniłem kroku i postarałem, mimo charakterystycznego wyglądu, wtopić w otoczenie.
Ci dranie odważyli się zabić policjanta. Jako naoczny świadek morderstwa musiałem być dla nich naprawdę groźny. Teraz wiedziałem, że nie zawahają się przed niczym. Zrozumiałem, że jestem ich kłopotem, którego muszą się pozbyć jak najszybciej, przy użyciu wszelkich dostępnych metod.
Pomyślałem o Monice i Stokrotce. Ogarnął mnie blady strach.
Egzekucja.
Celowo pojechałem autobusem o jeden przystanek za daleko. Trasa linii, którą wybrałem przebiegała po mojej ulicy i w ten sposób mogłem bezpiecznie przyjrzeć się okolicy. Tak, jak przypuszczałem i czego się najbardziej obawiałem, przed domem stało czarne, lśniące w promieniach słońca BMW.
Zmierzając na osiedle, gdzie stał mój dom, zbierałem się w sobie, żeby podjąć trudną, acz konieczną decyzję. Zamierzałem wejść do domu, przebrać się, ostatni raz zobaczyć moje aniołki, pożegnać się z nimi tak, żeby niczego się nie domyśliły i oddać w ręce Iwana Groźnego. Chciałem za wszelka cenę chronić moje ukochane dziewczyny. Z trudem, ale udało mi się odnaleźć w sobie siły i odwagę na taki czyn.
Niestety widok obcego auta na moim podjeździe zniweczył te plany. Może gdyby odjechali i dali mi szansę… Ale ja już o tym nie myślałem. Zapomniałem o kapitulacji. Teraz musiałem jakoś uratować żonę i córkę.
Podszedłem na tył domu, starając się za wszelka cenę unikać okien. Od strony podwórka znajdowało się drugie wejście. Skradając się, nie bardzo wiedziałem, co powinienem zrobić, ale nie ulegało wątpliwości, że wejście od kuchni może okazać się nieocenionym atutem. Równie istotnym dla mnie, co broń ukryta pod ogrodniczkami.
Mój dom nie należał do największych. Niczym nie wyróżniał się spośród dziesiątków innych zabudowań na osiedlu. Był to zwykły, parterowy bungalow, na poddaszu którego były dwie sypialnie, moja i Moniki oraz Urszulki. Liczba pomieszczeń, w których mogli znajdować się „goście” była niewielka, ale byłem niemal pewien, że wszyscy siedzą w salonie.
Ilu mogło być napastników? Trzech, może czterech. Wątpiłem jednak, by było ich tam aż tylu. Założyłem wiec, że miałem do czynienia z dwoma bandziorami.
Stanąłem obok drzwi i oparłem się o ścianę plecami. Wyjąłem pistolet i złapałem go oburącz. Przyjrzałem się czarnemu siewcy śmierci i poczułem przebiegający po ciele dreszcz, kiedy wyobraziłem sobie spowolniony ruch kuli wbijającej się w ciało.
Zawahałem się przed wejściem do środka. Mój cholerny racjonalny umysł zadał sobie pytania, które nie pozwoliły mi ruszyć się z miejsca. Jakie mam szanse na sukces? Tamci to wyszkoleni i doświadczeni bandyci. Na dodatek bezwzględni. Ja nawet nie umie się posługiwać bronią. Jakie mam więc z nimi szanse?
Wtedy usłyszałem ich krzyki. Nie, nie krzyki. To były wrzaski przerażonych, bezbronnych istot. Ich niemal piskliwe głosy, oznaki strachu, ostatnie odruchy buntu trwały w powietrzu przez chwilę, po czym nagle się urwały. Najpierw jeden, a potem drugi.
Serce w mojej piersi stanęło, a ja nie byłem w stanie zmusić go do pracy. Nie chciałem. Aż nazbyt dobrze wiedziałem, co zaszło w środku. Z moim ciałem stało się coś dziwnego. Całe szalało z rozpaczy, a jednocześnie nie mogło się ruszyć. Poczułem, że robi mi się słabo, ale to nie miało znaczenia.
Boże, w co ja je wpakowałem?
Usłyszałem po przeciwległej stronie domu trzaśnięcie drzwiami i uruchamianie silnika samochodu. BMW pośpiesznie ruszyło i pomknęło w dół ulicy.
Zawahałem się przed wejściem do środka. Bałem się, że moje serce pęknie z rozpaczy na widok, który mnie tam czekał, ale jednocześnie wiedziałem, że jeśli tego nie zrobię, do końca życia będę żałował, że się z nimi nie pożegnałem.
Wchodząc, cały drżałem z narastającej we mnie chęci płaczu. Powoli, stąpając jak najciszej tak, jakby w obawie przed naruszeniem ich spokoju, przeszedłem przez kuchnię. Z każdym krokiem byłem coraz bliżej salonu. Cały „ja” krzyczałem i nawoływałem do odwrotu, ale nie mogłem się zatrzymać.
Wkoło było tak cicho.
Pchnąłem drzwi, którymi tyle razy każde z nas przechodziło. Niemal czułem dotyk ich dłoni na drewnie. Rozejrzałem się po salonie. Z początku wydawał się być pusty. Ale nie był. Na podłodze leżały ich ciała, które bezwładnie zjechały z kanapy.
W oczach stanęły mi łzy. Nie pamiętam, jak do nich podszedłem. Nie pamiętam nawet czy podszedłem. Po prostu w jednej chwili stałem przy drzwiach, a w następnej klęczałem tuląc ich głowy. Ich piękne, delikatne główki. Obie miały blond włosy. Odgarnąłem je i zobaczyłem, że czoła mojej żony i córki zdobiły krzyczące śmiercią czerwone plamki.
Zaniosłem się jeszcze większym płaczem.
Monisiu, kochanie i ty moja mała Stokrotko, przepraszam. Przepraszam, że was w to wciągnąłem i naraziłem na…
Siedziałem przy nich tak długo aż mój zapas łez się wyczerpał, a ja nie miałem już sił na płacz.
Przypomniałem sobie o pistolecie, który wciąż ściskałem w dłoni. Spojrzałem na niego. Do głowy przyszły mi dwie rzeczy. Pierwsza, którą natychmiast zgasiłem w zarodku, była chęć wystrzelenia jednaj kuli we własną skroń. Drugą, pragnienie wpakowania całego magazynka w ścierwo Iwana Groźnego.
Z łzami w oczach ucałowałem na pożegnanie moje ukochane. Wiedziałem, że mogę już ich nie zobaczyć. To, co zamierzałem zrobić, nie dawało mi najmniejszych szans na przeżycie.
O człowieku, który kochał kwiatki.
Przyznam, że czynu, na jaki się zdecydowałem, mogła się podjąć jedynie osoba niezrównoważona psychicznie bądź umierająca z żalu i gniewu. Odwaga i pewność siebie nie miały tu nic do rzeczy. Z odwagą najczęściej wiąże się rozwaga, a człowiek rozważny trzymałby się z dala od posesji Wojciecha P., zwłaszcza będąc w mojej sytuacji.
Ponownie tego dnia skorzystałem z komunikacji miejskiej. Wysiadłem z autobusu nieopodal rezydencji Groźnego, ale i tak dojście na miejsce zajęło mi prawie pięć minut. W czasie przejażdżki i spaceru, które postrzegałem jako ostatnie w mym życiu, nie rozpaczałem nad utratą bliskich, pogłębiając tym samym nienawiść do ich oprawców, jak również nie upajałem się dniem wieńczącym mój żywot.
Szybko i precyzyjnie obmyślałem szczegółowy plan działania. Rozpatrywałem przeróżne możliwe scenariusze i starałem się obrać taką drogę postępowania, by uniknąć tych najmniej dla mnie korzystnych. Po raz kolejny uderzyło mnie to, że mimo trudnej, wręcz przegranej pozycji, wciąż potrafię działać skutecznie, jak profesjonalista.
Stanąłem przed uchyloną bramą wjazdową do włości Iwana. Zajęło chwile zanim strażnicy siedzący w stróżówce mnie zauważyli, a kiedy już do tego doszło zareagowali, jakby zobaczyli najprawdziwszego ducha. Natychmiast dobyli broni i wycelowali we mnie, dając do zrozumienia, żebym się nie ruszał. Widać było jakie zamieszanie w ich umysłach spowodowało moje przybycie. Nikt się mnie tu nie spodziewał, nikt nie przypuszczał, że mogę być aż tak głupi.
Obaj wyszli z budy i stanęli przede mną, nie spuszczając mnie z celu. Spokojnie uniosłem ręce do góry, tak jak nakazywał obyczaj, i z chłodną pewnością siebie w głosie powiedziałem:
- Chcę się widzieć z Groźnym.
Stróże spojrzeli na siebie pytająco. Byli tym wszystkim tak zaskoczeni, że natychmiast zaprowadzili mnie do swojego szefa, zapomniawszy uprzednio zrewidować. A może naiwnie założyli, że zwykły ogrodnik nie może mieć pistolet? W każdym bądź razie opryszki, którzy najpierw pomagali przy zabiciu tamtego dzieciaka, a potem własnoręcznie zamordowali Pawła Zawiszę, przejmując mnie od strażników, również nie sprawdzili czy nie przemycam broni. Może również pomyśleli, że nie ma szans, żebym jakąkolwiek posiadał? A może sądzili, że zostałem przeszukany już przy bramie? To było nieistotne. Cieszyło mnie tylko, że mój plan się powiódł. Dostałem się do siedziby bossa mafii, uzbrojony, i było to dziecinie łatwe. Sukces dodał mi pewności siebie, której teraz potrzebowałem więcej niż kiedykolwiek.
Zaprowadzono mnie na tył domu. Po drodze mijałem rabatki, które jeszcze kilka godzin temu były moim największym zmartwieniem. Jak to wszystko szybko i gwałtownie potrafi się zmienić, pomyślałem. Zbyt krucha jest nasza codzienna, ciepła rzeczywistość.
Kiedy Wojciech P. mnie zobaczył, nie krył dezorientacji. Rzucił nawet kilka niesmacznych żartów na temat mojej inteligencji i sytuacji. Wysłuchując obelg nie mrugnąłem nawet okiem. Dzielnie znosiłem tę chłostę, choć wiedziałem, że jeśli wspomni coś o mojej rodzinie, nie wytrzymam, popełnię błąd i przegram. Musiałem być silny i zaczekać aż gagatek zbliży się na dostateczną odległość.
Krążył wokół mnie jak sęp, jak gestapowiec przesłuchujący świadka. Jakieś trzy metry za mną stali jego „goryle”. Było tak, jak przewidywałem. Musiałem tylko wyłapać odpowiedni moment.
W końcu stanął przede mną. Kontynuując swój przepełniony pychą monolog, zaczął powoli się zbliżać.
Był o cztery kroki ode mnie. Trzy. Dwa. Jeden.
Najszybciej jak tylko mogłem wyciągnąłem rewolwer zza ogrodniczek. Usłyszałem za plecami, że mięśniaki zareagowały błyskawicznie, wyciągając swoje pistolety. Jednak w chwili, kiedy brali mnie na cel, Groźny miał już lufę przytkniętą do lewego oka.
Na jego twarzy zagościł strach i zaskoczenie. Prawe oko spoglądało ma mnie i dostrzegło zupełnie innego człowieka niż rano. Nie byłem już bezradnym, przerażonym ogrodnikiem. Byłem dumnym i wściekłym przeciwnikiem, z którego spojrzenia biło zimne pragnienie zemsty.
Wszystko, co miałem oddałem tej chwili. Liczyło się już tylko jedno. Przez te dwie sekundy napawałem się zwycięstwem i raz jeszcze wspomniałem żonę i córkę. Nie było sensu dłużej zwlekać.
Strzeliłem.
Szkarłatna ciecz upstrzyła zielony, równo przystrzyżony trawnik. Mój śliczny trawnik. Ciało gruchnęło o ziemie jak worek kartofli. Czekałem na huk kolejnych strzałów, ale żaden nie nastąpił.
Gangsterzy spojrzeli na siebie i opuścili broń. Nie było już ich szefa. Nie było kogo chronić. Nie wiedząc najwyraźniej, co mają zrobić, odeszli bez słowa i zapewne bez cienia żalu do mnie. Zostałem sam.
Wokół panowała jakaś dziwna cisza, jakby uroczysta i majestatyczna.
Spełniłem swoją wolę i obowiązek. Zemsta się dokonała. Wymęczony emocjami upadłem na kolana. Pomodliłem się, wyznając Bogu żal za to, co zrobiłem. Jeszcze raz uroniłem łzę za ukochanych. Patrząc na róże, żonkile i innych moich podopiecznych, przyłożyłem zimną lufę do skroni, by ostatni raz tego pięknego dnia pociągnąć za spust.
Czas na ocenienie do czwartego marca!
Are you man enough to hold the gun?