TEKST I
- Długo tak leży? - Piotr ciągle patrzy oszołomiony na długie, złote włosy rozsypane na szkle.
- Codziennie nastawiam budzik na ósmą rano. Od dwustu lat nie poszła do szkoły. - Przewodnik też spogląda na dziewczynkę. Jest niskim człowiekiem, który, jako nieodłączna część tego świata, posiada tyle nierealnych cech, ile to tylko możliwe.
- I nigdy nie wstaje?
Absurdalne pytania, nie brzmią tak absurdalnie, kiedy się śni.
- Zawsze wstaje, nigdy się nie budzi. To lalka. Pośpiesz się, zachód świta..
Piotr odwraca się, by sprawdzić, czy rzeczywiście wielka, krwawa tarcza, której kazał się nie ruszać, znika za linią horyzontu. Naprawdę gaśnie.
- Dlaczego? Przecież potrzebuję czasu, miało się nie ruszać! - zwraca się do towarzysza, który trochę urósł i nagle zmienił kolor oczu z zielonych na czarne. Ta przemiana zaskakuje chłopaka. On tego nie zaplanował.
Chyba nie zrozumiałeś.
Mały człowiek przenosi wymownie wzrok z Piotra na dziewczynkę.
- To twój sen, ale świat należy do niej. Teraz się pośpiesz, musimy ją obudzić zanim zajdzie słońce.
Chłopak rzuca jeszcze jedno spojrzenie na niknący czerwony dysk. Minuty, sekundy. Głupio jest myśleć, że posiada się czas.
Wyciąga rękę choć jeszcze nie wie, jak można wyrwać lalkę ze snu. Nie jest pewien, czy to w ogóle możliwe. Czuje nagłe szarpnięcie w brzuchu.
Uderza o coś całym ciałem. Oczy zaciskają się z bólu wywołanego snopem jasnego światła. Jest w dusznym pokoju, na niewygodnym łóżku. Leżąc wszystko sobie jeszcze raz układa, przypomina. Nie chce, by promienie wschodzącego słońca zamazały obraz tamtej rzeczywistości.
Krok po kroku, wszystko tworzy na nowo i powoli, nieświadomie odpływa w nicość. Bez twardego materaca i gorącego powietrza. Znowu zasypia, tym razem pustym snem bez czarów, ludzi ani roślin.
Obudzi się jakiś czas później i pomyśli, że mu niedobrze. Patrząc na tapetę w słoneczka, która jest równie powszechna w tym ośrodku, jak kolor biały w szpitalu, poczuje sensację w żołądku. Będzie pamiętał wszystko: śpiącą dziewczynkę, trochę młodszą od niego,
niebieskie kwiaty i szkło zamiast ziemi. Ubierze się, by zejść na dół na śniadanie a przechodząc obok pozostałych łóżek ustawionych w rzędzie pod oknem usłyszy, że jakiś samochód staje na podjeździe.
***
- Kochanie, musimy już wychodzić. Proszę cię, nie rób mi tego!
Próbuje namówić ją, żeby w końcu przestała płakać i wstała z obrotowego krzesła. Bezskutecznie. Wie, że powinien być konsekwentnym, surowym ojcem, że pozwala jej na zbyt wiele.
- Moni, proszę cię!
Kolejna łza ześlizguje się po jej policzkach i spada, by utwierdzić go w przekonaniu, że nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, o czym myśli jego dziecko. Dziecko, które zazwyczaj niczego nie chce i nikogo nie potrzebuje, a teraz płacze. Darek doprowadzony do granic desperacji wychodzi z pokoju i łapie za telefon. Szybkie wybieranie i głos żony zmodyfikowany tysiącem kilometrów, które musi pokonać.
- Anka, ona znowu płacze. Nie mam pojęcia dlaczego!
- Jeszcze jej nie odwiozłeś? Za dwie godziny masz samolot!
- Anka, kochanie, może nie usłyszałaś, co powiedziałem. Ona płacze! Nie mogę tak jej zostawić.
- To zmień jej tą cholerną sukienkę.
- Nie chodzi o sukienkę, przebieram ją od szóstej rano.
- Włosy.
- Co? - nic nie rozumie.
- Popraw jej włosy.
- Boże! Racja.
Wraca do pokoju i poprawia dwa kucyki, które rzeczywiście nie były idealnie symetryczne. łzy przestają płynąć a na twarz dziecka wstępuje jej popisowa, obojętna mina. łapie za jej krzesło, kółka się okręcają. Mimo, iż odwrócił ją od toaletki żony, Monika dalej uparcie wpatruje się w lustro. Siada więc na podłodze przed nią, ale wcale nie przykuwa jej uwagi. Zrezygnowany wzdycha ciężko.
- Przez chwilę pomyślałem, że może nie chcesz, żeby tatuś wyjechał - wyciąga dłoń, by dotknąć jej twarzy, ale cofa ją w połowie drogi. Wcale tak nie pomyślał.
- Ale to cię nie obchodzi, prawda? Gówno cię obchodzi, kto się tobą zajmuje - mówi coraz głośniej.
Zrywa się i obraca tyłem do córki z zamiarem opuszczenia pokoju. Może domu, może jej życia. Ile można czekać na jakiś cholerny znak, zastanawia się. Jak długo można żyć w zawieszeniu? Jak długo trzeba czekać na pierwsze promienie słońca?
Zaciska i prostuje dłonie kilka razy.
- Nic cię nie obchodzi, dopóki te twoje kucyki są równo zawiązane - dodaje ciszej, smutniej.
Może mówić co chce, bo nigdy nie ma reakcji z drugiej strony. Moni nigdy na niego nie nakrzyczy, nigdy się nie obrazi i pewnie nigdy nie ucieszy, że wrócił z pracy. Wzdycha i wychodzi.
Ostatnio spędzali ze sobą dużo czasu, jego cierpliwość się kończy. Anka wyjechała a on ma wolne, więc poświęca córce każdą wolną chwilę. Nie rozumie jej potrzeb tak dobrze jak żona, jednak często ma wrażenie, że kocha Moni o wiele mocniej.
Dla Anki Monika jest zawodową porażką, od której musiała w końcu uciec. Zostawić daleko za sobą córkę i depresję. Co z niej za psycholog, skoro nie potrafi pomóc własnemu dziecku? Teraz każde z nich godzi się z samym sobą i własnymi koszmarami.
żona z przegraną, mąż z odrzuceniem a córka z celą. Kraty i ściany wykonane z własnej percepcji. Drzwi, do których ktoś ukradł klucze i nie chce ich oddać.
Pakuje torby do samochodu, potem wraca po Monikę. Dziewczynka siedzi ciągle na krześle, dokładnie tak, jak ją zostawił. Wychodzą z mieszkania razem, trzymając się za ręce. Zapina jej pas bezpieczeństwa i odwozi do ośrodka, gdzie mała spędzi następne sześć miesięcy.
Wygląda, jakby nie robiło jej to specjalnej różnicy i Darek jest przekonany, że nie robi.
Parkują na podjeździe. Wczesny Gierek, myśli, oglądając niekształtną bryłę. Rozbawiony, przygląda się chwilę dacie wymalowanej nad wejściem.
Zabiera torby z ubraniami córki i wchodzą do wielkiego, szarego, kwadratowego budynku. W środku rzuca mu się w oczy okropna tapeta. Jest wszechobecna. Zastanawia się, czy w pokoju dyrektorki też ją znajdzie. Niestety, nie będzie miał okazji tego sprawdzić, bo pani dyrektor już na nich czeka. Wygląda na sympatyczną starszą panią z lekką nadwagą i zmarszczkami, które zdradzają, jak często w ciągu życia unosiła brwi.
- Witam pana. Grażyna Musiał, dyrektorka ośrodka – mówiąc to uśmiecha się i podaje rękę.
Witam. Darek Urbańczyk. Pozwolę sobie zauważyć, że macie złą datę na budynku.
Datę? Nie, jest poprawna. Rok 1971 – przypomina sobie. - Wtedy wybudowano ten ośrodek.
Zapomnieliście dopisać „przed naszą erą”.
Mężczyzna uśmiecha się, jednak dyrektorka ignoruje żart i skupia uwagę na dziecku.
- A to pewnie jest Moniczka! - Niekontrolowany wybuch euforii sprawił, że dziewczynka instynktownie i nieświadomie puszcza ojca, po czym chowa się za nim. - Twoja mama mówiła, że jesteś ładna, ale nie spodziewałam się aż tak uroczej dziewczynki.
Marek ma mieszane uczucia. „Urocza dziewczynka” i „Moniczka” sprawiają, że chce mu się rzygać. Z drugiej strony, mógłby przysiąc, że jego dziecko się przed chwilą wystraszyło, co uznał za porównywalne z cudem w Kanie Galilejskiej. Zastanawia się, czy w łuk odruchowy człowieka wpisana jest reakcja na piskliwy głos przepełniony ekstatycznym wręcz, niczym nie uzasadnionym uczuciem szczęścia. Jednak nie jest to odpowiednie miejsce na rozmyślania. Nie ma już odwrotu, musi oddać córkę. Przynajmniej do czasu, kiedy Anka urodzi.
- Tak. Trzeba przyznać, że dbasz o swój wygląd, prawda? - pochyla się i zwraca do córki, zamiast stojącej przed nim kobiety. - Moni, to jest pani dyrektor.
Czeka chwilę, by sprawdzić, czy jego córka jak zwykle zupełnie zlekceważy fakt, że ktoś do niej mówi. Obojętna mina i brak reakcji wcale go nie zaskakują, nie spodziewał się niczego innego. Podnosi się i kontynuuje rozmowę, tym razem ze starszą panią.
- Bardzo dziękuję, że zgodziła się pani ją przyjąć. Mamy z żoną sytuację awaryjną, nie chcielibyśmy obciążać tym dziecka. Poza tym, żona myślała o tym ośrodku już wcześniej. Uważa, że Moni potrzebuje kontaktu z innymi dziećmi.
- Ależ to nic takiego, pani Ania już mi wszystko wyjaśniła. Co do Moniczki, to jestem pewna że się tu odnajdzie. Pańska żona wspominała, że jest ułożonym dzieckiem.
Nie wie, czy to zdanie twierdzące, czy kobieta szuka u niego potwierdzenia, ale naraz czuje do niej obrzydzenie. Fala gniewu przepływa przez niego i sprawia, że jeszcze bardziej nie podoba mu się to miejsce. Anka ma racje, myśli, mamy doskonale wytresowane dziecko. Nie może wziąć Moni ze sobą, ale teraz jeszcze bardziej nie chce jej tu zostawić.
Czuje na dłoni dotyk włosów córki. Zachwycające, złote loki, którym Monika poświęca przynajmniej dwie godziny wpatrywania się w lustro dziennie. Rodzicom nie poświęca nawet połowy tego czasu, chociaż już dziesięć lat próbują rozpakować folię, w którą jest owinięta. Od zawsze chcieli się z nią porozumieć, pokazać jej świat, dać jej słowa. Smaki, kształty i kolory, by mogła nazywać potrawy czy spinki do włosów, żeby nie musiała płakać. Nie można jednak obdarować kogoś, kto nie chce niczego, prócz tego, by świat zostawił go w spokoju.
Teraz, kiedy Moni przyzwyczaiła się do specyficznego stylu bycia pani dyrektor i "Moniczki”, ze swoją obojętna miną pozwala ojcu przekazać cenne torby obcej kobiecie. Bez zastanowienia podaje jej też swoją dłoń.
Największą tragedią rodzica jest dziecko pozbawione uczuć, którymi mogłoby darzyć innych. Nawet nienawiść w takiej sytuacji zyskuje nowy status.
- W takim razie, to chyba wszystko – mężczyzna odwraca się i idzie w kierunku drzwi.
Panie Darku.
Na końcu korytarza słyszy za sobą głos kobiety. Odwraca się myśląc, że o czymś zapomniał i zaskakuje go obecność córki tuż za nim. Dziewczynka ze szklanymi oczyma, jak u porcelanowych lalek. Sztuczne i puste, ale mimo to są blisko i patrzą na niego. Nie rozumie, dlaczego.
- Poszła za panem.
Klęka przed nią ogarnięty nieznanym dotąd uczuciem, mieszaniną smutku, tęsknoty i czegoś w kolorze radości.
- Przecież ty nigdy za nikim nie idziesz. Nigdy na nikogo nie patrzysz - mówi, nie zdając sobie sprawy ze zdziwienia dyrektorki. Właściwie, wcale nie obchodzi go to, co może pomyśleć owa kobieta.
Nie dajesz mi nigdy fałszywej nadziei, myśli patrząc na córkę. Jego oczy próbują przewiercić jej duszę.
Nie! One próbują ją znaleźć. Na próżno.
Wyciąga rękę i delikatnie ciągnie ją za włosy, z nadzieją, że zaskoczy dziewczynkę. To jednak za mało, by wymusić na niej jakąkolwiek reakcję.
- Nie myślisz chyba, że tatuś cię tu zostawi za zawsze? Niedługo wrócę, daj mi... - W myślach kalkuluje. - Miesiąc. Tyle mi wystarczy. Za miesiąc wrócę.
Deklaracja, która spotyka się z brakiem odzewu.
Moni nadal na niego patrzy i tylko to odróżnia tę konkretną sytuację od poprzednich dziesięciu lat. Tyle lat samych zachodów.
Pani Musiał żegna się z nim i odprowadza Monikę do pokoju w słoneczka, który będzie dzieliła z kilkoma dzieciakami w jej wieku.
Tymczasem on wychodzi.
Wsiada do samochodu i wkłada kluczyk w stacyjkę. Opiera obie dłonie na kierownicy. Na chwilę wybucha nerwowym śmiechem. Pochyla się i chowa głowę między ramionami.
Przypomina sobie film. Nie kojarzy tylko tytułu, coś ze świtem, zachodem albo czasem. Wszystko jedno. Mała dziewczynka, która nie słyszy i nie widzi, oraz jej nauczycielka. Mało czasu i walka o najwyższą stawkę, typowo. Ostatniego dnia danego im czasu następuje przełom. Udaje się nauczyć małą jednego słowa: „Woda”. Cztery litery, a otwierają bramy do innego świata. Dwie sylaby, a dają tyle nadziei.
Nie lubi tego filmu. Nie lubi szczęśliwych zakończeń. Przez nie czuje, że on, jako mentor jest do niczego.
- Pieprzony świt. Pieprzony zachód - mówi cicho, sam do siebie.
Nikt mu nie dał scenariusza i nie poznał z kobietą, która uczy autystyczne dzieci mówić. To może być nawet wschód, bo słońce i tak znowu zajdzie. Dla niego zostaje tylko chaos nocnych myśli i zdrada. On też chciałby gdzieś, w coś uciec.
Pieprzony, pieprzony, pieprzony - siła głosu rośnie. – Pieprzony, pie...
Urywa na chwilę i z całą siłą uderza plecami w oparcie fotela.
-Pieprzony!
Przekręca kluczyk. Sprzęgło, stacyjka, bieg, gaz, w dowolnej kolejności. Losowo, jak życie. Czeka dziesięć lat i kiedy już dłużej nie potrafi, powinien. Ma obowiązek tam wrócić, odebrać Monikę i walczyć o nią dalej. Dostał upragniony znak. Wzdycha ciężko, samochód zgasł.
Zdradzi je obie. Matkę i córkę jednocześnie. Wróci tutaj za sześć miesięcy, nie wspominając żonie, że ich dziecko może czuć. Pojedzie na lotnisko, bo przecież ona i tak się nie obudzi. Nie obejrzy się za siebie ani razu. To jest świt jego zachodu. Moment, w którym powinien trzymać się nadziei, a on ją puszcza i pozwala jej zniknąć za horyzontem. Tak długo czekał na pierwsze promienie, nie spodziewał się tylko, że będzie to ciepło niknącego słońca.
Kiedy rozwinęła folię, on opakował ją tapetą w słoneczka. Małą laleczkę tatusia.
TEKST II
Mówili, że nasz czas przeminął. Na początku jedynie nieśmiałym szeptem, aluzjami, w wąskim gronie znajomych. Później coraz głośniej i pewniej; szemrania przerodziły się w jawne rozmowy i dysputy, z rynsztokowych rymowanek powstały paszkwile i pieśni. Zaczęto otwarcie łamać Kodeks – wtedy to Razdan, niech jego duch znajdzie przystań w gwiazdach, rozkazał publicznie ukrócić samowolę rozwydrzonych mieszczan. Wysłał do tego zadania nas, Zamkową Gwardię. Wykonaliśmy powierzoną misję z właściwą nam pieczołowitością – nadziane na gizarmy ciała na długi czas wkomponowały się w krajobraz Lokken, perły Miast w Chmurach. Szkoda tylko, że klasyczna metoda egzekucji nie pozbawiła mieszczan przewrotowych myśli. Wręcz przeciwnie, krew jeszcze burzliwiej zagotowała się w ich żyłach.
Dwunasty dzień miesiąca gwiazdy Jargen, trzydziesty trzeci rok panowania Razdana.
- Idą! – wrzasnął Szef, obserwujący otoczenie z dachu domu. – Barykada gotowa?
- Jeszcze się pytasz – parsknął Desmond. Na twarzy Starego pojawił się grymas niesmaku.
- Kiedy wreszcie nauczysz się szacunku dla szarży? – warknął, ukazując szereg spiłowanych kłów. Desmond nie zareagował – wiedział, że jako najlepszy strzelec w Gwardii, a tym samym i w całym Lokken, może sobie pozwalać na łamanie wojskowej etykiety. Obecność tak prestiżowej jednostki, jaką był Desmond, musiała być okupiona znoszeniem jego impertynenckiego zachowania.
- Na pozycje – rzucił Szef, zwracając się do reszty oddziału. I bez jego rozkazów doskonale wiedzieliśmy, co mamy robić – dzięki ćwiczeniom czuliśmy pole bitwy szóstym zmysłem, jednak stary wyga nie mógł się oprzeć pokusie utwierdzenia po raz kolejny swojej wyższości nad nami. To było jego hobby, które chcąc nie chcąc musieliśmy tolerować, tak jak on musiał znosić Desmonda.
Dwoma uderzeniami skrzydeł wzniosłem się na dach jednego z domów górujących nad wąską uliczką. Wylądowałem obok Starego, który ładował ręczne działko parowe pociskami, przy okazji klnąc na czym świat stoi. Na budynku po drugiej stronie usadowili się Desmond i Ernar, a reszta chłopaków czekała przygotowana na barykadzie. Wszyscy dzierżyliśmy dronnany, a ci na dole mieli jeszcze w pogotowiu gizarmy.
- Gotowi, szefie! – krzyknął z barykady Ramman, jak zwykle wyprostowany i konkretny. Nawet ogon trzymał sztywno, zamiast bawić się nim, jak na Kantara przystało. Jeżeli chciałbym posłać swoje dzieci na naukę podlizywania się przełożonym, to ten facet byłby pierwszym kandydatem na liście nauczycieli.
Stary kiwnął głową w odpowiedzi, zwinął skrzydła i podniósł dronnan do oka. Wszyscy powtórzyli ten ruch, zanim zdążył wykrzyknąć:
- Na cel! Czekać!
Jakbyśmy tego nie wiedzieli…
Tymczasem wypadł na nas rozbestwiony tłum, złożony z ludzi, niebieskoskórych Arnhów i, ku naszemu zdziwieniu, pary Kantarów. Mieszczanie rzucili się na barykadę z bronią niekonwencjonalną – rozbitymi butelkami, krzesłami, pałkami, pazurami. Niektórzy ludzie mieli krótkie miecze o szerokich ostrzach, zauważyłem też kilku z dronnanami. Gdzie oni je dorwali, do wszystkich diabłów?
- Pal! – wrzasnął Szef, uśmiechając się perfidnie. Jego oczy zajaśniały żółcią.
Pociski rozszarpujące posypały się z furkotem w tłum buntowników. Na ulicy nagle zrobiło się czerwono.
Nie myślałem nad kolejnymi ruchami – miałem je wszystkie wyćwiczone do perfekcji, wykonywałem je mechanicznie, jak maszyna parowa. Otwarcie komory, wyciągnięcie starej otuliny, władowanie nowej, w nią nabój, zamknięcie komory, zawarcie kurka, wycelowanie, strzał. I od nowa. Miałem niezłą prędkość przeładowywania, ale to, co reprezentował sobą Desmond przyprawiało mnie o kompleks żółwia. Facet strzelał dwa razy szybciej niż ja, pomagając sobie przy ładowaniu ogonem, na co ja prawdopodobnie nigdy bym nie wpadł. Poza tym jakimś cudem zawsze trafiał w największy ścisk, raniąc kilka celów na raz. Ja wręcz przeciwnie, wybierałem sobie spokojnie cel, po czym kulturalnie rozwalałem mu głowę pociągnięciem wajchy spustowej.
Chłopcy na dole porzucili już dronnany i złapali za gizarmy, tworząc farmację jeża. Wrodzy Kantarzy chcieli przelecieć na ich tyły, ale kilkoma strzałami zrobiliśmy im sita ze skrzydeł - w efekcie nadziali się na nasze ostrza.
Spodziewałem się problemów ze strony strzelców, ale ludzie byli zbyt słabi, aby efektywnie używać naszych działek parowych. Kiedy jednak zajęli się tym Arnhowie, sprawa przestała wyglądać różowo. Czterorękie stwory ze strefy Chmur były w stanie strzelać z dwóch dronnanów naraz – załatwili kilku naszych na barykadzie, a mi pocisk świsnął nad skrzydłem. Odruchowo zwinąłem je i przyciągnąłem bliżej do pleców. Ernar dostał, ale powinien wyżyć.
- Desmond! Pal w te niebieskie kurwy! – wrzasnął Szef. Miał bardzo donośny głos, więc nasz snajper maszynowy mógł go spokojnie usłyszeć pomimo bitewnej wrzawy. Nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać. Po chwili mieliśmy spokój ze strzelcami, mogliśmy więc powrócić do dziesiątkowania tłumu w dole.
Nagle zauważyłem coś bardzo niepokojącego. Z drugiej strony barykady, za naszymi plecami, pojawiła się chmara mieszczan, uzbrojona w gizarmy i dronnany. Tamtą przecznicę miał osłaniać oddział Klameinira. Jakim cudem ludzie pokonali drużynę demonów na służbie Razdana? W ogóle mi się to nie podobało. Zostaliśmy wzięci w ogień krzyżowy i nawet celne oko Desmonda na wiele się nie zdało. Szef oberwał, na barykadzie zostało tylko trzech z naszych. Jako najstarszy stażem poczułem się zobowiązany do wyciągnięcia nas z tego bajzlu.
- Panowie, spieprzamy! Do Twierdzy!
Załapali w lot. Kilka ostatnich dźgnięć i już frunęliśmy w kierunku pałacu. Pociski furkotały wokół, ale nic poważniejszego się nie stało – jeden z nich drasnął mnie w ogon. To była pierwsza klęska Gwardii w dziejach. Czyżbyśmy byli przereklamowani?
Lecieliśmy w piątkę – ledwie trzecia część oddziału pozostała przy życiu. Ganlon miał rozcięte ramię, Aentinowi ciekło z brzucha. Nie wyglądało to najlepiej.
Jeszcze gorzej przedstawiał się stan Lokken. Kilka ulic stało w ogniu, a dymy unosiły się aż do Burzowej Twierdzy. Najgorzej sprawy miały się w porcie – większość statków powietrznych z godłem Rozdana już nigdy nie miała popłynąć w rejs nad Chmurami. Prawie całe miasto było już w rękach buntowników. Lokkeńczycy rozbili prawie wszystkie barykady, obdarli Gwardzistów z broni i teraz to my staliśmy się zwierzyną łowną.
ładowanie dronnana w locie nie należy do czynności, które można wykonać z zamkniętymi oczami. Wręcz przeciwnie; nawet nasz strzelec wyborowy miał z tym problemy. Przelatywaliśmy akurat nad jednym z niewielu punktów oporu – tłuszcza zalewała wręcz swoim potokiem Gwardzistów. Oddaliśmy salwę z powietrza, w pełnym pędzie. Niech nasza niecelność zostanie przemilczana w Księdze Gwiazd…
Zdołaliśmy chociaż na chwilę odwrócić uwagę mieszczan, tym samym dając naszym ułamki sekund wytchnienia.
- Hej, uciekajcie! – krzyknął Desmond. – Miasto stracone!
Garstka Kantarów poderwała się do lotu i podążyła za nami. Nie zastanawiali się ani chwili – pieśni o bohaterach pozostających na placu boju do ostatniej kropli krwi zawsze wydawały mi się przesadzone. Kiedy widzisz, że wszystko wokół ciebie się sypie, nie pozostaje nic oprócz ratowania swojego tyłka. Jak mawiają Kantarzy, „lepszy żywy w rejteradzie niż bohater w drodze do Gwiazd”. Nie żebyśmy byli narodem tchórzy – po prostu staramy się myśleć racjonalnie, zakładając, ze najwyższą racją jest nasza skóra. Miasto można odbić, wroga kąsać z ukrycia, ale kiedy żołnierze zginęli śmiercią bohaterów, nawet największy generał niczego nie zdziała.
Zanim dotarliśmy do Twierdzy, przyjęliśmy pod swoje skrzydła Gwardzistów z jeszcze czterech oddziałów. Wszyscy byli zmęczeni i smutni, umazani krwią, błotem i złymi przeczuciami. Nadeszły mroczne dni dla Gwardii, a oni o tym doskonale wiedzieli.
Okrążyliśmy Wieżę świateł, na której jak zawsze płonął znicz prowadzący statki powietrzne do portów. Przynajmniej ten ogień nie pałał przeciwko nam. Kiedy ominęliśmy już latarnię Lokken, naszym oczom ukazała się Burzowa Twierdza – dom Rozdana i siedziba jego Gwardii.
Kamienny tytan górował ponad miastem, przycupnięty na szczycie góry. Oczy okien spoglądały na nieskończone morze chmur, nad którym wznosiło się Lokken. Skłębione obłoki wchłonęły krwawe światło zachodzącego słońca, służąc za paletę dla bogów - Gwiazd. A może to nie zachód, lecz krew przelana tego dnia rozsiała rubinowe pocałunki chmurom? Zamek nie szukał odpowiedzi, dumał tylko nad płonącym miastem. Gdzieś tam, w dole, waliły się stropy, rozżarzone żagwie przygniatały ciała, więżąc je w śmiertelnym uścisku, płomienie pożerały wszystko z niszczycielską żarłocznością, zostawiając za sobą jedynie popioły i wypalone łzy. Krzyki mieszały się z trzaskami padających ścian, płacz i jęki z hukiem pożogi. Nad to wszystko wyrywał się jednak wrzask setek gardeł, pijanych zwycięstwem nad Gwardią i Razdanem. Mężczyźni, kobiety, Arnhowie, Kantarzy. Szczęśliwi naszą śmiercią, dumni z porażki niezwyciężonych.
Burzowa Twierdza spoglądała na Lokken jak zawsze, nieprzenikniona i mroczna, w jakiś dziwny sposób uspokajająca swym ogromem, a zarazem trwożąca potęgą. Masywne wieże były jak pięści wzniesione ku bogom w geście wściekłości, a może jak dłonie wyciągnięte ku nim w poszukiwaniu wsparcia… Oby jednak to pierwsze, bo jeżeli nawet Twierdza potrzebuje pomocy Gwiazd, to kto udzieli jej nam?
Byliśmy jednak pewni jej ochrony. Z góry wyrastała gładka ściana, kamienny mur tak wysoki, że Zamek z Lokken łączyły tylko statki powietrzne, kursujące z portu miejskiego do bramy Twierdzy. Owo wejście było na tyle niezwykłe, że wisiało nad przepaścią – Lokkeńczycy, chcący wejść do Burzowej, musieli wykonać najdłuższy krok w ich życiu, ze statku powietrznego na grunt Zamku, ponad kilkudziesięciometrową otchłanią. My, skrzydlaci strzelcy, dla których taka wysokość była chlebem powszednim, zawsze poprawialiśmy sobie nastrój widokiem gości w Twierdzy. Ale dziś nikomu nie było do śmiechu.
Wylądowaliśmy gładko na szczycie naszej baszty. Dwudziestu jeden z dwustu czterdziestu – cień cienia skrzydlatych strzelców. Tylko mój oddział był uzbrojony, reszta oddała dronnany i gizarmy na pastwę tłuszczy. W porównaniu z rozbestwionym miastem Twierdza wydała się nam martwa – było tu aż za spokojnie.
Skierowałem rannych do skrzydła szpitalnego, a z resztą udałem się w kierunku sali tronowej. Na ścianach korytarza ciągnęły się freski przedstawiające techniki szermiercze i zapaśnicze, a pod każdą okiennicą stał stojak na broń i beczułka z amunicją. Większość z nich była opustoszała, ale z pierwszego nieogołoconego dorwaliśmy krótkie miecze i gizarmy. Nie ma to jak stal u boku.
Pomaszerowaliśmy przez salę tronową do komnat Razdana. Władca stał za masywnym biurkiem, wpatrzony w okno. Gładził palcem złoty medalion ze swoim znakiem – nieodłączną oznakę panowania nad miastem. Skrzydła okiennic były rozwarte, a wiatr wdmuchiwał do komnat woń dymu, spalenizny i krwi. Usłyszeliśmy też buczący, miarowy odgłos. Na początku był tylko niezrozumiałym bełkotem, ale po kilku powtórzeniach nabrał klarowności. To Lokkeńczycy skandowali złowieszcze wersy:
- Na-wle-cze-my-Ra-zda-na! Kan-tar-ska-kur-wa-zgi-nie!
Nasz władca, niepomny groźby śmierci na ostrzu gizarmy, odwrócił się do nas przodem. Miał kamienny wyraz twarzy, a jego oczy pozostały czarne. Skrzydła trzymał złożone wzdłuż kręgosłupa, ogon owinął wokół nogi. Był oazą spokoju.
- Tylko wy przeżyliście? – zapytał głębokim, dźwięcznym głosem, od którego ciarki przechodziły po plecach. W jego tenorze dało się wyczuć coś niezwykłego, jakby brał oddech do wypowiedzenia słów klątwy. To była cisza przed burzą.
- Jest jeszcze czternastu, w skrzydle szpitalnym – odpowiedział Desmond. Przed Razdanem nawet on stał na baczność, z ogonem przepisowo ułożonym na podłodze. Władca westchnął, nie było w tym jednak nawet cienia zrezygnowania.
- Jak się ma port powietrzny? – spytał, patrząc w oczy po kolei każdemu z nas. Kątem oka zauważyłem, jak jeden z chłopaków od Hradnegga wzdrygnął się.
- Stoi w ogniu – poczułem się zobowiązany do odpowiedzi, gdy ciężkie jak sztaba ołowiu spojrzenie spoczęło na mnie.
- Głupcy. Ile statków strawił pożar? – rzucił, przenosząc wzrok na Gwardzistę stojącego obok mnie, tego od drgawek.
- Większość – jęknął niepewnie chłopak. Musiał zaciągnąć się do Gwardii niedawno, skoro jeszcze nie przywykł do tego spojrzenia.
- Ile? – ponowił pytanie Razdan. Odwinął ogon z nogi i teraz wodził nim po blacie biurka.
- Osiemnaście. Nie jestem pewien…
- Zostało im sześć. – przerwał nagle chłopakowi. - Czy oni liczą na cud? Nie zdobędą Zamku taką garstką okrętów.
- Chyba, że broni jej garstka żołnierzy – Desmond pozwolił sobie na wtrącenie. O dziwo, władca nie zareagował.
- Nie trwóżcie się, ta twierdza nie na darmo nosi nazwę Burzowej. – Wypowiedział te słowa z niemal ojcowską troską, uśmiechając się przy tym delikatnie. To wystarczyło, żebyśmy ujrzeli jego śnieżnobiałe, równo spiłowane kły. Kantar nie pokazuje zębów bez powodu. – Ale fajerwerki na później. Przywitamy mieszczan czymś lżejszym… Wiecie, gdzie są wielkie działa parowe?
- Tak! – wykrzyknęło entuzjastycznie kilku Gwardzistów, głównie młokosów.
- Umiecie je obsługiwać?
- Tak! – tym razem wszyscy wrzasnęliśmy niczym jeden mąż.
- Zatem do dzieła – powiedział, strzelając jak z bicza ogonem.
Wypadliśmy z komnat Władcy do sali tronowej, skąd wylecieliśmy na zewnątrz Twierdzy przez otwór w olbrzymim, okrągłym witrażu. Tylko Desmond pognał korytarzem wewnątrz Zamku, aby otworzyć nam od wewnątrz klapy.
Okrążyliśmy Twierdzę i dolecieliśmy do przeciwległej wieży, w ścianach której znajdowały się metalowe przesłony. Zawisnęliśmy przed nimi w oczekiwaniu na naszego snajpera – w końcu usłyszeliśmy świst pary, i z okropnym zgrzytem klapy zjechały wzdłuż szyn na zewnątrz wieży, odsłaniając nam trzy potężne działa szczerzące się w trzy strony świata. Desmond stał przy panelu i kręcił pokrętłem od pieca. Wlecieliśmy do środka i obstawiliśmy stanowiska – po trzech ludzi na armatę. Jedna musiała zostać bez obsługi, więc chłopak, który został bez zajęcia, zszedł piętro niżej doglądać kotłów.
Zaczęło się.
W zasięgu wzroku pojawiły się trzy statki powietrzne, ale na ich nabrzmiałych poduszkach parowych nie było znaków Razdana. Puchate poduszki w kształcie antałków zdobiły symbole Harnem – dwa rogi myśliwskie, skrzyżowane na błękitnym polu. Tylko co u diabła robiły tutaj okręty z odległego o trzy dni lotu miasta?
Kiedy do naszych uszu dotarł buczący dźwięk rogu, przestaliśmy się zastanawiać. Nie dla nas dyplomatyczne zagadki, byliśmy stworzeni do czegoś innego.
- Na cel! – wrzasnąłem niczym nasz Stary. A nich mnie, całkiem przyjemne uczucie. Już wiem, dlaczego tak to lubił. Niech znajdzie swoją drogę do Gwiazd.
- Jasne, szefie – mruknął Desmond, uśmiechając się szyderczo. Odwzajemniłem uśmiech. - Jaki zasięg mają te ślicznotki?
- Zaraz sprawdzimy. Na raz, pal!
- Gotowi!
- Raz!
Huk był ogłuszający. Dzwoniło mi w uszach, a przez gęsty dym widziałem jak Nadran ryczy coś bezgłośnie. Niczego nie usłyszałem, chociaż po ruchu ust mogłem odczytać kilka z najcięższych wulgaryzmów, jakie znała nasza mowa. Zaczęliśmy machać skrzydłami, żeby rozwiać dym.
Na migi rozkazałem przeładować. Poszło nam to całkiem zgrabnie, działa jak na swoje gabaryty dawały się stosunkowo łatwo obsługiwać. Wzięliśmy poprawki i już mieliśmy oddać drugą salwę, gdy zobaczyliśmy coś bardzo niepokojącego.
Okręty Harnemczyków ustawiły się do nas bokiem, w pozycji strzeleckiej. Nagle spowił je dym, a my zostaliśmy obsypani gradem kul. Pociski wielkości pięści śmigały wszędzie wokół, rozwalając aparaturę i oprzyrządowanie. Desmondowi urwało skrzydło. Zanim zdążył opaść na podłogę, dałem rozkaz do strzału, machając rękami. Tym razem zakryłem uszy.
Zdołaliśmy rozerwać poszycie jednego ze statków. Kiedy zobaczyliśmy, jak opada, wrzeszczeliśmy i cieszyliśmy się jak dzieci. Nic, co piękne, nie trwa jednak długo – uspokoiłem załogi i kolejne pociski były już w drodze.
Broniliśmy się dzielnie przez kilka minut, oddając pół tuzina salw. Zniszczyliśmy wszystkie trzy okręty, ale kiedy nadleciały kolejne, podaliśmy tyły. Nie mieliśmy ludzi do skutecznej obrony przeciwko całej flocie. Nie tylko Desmond odniósł obrażenia – ten młody miał rozoraną nogę, a Derrilowi urwało ogon. Dotarliśmy do komnat Razdana, gdzie czekali już Gwardziści, którzy powrócili tu ze skrzydła szpitalnego. Jeden z nich, Kaled, nie miał nóg i przez cały czas machał skrzydłami, unosząc się nad posadzką. Trzeźwo myślący Ganlon zabrał ze sobą dodatkowe bandaże, chłopcy zajęli się więc pierwszą pomocą. Tymczasem Razdan wezwał mnie na rozmowę.
Stanęliśmy w odosobnionym kącie pomieszczenia. Władca popatrzył mi się w oczy, tym razem jego spojrzenie nie było świdrujące – przede mną stał zmęczony, acz zdecydowany i pewny siebie dowódca.
- Ilu jest Harnemczyków? – zapytał stanowczym głosem.
- Dwa tuziny okrętów powietrznych, w tym trzy zestrzelone. Strąciliśmy też jeden nasz.
- Teraz już nie nasz…
- Racja. – Skinąłem głową i przeniosłem spojrzenie na okno. – Co teraz?
- Słyszałeś kiedyś o Duszy Gromów? – Razdan nie czekał na moją odpowiedź, bez pauzy ciągnął dalej. Doskonale wiedział, że każdy Lokkeńczyk zna legendę o demonie – kobiecie, której dusza została zamknięta w krysztale. Ponoć był ukryty gdzieś w Burzowej Twierdzy, ale powszechnie uważano, że to tylko bajka dla grzecznych dzieci. – Czas uwolnić Inthar.
Zaniemówiłem z wrażenia. Razdan nie przejął się jednak widokiem moich rozwartych ust, tylko ciągnął dalej.
- Kryształ znajduje się w bezpiecznym miejscu, ale do wyzwolenia naszej Władczyni trzeba go przenieść do specjalnej komnaty. Zaraz pokażę wam wejście, przygotujecie rytuał według tych zapisków. To tylko wygląda tak skomplikowanie, – uspokoił mnie, widząc, jak wybałuszam oczy na zwój pergaminu zapisany drobnym maczkiem i ozdobiony kilkoma misternymi rycinami – dacie sobie radę. Ruszajmy, czas ucieka.
Wszyscy opuściliśmy prywatne komnaty Władcy i zebraliśmy się na środku sali tronowej. Wysoka na kilkanaście metrów, z figurami byłych panujących jako kolumnami, sprawiała wrażenie na każdym, kto do niej wchodził. Przez środek sali biegł wąski, czarno – złoty dywan, prowadzący do siedzenia bardziej przypominającego ołtarz niż tron. Całą ścianę za nim zajmował gigantyczny witraż, w którym wycięto niegdyś dwa otwory, przez które mogli wlatywać i wylatywać posłańcy. środek kompozycji zajmował okrąg o średnicy rozłożonych skrzydeł rosłego Kantara, a w centrum owej rozety błyszczał fioletowawy kryształ wielkości ludzkiej głowy. To właśnie do niego wzleciał Razdan, by powolnym i delikatnym, acz zdecydowanym ruchem wyciągnąć go z oprawy.
- Gwardio, oto nasze wybawienie – wyszeptał, trzymając Duszę Gromów w dłoniach. Usłyszeliśmy każdy niuans jego wypowiedzi – akustyka sali była wyśmienita.
Władca wylądował miękko na tronie – ołtarzu i wpatrywał się z uwielbieniem w kryształ. Podzielaliśmy jego odczucia. Zawsze chciałem zobaczyć Duszę, jednak pozostawała dla mnie w strefie marzeń. Teraz, kiedy okazało się, że patrzyłem na nią za każdym razem, wchodząc do sali tronowej, nie mogłem uwierzyć. Sny były zawsze na wyciągnięcie ręki…
Tymczasem Razdan wyprostował ręce i kryształ spoczął na otwartych dłoniach. Niespodziewanie, Dusza delikatnie drgnęła i uniosła się kilka centymetrów ponad palce Władcy. Ten zamknął oczy i odchylił głowę w tył, rozkładając skrzydła na pełną szerokość. Medalion na jego piersi lekko zawibrował.
Za nami coś zgrzytnęło i jedna z kolumn – Władców poruszyła się. Była to dawna pani Lokken, której imię w mojej pamięci zatarł czas. Pierwsza Kantarka na tronie, piękna, smukła, odziana w marmurową togę. Figura, niczym żywa, podniosła połę swej szaty, odsłaniając korytarz, do którego wejście znajdowało się w ścianie między jej łydkami. Byliśmy zszokowani, lecz to nie był koniec zaskakujących wydarzeń. Ogromna rzeźba Władczyni uśmiechnęła się do nas.
- Oni żyją… - szepnął któryś.
Upadliśmy na kolana.
I wtedy rąbnęło. Potężny wstrząs sprawił, że ziemia zadrżała, a szkła w witrażu potłukły się na zabójczy mak. Przez puste ramy ujrzeliśmy korpus statku powietrznego, wypełnionego żołnierzami. Na jego poduszce parowej widniały dwa skrzyżowane rogi. Jednocześnie z wejścia do sali wysypała się horda ludzi uzbrojonych w bardzo nieprzyjemne narzędzia. Zostaliśmy złapani w pułapkę.
- Wejdźcie do korytarza! – krzyknął Razdan. – Ja ich powstrzymam!
Jakby dla podkreślenia jego słów, wokół Duszy zaczęły tańczyć niewielkie błyskawice.
Posąg Władczyni sugestywnie podniósł połę togi jeszcze wyżej, ukazując nam swoje prześliczne kolanka. Skwapliwie skorzystaliśmy z propozycji nie do odrzucenia. Jedynie Desmond ociągał się ze spełnieniem rozkazu.
- Chodź! – krzyknąłem, on jednak nie zwrócił na mnie uwagi. Zdjął dronnan z pleców, nabił i wypalił w najbliższego żołnierza. Błyskawicznie przeładował, strzelił jeszcze raz i zalała go fala zbrojnych. Znikając w wejściu do korytarza, kątem oka widziałem jego pojedyncze skrzydło, górujące niczym sztandar nad walczącymi, unoszące się i opadające miarowo, w rytm uderzeń jego krótkim mieczem.
Nie wiem, jakim cudem udało nam się lecieć korytarzami Twierdzy – normalnie nie mogłem wyciągnąć w nich skrzydeł na pełną szerokość. Dotarliśmy jednak w tempie błyskawicy do komnaty, o której mówił nam Razdan. Stanęliśmy przed wrotami szerokimi na dwa metry i na trzy razy tyle wysokimi. Pokryte były zawiłym pismem, kreślonym złotymi literami, większość znaków została jednak zatarta przez czas. Pośrodku wrót, na wysokości mniej więcej czterech metrów tkwiła szarobrązowa kula z wyżłobionym znakiem Razdana.
Wyjąłem zza pasa wisior wręczony mi przez Władcę i podleciałem do kuli – zamka i wpasowałem medalion w wyżłobienia. W ścianach coś zaczęło syczeć, skrzypieć i trzeszczeć, i w końcu, po długiej chwili napięcia, drzwi rozwarły się. Kiedy zobaczyliśmy, co skrywało się za nimi, nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom.
W trzewiach Zamku wykuta została ogromna, sztuczna jaskinia. Jej ściany zdobiły pionowe pasy inskrypcji w tym samym języku, co teksty na drzwiach. Wersy w komnacie nie były jednak zatarte – każdy znak błyszczał złotą poświatą na tle czarnych skał. Pośrodku jaskini, na niewielkim podeście, stał słup wysokością sięgając mężczyźnie do piersi. Zwieńczony był trzema obsydianowymi kłami – to tutaj Razdan miał umieścić Duszę Gromów.
Staliśmy w progu, onieśmieleni wspaniałością tego miejsca. Nawet przez myśl mi nie przeszło postawienie stopy na posadzce wyłożonej sześciokątnymi, czarno-złotymi płytkami. To byłoby bluźnierstwo.
Zostaliśmy więc w korytarzu, czekając na Razdana i Desmonda. Ci jednak nie pojawili się przez dłuższy czas, więc w końcu, zniecierpliwiony, wysłałem Jagrama na rekonesans. Kiedy tylko się oddalił, poczuliśmy dziwne drgania podłoża, a z sufitu posypały się niewielkie kamyczki i pył skalny.
- Co jest, do wszystkich diabłów? – zaniepokoił się Derril, wymachując kikutem ogona. Jeszcze nie przyzwyczaił się do jego straty, ale widocznie się z nią pogodził. Ogon to nie błona skrzydeł, nie odrośnie.
- Skąd mam wiedzieć? – odparłem. Istotnie, działo się coś złego. Wokół słupa pośrodku jaskini prześliznęły się dwie błyskawice, pozostawiając nam smród ozonu. Znaki na wrotach i ścianach zamigotały jak promienie świec trącone wiatrem, po czym przygasły. Nie utraciły jednak całego swego blasku – wciąż żarzyły się delikatnie. Było w tym coś pozbawiającego resztek nadziei.
Jagram wrócił po dłuższej chwili, trzęsąc się jak galareta.
- Co się stało? – zapytał Ganlon, wstrząśnięty stanem zwiadowcy. Ten podszedł do nas sztywnym krokiem, wlokąc za sobą bezwładny ogon.
- Zginął… - wyjęczał. – Za… zabili …
- Niech to Chmury pochłoną! – wrzasnąłem wściekły na siebie. Mogliśmy przecież zostać z nim, pomóc mu szukać, ochronić. A teraz wszystko stracone! Trzeba było pozostać z Władcą, jak Desmond… Właśnie! – Co z Desmondem?!
- Nie… nie wiem, nie widziałem ciała.
- A Dusza?
- Zabrali.
- Kurwa mać! Gdzie jest teraz? Wiesz?
- Na statku Harnemczyków – odpowiedział już bardziej zdecydowanie Jagram.
- Sukinsyny! – wrzasnął Derril, trzepocząc skrzydłami.
- Co teraz? – zapytał Ganlon.
- Jak to co? – odparłem. – Czas na upuszczenie krwi kilku ścierwom!
Okręt wzięliśmy abordażem, z powietrza. W akcji uczestniczyli tylko ci ze sprawnymi skrzydłami – reszta została z tyłu, ubezpieczając nas z bezpiecznej odległości. Po wszystkim okazało się, że był pusty. Jeden z jeńców zeznał, że Dusza została przeniesiona na statek – bazę, stacjonujący pół dnia lotu od Lokken. Dotarliśmy do niego na przejętym okręcie powietrznym, podszywając się pod Harnemczyków, chcących uzupełnić zaopatrzenie. Ogony pochowaliśmy do nogawek spodni, a skrzydła złożyliśmy ciasno na plecach, tak że nie było ich widać spod koszul i płaszczy. Kaled z oczywistych powodów został na naszej kanonierce. Dostaliśmy się na pokład.
Statek był olbrzymi. Zastanawialiśmy się, jak coś tak dużego może utrzymać się w powietrzu, ale nie doszliśmy do sensownych wniosków. Krzątało się tu mnóstwo ludzi, przenoszących beczki, pakunki i meldunki, ćwiczących strzelanie z małych dronnanów, fechtujących się i musztrujących innych. Na rufie najpewniej znajdowały się kajuty dowództwa i to tam udaliśmy się w poszukiwaniu Duszy Gromów. Próbującego nas zatrzymać wyrostka ogłuszyłem celnym ciosem w potylicę. Nie miałem czasu ani ochoty na konwenanse.
Bez zapowiedzi wpadliśmy na korytarzyk główny, od którego drzwi prowadziły najprawdopodobniej do kajut ważnych osobistości. My skierowaliśmy się do tych z największą ilością zdobień. Dodatkową wskazówką, świadczącą o obecności kapitana w tym pokoiku byli dwaj strażnicy sterczący przed wejściem. Nie narzucali się zbytnio, gdy dorobiliśmy im na szyjach krwawe uśmiechy od ucha do ucha.
Solidny kopniak przerobił na drzazgi drzwi warte więcej, niż mój miesięczny żołd. Wnętrze kajuty ociekało wręcz złotem, więc jej właściciel powinien mi wybaczyć to pogwałcenie etykiety. Cena takich drzwiczek była pewnie dla niego równowartością reszty z dobrej jadłodajni.
Pośrodku pokoju stało krzesło, a do niego przywiązany jakiś nieszczęśnik. Był do nas odwrócony plecami, przez co nie widzieliśmy twarzy. Za nim stał kapitan.
Za taki kaftanik mógłbym chodzić na dziwki przez okrągły rok. Facet był naprawdę nadziany.
I wystraszony. Zanim jednak zdołał wykrzyknąć „Straż!”, został przygwożdżony do podłogi parą Kantarskich ramion.
- Masz za swoje, kurwi synu… - wycharczał przywiązany do krzesła jeniec. W jego głosie było coś znajomego. Przetarłem jego twarz kawałkiem oderwanej zasłony.
- Desmond! – wykrzyknęliśmy zaskoczeni.
- Jaki ten świat jest mały… - wypowiedział z trudem. Co chwilę kasłał, miał trudności z ułożeniem ust, poza tym brakowało mu kilku zębów. Odcięto mu też skrzydła i ogon – dlatego nie poznaliśmy w nim Kantara.
Nagle do konwersacji wtrącił się Harnemski kapitan:
- Szaleńcy! Jesteście na statku obsadzonym przez trzystu ludzi! Nie uciekniecie stąd żywi!
- To zależy – bąknąłem od niechcenia.
- Czego chcecie?
- Dobrze wiesz, stary pryku. - Stary pryk zaczął się rzucać z powodu jawnej obrazy majestatu. Opór został jednak zduszony, kiedy rozkazałem trzymającemu kapitana Jagramowi wzmocnić uścisk. – Gdzie ona jest?
- Nie powiem!
- Powiesz.
Na wszelki wypadek zabarykadowaliśmy drzwi jakimś drogim i cholernie ciężkim instrumentem, żeby nikt nie przeszkodził nam w zabawie. Po zamianie miejsc z Desmondem, kapitan nie wykazał się jednak wielką siłą woli – okazało się, że przetrzymuje duszę demonki w kredensie, ukrytą pod narzutą na klatkę dla ptaków. To jest dopiero brak ogłady.
- I co teraz zrobicie? – spytał kapitan, bardzo delikatnie wydychając powietrze. Cóż, niezbyt wygodnie mówi się ze świeżo spalonymi włoskami w nosie. Uśmiechnąłem się z mściwą satysfakcją.
Nie musiał długo czekać na odpowiedź. Z własnym nożem do korespondencji na gardle przeparadował przez statek, zapewniając nam bezpieczny odwrót. Kiedy weszliśmy na pokład naszej kanonierki, zauważyłem brak naszego snajpera.
- Gdzie się podział Desmond? – zapytałem towarzyszy. Nikt jednak nie był mi w stanie udzielić odpowiedzi. W końcu Derril zdobył się na odwagę.
- Szefie, - zmroziło mnie, kiedy to powiedział – odcumujmy. – Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem. Zgodziłem się jednak, i kiedy byliśmy już w bezpiecznej odległości, podszedłem do Derrila.
Nagle usłyszeliśmy odległą eksplozję i statek – baza Harnemczyków przełamał się wpół. Wybuchły kotły. Okręt płonął długo, dopóki nie spadł w ścielące się na tafli świata Chmury. Obłoki przyjęły go z radością, zamykając nad wrakiem swą puchatą pokrywę zaraz po tym, jak opadł w ich warstwę. Kiedy nie było już śladu po statku, Derril wychrypiał łamiącym się głosem:
- Desmond powiedział, że Kantar bez skrzydeł nie jest godzien nawet swojego imienia. – Po policzku Gwardzisty spłynęła łza.
Kapitana wyrzuciliśmy za burtę.
Wróciliśmy, by odzyskać to, co nasze. Odebrać wszystko niegdyś odjęte nam krwią, ostrzem i intrygą. To nic, że nie jesteśmy tak liczni, jak kiedyś. Nie szkodzi, że brak nam środków do walki. Nie przeszkadza też brak władcy – jakimś cudem ciało Gwardii daje sobie radę bez głowy. Mamy wolę, mamy siłę, mamy nadzieję. Zdobyliśmy Inthar - Ona nas jednoczy i prowadzi. Kiedy zabrakło umysłu, berło dzierży serce. Teraz nic nie zatrzyma nas przed powrotem.
Burzowa Twierdza rysowała się nam nieco mizernie. Szyby w oknach były porozbijane, z wielkiego witraża w sali tronowej pozostały tylko kolorowe okruchy, w ścianach pełno było wgnieceń i dziur, a z głównej kotłowni zamkowej, przez wykrusz, woda wylewała się wodospadem na zewnątrz warowni. Wlecieliśmy do sali tronowej, z przyzwyczajenia przez stare otwory. W środku czekało na nas niemałe zaskoczenie.
Na prawo od tronu pojawiła się nowa kolumna. Razdan, marmurowo biały, podpierał strop czubkami swych skrzydeł. Kiedy wylądowaliśmy, złowiłem kątem oka jakby lekki uśmiech na twarzy posągu. Stara Władczyni na nasz widok uniosła togę.
Skorzystaliśmy z zaproszenia.
Sztorm, który rozpętał się po uwolnieniu duszy Inthar nie miał sobie równych w historii. Zmiótł znad Chmur flotę Harnem, wyczyścił Lokken z szumowin. Nad Twierdzą zawisły burzowe obłoki, miotając błyskawice przez cztery dni. Z obłoków spadała woda w postaci lodowatych, słodkich łez. Zatrwożony taką manifestacją siły lud miejski zaprzestał buntu. Inthar zaś oblekła się w ciało Kantarki, skruszyła swe dawne więzienie i znikła przy wtórze błyskawic, pozostawiając po sobie dym, grzmoty i nieodparte wrażenie bezcielesnej obecności.
Jesteśmy jak zachodzące słońce, które nie chce zatopić się w chmurach horyzontu. Wzbrania się przed naturalną koleją rzeczy, wypiera przeznaczenia, chce zawrócić do przeszłości, choć wie, że to niemożliwe. Przecież wspomnienia nie staną się jawą, koło czasu nie pozwoli się cofnąć. Przeszłość pozostanie zapisaną kartą w Księdze Gwiazd, na której nie będzie można skorygować błędów.
Ale my, na przekór wszystkiemu, zatrzymujemy się nad przepaścią i odwracamy bieg historii. Słońce Gwardii wznosi się znad wieczornych czeluści i powraca na nieboskłon. Wkracza na drogę buntownika, plwając pod nogi bogom i ich prawom. Wraca. Odżywa. Powstaje spośród tych, którzy odeszli. Podnosi głowę z popiołów przeszłości. To wschód zachodzącego słońca.
Tak piszę ja, Razdan Drugi, Władca Lokken, Pierwszy Gwardzista i Pan na Burzowej Twierdzy.
Niech Gwiazdy mają nas w swojej pieczy.
Dodatkowo GreyMoon chciałby przekazać, iż swój tekst dedykuje Ariannie. Który to? Za tydzień się dowiecie
Głosowanie trwa do 10. lipca!