2
autor: Weber
Zasłużony
Tekst I
Wspomnienie I
Kiedyś ktoś mi powiedział o psie mordercy, żebym tam nie chodził i w ogóle. Ale jakoś przypadkiem się w to miejsce dostałem. Nie wiem jak. Była noc. Gęsta mgła. Wiedziałem, że jestem właśnie w tym miejscu. Szedłem ulicą, między starymi domami, które bardziej przypominały ruiny. Bałem się. Usłyszałem głos ludzki. Wyjechały trzy rowery. Ludzie na nich mówili o nim. Jechali tak wolno, że mogłem za nimi iść. Zrobiło mi się lepiej. I wtedy on nagle wybiegł. Uciekaliśmy. Na wprost stała pusta szopa. Wbiegliśmy do środka, a on za nami. Ktoś nie zamknął drzwi na czas. Staliśmy w czwórkę przerażeni, a ten ujadał tylko na mnie. W tym momencie wszedł starszy gość i wziął go za obrożę. Tak po prostu. I odszedł. To musiał być jego pies. Coś bełkotałem do niego, nawet nie spojrzał w moją stronę. Odszedł. Nic się nie stało.
Wspomnienie II
Pamiętam jak rozmawiałem z kumplem i Billem Murray’em o życiu. To było przed domem u mojej babci. Później robię kanapki z pomidorem w kuchni, a kolega opowiada o jakiejś akcji na ulicy, że poprawiał komuś krawat a ten ktoś brzydko się odezwał.
Wspomnienie III
Jestem na wojnie. W lesie, a pośrodku piaszczysta droga. Wzięli szturmem moje miasto. Wrzucam ładunku wybuchowe do lasu po lewej stronie drogi. Chodzą tam jakieś maszyny. Jakiś kawałek dalej spotykam kilku gości. Stoją pod murem i sikają. Odwracają się do mnie. Jeden z nich dalej leje, zamoczył sobie nogawkę. Muszę ich rozstrzelać, mimo że nie są uzbrojeni.
Wspomnienie IV ostatnie – tutaj stałem się niczym
Jestem w jakimś domu. Dwóch ludzi topi w misce ładną blondynkę. Miska stoi pod kranem, z którego cały czas leje się woda. Ona próbowała coś mówić. Jeden z tych ludzi zniknął, a drugi okazał się moim bratem. Trzyma jej głowę już dosyć długo. Na wierzch wrzuca kilka gąbek, żeby… nie było jej widać. Patrzyłem na to i byłem mocno roztrzęsiony. Nagle się ocknąłem. Wyciągnąłem tą dziewczynę, ale już nie żyła. Nie wiem, dlaczego czekałem tak długo. Mój brat wrócił z kuchni z nożem w ręku. Powiedziałem, że ona już jest martwa. Zdziwił się. Zapytałem, czemu ją zabił. Na jego twarzy pojawił się charakterystyczny uśmieszek, którego nienawidzę. Odpowiedział, że chciał ją zabrać na spacer. Kazałem mu odłożyć nóż. Pewnie chciał ją pokroić. Złapałem jego dłoń i uderzyłem nią o ścianę. Nóż wypadł. Walnąłem go w nos. Złapał się za niego i coś krzyczał. Chciał mi oddać, ale się uchyliłem. Wtedy wybiegł na korytarz. Nie pamiętam co było potem. Zasnąłem, albo straciłem przytomność. Chyba ciągle jestem pod wpływem czegoś.
Obudziłem się w innym miejscu. Jakimś ciemnym pokoju. światło było słabe. Na stole leżały dziwne zdjęcia. Takie ciemne. Na jednym wyglądałem jak naćpany. Do pomieszczenia wchodzi brat i kilka innych osób. Gaszą światło. Widzę tylko żar papierosów. Jeden z nich wyjmuje pozłotko i podaje siedzącemu obok. To marihuana. Nabija lufkę, a ta krąży między nami. Wszyscy się śmiali, cały czas bardzo ciemno było. Ktoś wyjął drugą działkę. Znów palimy. Brat pyta czy mam fajki. Wyciągam Reveny, które wcześniej kupiłem podejrzanie tanie. Znów nic nie pamiętam.
Może to omamy, a może tylko sen.
Topiłem się w kompocie z wypalonych papierosów. Otworzyła się śluza i małą łódką popłynąłem rzeką z piasku. Prowadził mnie ziemny duch…
…i stałem się kolejnym ziarnem piasku.
Tekst II
Daszek czapki nieprzyjemnie głośno uderzył o szybę wystawy. Drobne dłonie przywarły do przezroczystej powierzchni, a źrenice zatrzymały się w jednym punkcie.
- Mamo... Kupisz mi supermana?
Kobieta delikatnie odciągnęła chłopca od szkła i zdejmując na chwilę czapeczkę pogładziła go po głowie. Patrząc ukradkiem na męża odpowiedziała:
- Przecież masz już jednego w domu.
- Ale przecież nie z taką fajną peleryną - dodał proszącym głosem dzieciak - Mamo...
Ta wciąż patrząc na mężczyznę trąciła go delikatnie łokciem. Oczekiwała wsparcia. Zamiast tego otrzymała jedynie mgliste, zamyślone spojrzenie i niewyraźne bąknięcie:
- Zobaczymy później. A teraz chodźmy na plac zabaw - mrugnął porozumiewawczo do syna i uśmiechnąwszy się od ucha do ucha skierował swój wzrok na małżonkę. W jednej chwili rozbawienie przeszło w nieporadne zdumienie. Ku swojemu zaskoczeniu odkrył, że żona z jakiegoś powodu rzucała w niego oczami gromy.
Na co właściwie liczyła? Od zawsze rozpieszczał chłopca i nie odmawiał mu praktycznie niczego. No, może oprócz alkoholu, ale na to pewnie też przyjdzie pora. Mogła rozpocząć kolejną burzliwą dyskusję, na temat jak powinno się wychowywać dzieci, ale nie miała ochoty na kłótnię. Mimo wszystko nie kupił mu tej głupiej zabawki, ale znając go od tak długiego czasu wiedziała, że w myślach trzyma prezent w dłoniach. Mrucząc coś pod nosem chwyciła dziecko za rękę i rozglądając się uważnie przeszła z nim na drugą stronę ulicy. Ojciec jeszcze chwilę stał przed sklepem i z nieukrywaną przyjemnością oglądał inne wystawione przedmioty. Gdy wreszcie spostrzegł, że stoi na chodniku sam, bez chwili wahania przebiegł na drugą stronę. Na szczęście ulica Królewska nie należała do strasznie ruchliwych. Chociaż znajdowała się tak blisko centrum, to coś takiego jak korek, zdarzało się tutaj naprawdę rzadko.
- Już widać zjeżdżalnię - zakrzyknął wesoło nie zdając sobie najprawdopodobniej sprawy z tego, że ryzykował właśnie życiem.
Jej nachmurzone czoło delikatnie się rozpogodziło. Mimo, że miał już swoje lata, wciąż drzemało w nim dziecko. Bywały dni w których zupełnie nie przypominał nudnego księgowego. I właśnie głównie za te dni go kochała. Synek zdawał się podzielać radość ojca i wyrwawszy się gwałtownie z opiekuńczego uścisku matki pobiegł do przodu. Praktycznie co weekend urządzali sobie spacer do Ogrodu Saskiego, więc wiedział czego ma oczekiwać. W mgnieniu oka wbiegł na szczyt małych kamiennych schodków prowadzących na parkową alejkę.
- Tylko się nie przewróć! - zawołała ostrzegawczo. Chłopiec słysząc te słowa odwrócił się w jej stronę i zdejmując swoją niebieską czapeczkę obdarzył ją szczególnym wzrokiem mówiącym "Ależ mamo. Ja nigdy się nie przewracam.".
Ponownie zwróciła uwagę na swojego męża. Pewnym krokiem zmierzał do stojącej grupy dorosłych nieopodal terenu placu zabaw. Wielu z nich znała z wcześniejszych lat. Niektórzy już się tu nie pojawiali, wraz z osiągnięciem przez ich pociechy odpowiedniego wieku, ale inne twarze zdawały nigdy nie znikać z widnokręgu. Byli to albo rodzice z rodzin wielodzietnych albo opiekuni zarabiający w ten sposób na życie. Z nieukrywaną przyjemnością spojrzała na kształtne pośladki męża w ciemno niebieskich jeansach. Miał bardzo zgrabne nogi, które zupełnie nie pasowały do już łysiejącej głowy. Wciąż jednak mógł ukrywać ten fakt, odpowiednio zaczesując rzadkie kasztanowe włosy. Mężczyzna przywitał się ze stojącymi w grupce paniami i chwilę później zanurkował do stojącego nieopodal zgromadzenia panów. Nikt nie ustalał oficjalnie takich podziałów, ale widać natura tak chciała, iż płeć wyznaczała kolejne rozłamy w świecie towarzyskim. Nie planowali obecnie więcej dzieci, więc całkiem możliwe, że za jakieś dwa lata przestaną tutaj przychodzić. Może jednak warto się zastanowić nad swoją decyzją? Sama ciągle była dość ładną kobietą. Lekkie zmarszczki w okolicach oczu i ust schodziły za jednym nałożeniem odpowiedniego pudru, a jej błękitne oczy mogły zaciągnąć w swą głębinę niejednego amanta. Uśmiechając się niewyraźnie do swoich myśli sięgnęła do skórzanej torebki. Po chwili wyciągnęła świeżo otwartą paczkę niebieskich Elemów. Ograniczała palenie od czasu ciąży, ale w chwili zawierania nowych znajomości mały dymek otwierał zupełnie nowe możliwości. Nagle zauważyła, że jej syn nadal stoi na szczycie schodów.
- Tomek? - odezwała się zaskoczona.
Nie zareagował. W obu dłoniach ściskał swoją czapkę. Na tyle mocno, że zupełnie zbielały mu palce.
- Coś się stało? - przyspieszyła kroku i trwożliwie objęła synka. Powoli obróciła go do siebie i gładząc po lekko zmierzwionych, jasnych włosach powtórzyła - Coś się stało?
Chłopiec zdawał się jej zupełnie nie dostrzegać i dopiero po kilkunastu sekundach wymamrotał:
- Ten pan się na mnie patrzy...
Kobieta rozejrzała się dookoła. Najbliższymi ludźmi była młoda para siedząca na pomalowaną wyblakłą żółcią ławce. Jednakże oni wydawali się dostatecznie zajęci samymi sobą, ażeby w ogóle brać ich pod uwagę. Nieco dalej stał sprzedawca balonów wypełnionych helem. Dyskutował właśnie z ojcem kilkuletniej dziewczynki najprawdopodobniej pomagając mu w nader trudnym wyborze czy woli żyrafę czy też szarego słonika. Tak więc ostatecznie, nie mogąc znaleźć niczego podejrzanego, zwróciła się do dziecka.
- Jaki pan? O czym ty mówisz? - dopytała się niespokojnie. Dopiero teraz zauważyła, że chłopiec wyciągnął do przodu rękę i wskazywał coś wysoko po prawej stronie. Posłusznie skierowała swój wzrok w miejsce wskazywane przez syna, a z jej ust wyrwało się ciche westchnienie ulgi. Między pierwszymi drzewami z tej strony parku stał ogromny bilboard reklamujący jakiś film. Na tle bajecznie zalanych słońcem pustynnych wydm, stał ubrany w białą szatę arab. Miał śniadą twarz z dobrze przystrzyżoną czarną, kozią bródką. Na głowie nosił równie biały co reszta stroju turban. Prawą dłoń miał wyciągniętą przed siebie, a z pomiędzy palców sypał się piasek. Nie docierał on jednak do wyrysowanej na dole plakatu, złoto mieniącej się powierzchni. Wraz z niewidzialnym wiatrem połyskliwy pył rozpylany był na całą lewą stronę bilboardu. Wśród skrzących się drobinek kamiennymi literami wymalowany był tytuł. "Magia pustyni" - przeczytała. Nie brzmiało to źle, ale ponownie skupiła swoją uwagę na twarzy przedstawionego na bilboardzie mężczyzny. Miał, nieco ostry, orli nos i zadziwiająco delikatne jasno różowe usta. Jednak najbardziej wyróżniały się oczy. Tęczówki miały niewiarygodną złotą barwę. źrenice wpatrywały się w przechodnia, prześwietlając go niczym rentgenem - na wskroś i do głębi. Patrząc w nie dłużej doznała dziwnie nieprzyjemnego uczucia. Kucnęła, żeby móc popatrzyć z bliska na swoje dziecko. Zauważyła, że obserwujący ją Arab wciąż wydawał patrzeć się prosto na nią.
- To tylko rysunek, kochanie - dodała dla pewności siebie - Te oczy to tylko taka sztuczka mająca zwrócić uwagę człowieka. Tak naprawdę nikogo tam nie ma.
Chłopiec przytulił się do matki, a ona oddała uścisk. Przez moment trwali w bezruchu ciesząc się własną obecnością.
- Chodźmy do tatusia - szepnęła.
Synek niechętnie zdjął ręce z szyi mamy i znacznie spokojniejszym krokiem poszedł w kierunku placu zabaw. Popatrzyła na niego czule. Jeszcze kilka lat i nie będą sobie okazywać miłości w ten sposób. Mimo, że oczy i blond kolor włosów przejął właśnie od niej, to był dorastającym mężczyzną. Oddalenie musiało nastąpić wcześniej czy później. W głębi serca miała nadzieję, że ten czas nie nadejdzie nigdy. Ojciec wyszedł naprzeciw zbliżającego się syna i chwytając go w pasie wzniósł ramiona do góry.
- Samolot wzlatuje w powietrze - powiedział ze śmiechem i kręcąc się dookoła zaniósł go tuż pod metalową barierkę. Tam sapiąc ze zmęczenia zainscenizował lądowanie i postawił swojego pasażera na ziemi. Wysokie na około metr ogrodzenie dawało poczucie względnego bezpieczeństwa dla rodziców. Dzieci nie rozbiegały się po całym parku, a żaden pies czy nawet obcy nie dostałby się do środka niezauważony. Na wysypanym piaskiem terenie stały dwie duże piaskownice, kilka huśtawek, dwie małe karuzele, drewniany domek z drabinką i metalowa zjeżdżalnia wsparta na drewnianych belkach. Na tą ostatnią właśnie mężczyzna wskazał palcem i powiedział:
- To co Tomek? Zaczniesz dzisiaj od zjeżdżalni?
Chłopiec z aprobatą kiwnął głową i już po chwili wspinał się na jej szczyt. Nad całym placem wiekowy dąb zwieszał swój mocarny konar.
Matka tymczasem dotarła do małego kręgu kobiet. Chociaż nie była znawczynią mody, szybkim wzrokiem obiegła ubiór każdej z nich. Stały pod cieniem jednego z olbrzymich kasztanów rosnących w ogrodzie. "Piąta, szósta, siódma."- policzyła w myśli. Na szczęście żadna z ich kreacji nie była nawet podobna do jej długiej powłóczystej, lawendowej sukni. Gdyby przyszła w czymś chociaż przypominającym jeden z ich strojów, byłaby tematem rozmów na resztę dnia. Małą fioletową zapalniczką odpaliła przygotowany wcześniej papieros. Krąg postaci rozstąpił się odrobinę, dając jej tym samym miejsce.
- Witaj, Helen - rozpoczęła wysoka ruda kobieta, w kolorowo kropkowanej białej sukni - Przez chwilę myślałyśmy, że Artur przyszedł dzisiaj sam.
Przybyła odpowiedziała kwaśnym uśmiechem:
- Też miło mi cię widzieć, Zuzanno.
- Ile razy mam powtarzać, żeby mówić do mnie Suzan?
- Nie jesteśmy przecież w Ameryce.
Rozmówczyni obdarzyła ją kąśliwym wzrokiem:
- Nie muszę ci chyba przypominać, że ja tam mieszkałam - ręką poprawiła zwisającą grzywkę - Mogłabyś wreszcie się z tym pogodzić.
Suzan była zapalczywą feministką i kobietą z bardzo nowoczesnym nastawieniem. Siedem lat spędziła w USA i z tego powodu uważała, że ma prawo do oceniania wszystkiego dookoła. Szkoda tylko, że otoczenie bardzo rzadko się z nią zgadzało. Uważała, że zachodnie kraje są daleko bardziej rozwinięte od Polski i że muszą chyba przeminąć wieki nim jakimś cudem ten kraj dojdzie do ich obecnego poziomu. Helena wcale za nią nie przepadała. Jeżeli miałaby wymieniać minusy tych niedzielnych wypraw do Ogrodu Saskiego, ta kobieta, od dwóch miesięcy, byłaby na jednym z pierwszych miejsc listy. Wcześniej nie widywała jej tutaj zupełnie, a jeżeli nawet bywała w parku, to zapewne nie uznawała takich "plebejskich" zgrupowań kur domowych. Cóż... Tylko krowa nie zmienia zdania, a Suzan niestety krową nie była. Pewnego feralnego dnia postanowiła podjąć krucjatę przeciwko zacofaniu polskich kobiet.
- Co robiłaś tak długo przy wejściu? - zapytała nieśmiało nieco puszysta brunetka.
Z Barbarą znały się już kilka lat. Ich dzieci chodziły nawet do tego samego przedszkola. Ceniła jej przyjaźń, ale jej nadmierna ciekawość często prowadziła do nieprzyjemnych sytuacji.
"A więc obserwowały ją od chwili, gdy weszła do parku" pomyślała. Przez moment przeanalizowała sytuację. Chyba nic złego nie wyniknie, jeżeli powie prawdę. W końcu co złego może być w oglądaniu filmowego plakatu.
- Zainteresował mnie ten bilboard reklamujący film "Magia Pustyni". Może się nawet na niego wybiorę.
Suzan wydęła pogardliwie usta:
- Zainteresował cię nie tyle film co ten przystojny Arab moja droga. Patrzyłaś na niego przez bite dwie minuty.
Znacznie dłużej niż sądziła. Mogła nie odpowiedzieć, ale stwierdziła, że przecież nie zrobiła nic niewłaściwego.
- To chyba nie zbrodnia oglądać plakat - nerwowo zaciągnęła się papierosem.
- Prawda jest taka, że zaczynasz być zainteresowana innymi mężczyznami - po tych słowach Suzan uśmiechnęła się wyniośle i docięła - Jesteś już znudzona mężem?
Helenę zamurowało. Z każdym kolejnym spotkaniem Zuzanna była coraz bezczelniejsza, ale teraz sięgnęła chyba szczytu.
- My z Richardem nie mamy takich problemów. Kiedy coś jest nie tak z naszym związkiem rozmawiamy o tym ze sobą i dodajemy nieco pikanterii do pożycia seksualnego. Radzę ci kiedyś spróbować.
- Tak się akurat składa, że razem z Arturem... - przerwała widząc, że Artur, stojący kilkanaście metrów dalej, słysząc swoje imię radośnie do niej zamachał. Opanowując gniew wyciszyła głos i kontynuowała:
- Artur i ja nie potrzebujemy wtykać sobie w odbyt jakichś elektronicznych gadżetów, żeby się kochać. A jeżeli ty Zuzanno nie możesz się bez tego obejść to szczerze ci współczuję.
Przez około pół minuty panowała zupełna cisza. Zdawało się, że nawet nieliczne miejskie ptaki przestały śpiewać. Nagle rozległ się natarczywy piskliwy dźwięk. Suzan sięgnęła do swojej tęczowo kolorowej torebki z Włoch i wyciągnęła telefon.
- Przepraszam na moment - powiedziała chłodnym głosem.
Wraz z jej odejściem Helena poczuła jakby z jej barków ktoś zdjął stukilogramowy wór. Uczucie ulgi widać było też na paru innych twarzach. Gdzieś z oddali rozległo się wesołe szczekanie psa.
- Ale jej przygadałaś - odezwała się niska blondynka.
- Powiedziałam tylko co myślę - odparła z zadowoleniem Helena.
- Cii... Już wraca - szepnęła Barbara. Zaraz potem dodała głośniej - I wtedy powiedziałam tej przedszkolance, że powinna zwrócić więcej uwagi na zajęcia z pisaniem liter.
Zuzanna zmysłowo kołysząc biodrami znów dołączyła do reszty pań. Ukradkiem rzuciła spojrzenie na wszystkie zgromadzone i kierując swoje słowa do Barbary powiedziała:
- Słyszałam jak rozmawiacie o edukacji. Chyba nie macie świadomości, że w obecnych czasach dziecko powinno znać minimum 3-4 języki. My w domu razem z mężem mówimy po francusku, niemiecku i angielsku. Naukę polskiego zostawiamy prywatnemu przedszkolu. Może chociaż z tym dadzą sobie radę.
Kilka kobiet pokiwało głowami. Fakt faktem, że w obecnych czasach takie siłowe edukowanie potomstwa stało się normą. Wszelką wolną chwilę małolata należało odpowiednio zagospodarować, jeżeli chciało się dla niego znaleźć dobrą pracę w przyszłości. Matki, które wciąż chciały dać szansę dzieciństwa dziecku i jego własnej kreatywności, zostały usunięte w cień przez smutną rzeczywistość.
Helena zauważyła, że Suzan unika jej wzroku. Mimo, że pozornie nie wydawała się być wytrącona z równowagi to po jej niewyraźnych sygnałach można się było domyślić jak bardzo wcześniejsze wydarzenie jej dopiekło. Z tej okazji zdecydowała się na bardziej otwarte działanie. I tak raczej nie będą już w stanie rozmawiać o przepisach na ciasta.
- Moim zdaniem dziecko pozbawione wszelkiego wolnego czasu przypomina bardziej robota, a nie przyszłego szczęśliwego człowieka.
- Gdybym więcej uczyła się w młodości, to nie musiałabym później nadrabiać tego dodatkowymi kursami - sparowała Zuzanna - A ty co o tym sądzisz Barbaro? Chyba nie poprzesz jej absurdalnej teorii?
Jednak nie miała ona zamiaru ani wyrazić sprzeciwu, ani poprzeć żadnego ze zdań. Przyłożyła prawą dłoń do ucha i zapytała szeptem:
- Słyszycie?
Zrobiła kilka chwiejnych kroków do tyłu i zaczepiając o nogę ławki złamała sobie obcas. Nie zważając na zniszczony but weszła na trawnik i tam po prostu usiadła. Reszta kobiet patrzyła na nią jak na coś w rodzaju cyrkowego dziwadła. Ona tymczasem znowu spojrzała prosto na nie i zapytała:
- Słyszycie?
Helena rozejrzała się dookoła. Wśród mężczyzn również zapanowało jakieś dziwne zamieszanie. Już miała do nich podejść, gdy czyjaś dłoń lekko ścisnęła jej łokieć. Objerzała się i ujrzała, że ta jeszcze niedawno chwaląca jej zuchwałość blondynka ma równie nieprzytomny wzrok co Barbara. Palce zwolniły uścisk i razem z ramionami wzniosły się w górę. Usta bezdźwięcznie powtarzały jakieś słowo. Wreszcie za dziesiątym razem przerodziło się w szept i wydostało się na światło dzienne:
- Słyszę...
Helena poczuła nagle coś dziwnego. Przez moment była to łaskocząca ucho wibracja. Jednak z sekundy na sekundę w jej jednostajnym dźwięku pojawiały się nowe tony. Z każdą chwilą nieznana muzyka stawała się coraz piękniejsza. Ostatkiem silnej woli spojrzała w stronę placu zabaw. Dzieci zdawały się nie zwracać uwagi na to nadzwyczajne zjawisko. Bawiły się jak gdyby nigdy nic. Zwróciła głowę w kierunku zebranych po prawej stronie mężczyzn, ale nie zauważyła wśród nich męża. Zresztą... Pewnie stoi trochę dalej. A ta muzyka jest tak piękna... Niskie tony wznosiły się wysoko, aż do granic możliwości, ale nie sprawiały bólu słuchaczom. Po prostu przemykały po wszelkich znanych człowiekowi nutach niczym klucz wzbijających się w niebo ptaków. Melodia wznosiła się i przeciągle opadała nadając całości lekko orientalny wydźwięk. Napawała wrażeniem świeżości i bezgranicznej wolności. Zdawała się spływać prosto z nieba do nieprzygotowanych na jej wspaniałość śmiertelników. Kolejno upadali na kolana i patrząc w górę powtarzali jedno słowo: "Słyszę".
Jedynie dzieci wciąż nie dostąpiły zaszczytu prawdziwego poznania. Ze zdziwieniem obserwowały swoich rodziców po kolei siadających na ziemi i wpatrujących się w niebieski sufit zwany niebem. Jeden z chłopców gwałtownie zatrzymał nogami kołyszącą się wraz z nim huśtawkę. Kilkoro dzieci zwróciło uwagę na to co robił, a także na to co bez słowa wskazał palcem. Piasek znajdujący się wewnątrz piaskownicy gwałtownie wirował. Kolejne warstwy falowały pozostawiając po sobie powyginane zygzaki.
Nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki cała szaro-żółta powierzchnia stała się gładka jak blat stołu. W drugiej piaskownicy sytuacja wyglądała identycznie. Dziwnym trafem, nawet jedno z dzieci nie bawiło się w żadnej z nich. Na kilka sekund zdawało się, że to koniec przedstawienia, lecz niespodziewanie z brzegów obydwóch niedawnych miejsc zabaw wystrzeliły potoki złotego piachu. W mgnieniu oka dotarły do podłoża placu zabaw i zmieniły jego konstrukcję w idealną równinę. W miejscach gdzie stały dzieci były drobne wgłębienia, które w chwili oderwania nogi od ziemi natychmiast znikały. Jednak większość z małolatów stała w zupełnym bezruchu obserwując to co działo się dalej. Z lekko lśniącej na słońcu powierzchni zaczęły się odrywać drobne punkciki. Lekko bujając się na wietrze wznosiły się one w powietrze wypełniając wszystko migotliwym blaskiem. Do pierwszej fali dołączyła kolejna, a za nią następna. Niektóre z młodych osób uwięzionych wewnątrz lśniącej kopuły zaczęło gorączkowo kaszleć. Dziewczynka stojąca nieopodal karuzeli upadła na ziemie i zaczęła głośno płakać. Wznoszący się dookoła pył wirował coraz gęściej w powietrzu skutecznie zagłuszając wszelkie dźwięki.
Mimo tego faktu jedna z kobiet do tej pory bez wahania wznoszących głowę w górę teraz niespokojnie drgnęła. Z nadzwyczajnym wysiłkiem opuściła wzrok i to co ujrzała wstrząsnęło nią. Nad całym placem zabaw wznosiła się ogromna chmura wirującego piasku. Przez chwilę widziała jeszcze uwięzione wewnątrz niej dzieci, ale ruchoma ściana chwilę później zgęstniała dostatecznie by nie przepuścić żadnego promienia słońca. Z ust kobiety wyrwał się krótki okrzyk przerażenia. Był jak nóż, który przeciął delikatne nici zaklęcia. Pozostali dorośli powoli wracali z krainy muzycznego uniesienia. Wciąż brzmiała im w uszach, ale troska o potomstwo była silniejsza. Melodia straciła również na swojej nostaligicznej uprzejmości. Burzliwe tony wnosiły się i opadały ostro niczym mordercze cięcia. Upłynęło kilkanaście cennych sekund nim ludzie zdołali połączyć fakty w głowach.
Barczysty, wygolony na łyso mężczyzna jako pierwszy poruszył się w stronę wirującego zjawiska wołając na cały głos imię swojej córeczki. Z rozbiegiem wbił się niczym taran w piaskową ścianę, która o dziwo miękko rozstąpiła się przed nim wpuszczając go do środka. Kilku innych rodziców przed chwilą również gotowych rzucić się na ratunek przystanęło niezdecydowanych. Piasek wypełnił już lukę i dalej wzbijał się w powietrze w rytm narzucany mu przez wibrującą muzykę. Niektórzy wstrzymali oddech widząc jak mijają kolejne sekundy od odważnego posunięcia śmiałka, ale nikt nie poruszył się nawet o centymetr. Wtem na chmurze powstało wydęcie. Jakby w odpowiedzi na nie, na całej konstrukcji zaczęły pojawiać się kolejne. Jedyną różnicą było to, że wybrzuszenie znajdujące się nad ledwo widoczną barierką nie zniknęło zaraz po tym jak się pojawiło, a raczej pęczniało coraz bardziej. Gdy osiągnęło około dwóch metrów średnicy pękło z hukiem i jakiś ciemny owalny kształt wyleciał kilka metrów dalej na trawę. Helen otrząsnąwszy się z pierwszego przerażenia podbiegła do ciśniętego na ziemię człowieka. Oczy miał zamknięte i nie ruszał się, ale w ramionach trzymał około pięcioletnią dziewczynkę. Wciąż płakała nie zdając sobie chyba sprawy z tego, że została uratowana. Oprócz drobnego zadrapania na twarzy nie widać było żadnych innych obrażeń.
- Proszę pana? - Helena odezwała się cichym szeptem.
Delikatnie trąciła jego muskularne ramię. Z początku sądziła, że mężczyzna nie żyje, ale gdy dotknęła go po raz drugi wyprężył się niczym struna. Usiadł i otwierając przesłonięte białą mgłą oczy powiedział:
- Semer chol.
- Nie rozumiem.
Patrzył na nią niewidzącymi oczami i wciąż powtarzał nieznane słowa. Bez najdrobniejszej przerwy.
- Semer chol. Semer chol. Semer chol.
Kobieta delikatnie rozsunęła jego ramiona i wyjęła z nich dziecko. Przestało już płakać i patrzyło na swojego ojca okrągłymi oczkami.
- Co się dzieje z tatusiem? - zapytała drżącym jeszcze głosem.
- Nic kochanie...
Helena przytuliła ją mocno do piersi i obserwowała jak siedzący przed nią mężczyzna przewraca się znowu na plecy. Tocząc odrobinę gęstej śliny z ust wciąż powtarzał "Semer chol". Przez ciało przeszła seria silnych wstrząsów i wreszcie umilkł.
Przyłożyła rękę do szyi mężczyzny. Wyczuła pod palcami niespokojny puls. Wciąż żył. Znów spojrzała na szalejący obok pył. Od chwili, gdy jego granice naruszył intruz nie zachowywał się tak jak poprzednio. Muzyka rozstroiła się zupełnie. Nie było w niej już nic pięknego. Ton za tonem dźwięk opadał coraz niżej i niżej. Gdy przybrał już coś rodzaju metalicznego przebrzmienia piasek zatrzymał się w miejscu tworząc okrągłą kopułę z ostrym czubkiem. Ten stan trwał przez dłuższy moment, aż nagle po raz ostatni melodia powędrowała ku niebu. Kopuła z szumem wystrzeliła w powietrze tworząc złocistą fontannę. Rozpryskujący się w powietrzu piach przesłonił na chwilę słońce, na ułamek sekundy tworząc pod sobą istną krainę cienia. Lecz chwila ta szybko minęła, a piasek niczym postapokaliptyczny pył powoli opadł na ziemię. Trawa i liście pobliskich drzew nabrały koloru szarej żółci. Helena wciąż nie mogła znaleźć swojego męża, ale najważniejsze były teraz dzieci. A dokładniej jej dziecko. Nakazała zostać dziewczynce przy ojcu, a sama wraz z innymi pobiegła na plac zabaw. Podłoże nadal było idealnie wyrównane, lecz tym razem ślady biegnących ludzi pozostawiły po sobie trwałe ślady.
Małe skulone postacie leżały pokryte piaskowym pyłem cicho łkając. Helena przemykała między każdą z nich z nadzieją na znalezienie syna.
- Barbara! - krzyknęła nagle przy jednej z nich - Znalazłam twojego Szymona!
Mimo panującego dookoła zgiełku puszysta brunetka zdołała wychwycić dźwięk swojego imienia. Z rozpędu przewracając się dwukrotnie, dobiegła na miejsce. Pośpiesznie wytarła spocone od strachu dłonie w swoją praktycznie morką od potu czerwoną bluzkę i chwyciła syna w ramiona. Było coś pociągającego w widoku małego chłopca zatopionego głęboko w opiekuńcze ramiona matki. Ale Helena mogła myśleć tylko o jednym: "Jeżeli ona znalazła swoje dziecko, to ja znajdę swoje." I mimo niewytłumaczalnego złego przeczucia chwyciła się tej myśli jak tonący brzytwy. Musiała odnaleźć syna. To nie ulegało wątpliwościom.
Bez słowa ruszyła dalej. Zostało jeszcze tyko kilka niesprawdzonych dzieciaków.
- Tomek! Gdzie jesteś?! - krzyknęła, starając się przekrzyczeć innych rodziców.
Kolejni ludzie znajdowali swoje pociechy. Niepewność i przerażenie przechodziły powoli w okrzyki radości. łzy smutku zmieniały się w łzy szczęścia. Jednak Helena nie mogła powiedzieć tego samego. Ochrypłym już głosem wciąż nawoływała raz za razem. Dopiero teraz zauważyła, że nie jest jedyną osobą, która ciągle szukała. Kilkanaście metrów dalej stała wysoka ruda kobieta u boku, wyjętego niczym ze starego amerykańskiego serialu, męża. W każdym jej ruchu już z daleka widać było fason. Nie wydzierali się na całe gardło po okolicy. Zapewne przeszli już obok każdego z znajdujących się na placu zabaw dzieci. Oczywiście kobietą tą była Zuzanna. Przełamując w sobie resztki wewnętrznego oporu Helena podeszła do nich. W końcu obecna sytuacja w pewien sposób ich łączyła. Gdy wreszcie stanęła przed nimi zauważyła, że ta pozornie idealna, ułożona kobieta trzyma się znacznie słabiej aniżeli sądziła. W jej oczach paliły się naprawdę marnie maskowane iskierki niepokoju. Lewą dłoń trzymała mocno zaciśniętą na ręce męża, a drugą, cały czas drżąc, poprawiała nieustannie opadającą na oczy grzywkę.
- Zuz... - Helen ugryzła się w język. Może to nie jest najodpowiedniejsza pora na kolejne kłótnie - Suzan. Też nie możecie znaleźć swojego synka?
Zuzanna z nieukrywaną satysfakcją spojrzała na przybyłą. Tragedia tragedią, ale zwycięstwo zawsze jest przyjemne.
Ryszard tymczasem dumnie wypiął pierś i po męsku potrząsnął dłonią Heleny. W świetle obecnych wydarzeń jako jeden z niewielu zachował zimną krew. Na jego dokładnie wygolonej twarzy nawet na chwilę nie zawitał smutek czy zwątpienie. Z drobnym ukłuciem zazdrości stwierdziła, że wybranek Suzan jest z nią w ciężkiej chwili. Czemu do cholery nie mogła tego samego powiedzieć o własnym mężu?
- Masz rację Helen - odpowiedziała jej wreszcie łamiącym się głosem Zuzanna - Sprawdziliśmy już każde z dzieci na placu i nie ma z nimi naszego Adama.
Z odrobiną sztuczności ukryła twarz w ramieniu męża i zaczęła szlochać. Może i nie wyglądało to zupełnie naturalnie, ale Helena zdawała sobie sprawę, że jest jej naprawdę przykro.
- Gdzie jest Artur? - zapytał znienacka Ryszard.
- Szczerze mówiąc nie mam pojęcia - odrzekła z nutą wstydu.
Mężczyzna kiwnął głową w zrozumieniu i skierował swój wzrok w lazurowe niebo. Po chwili milczenia dodał:
- Wezwałem już policję przez telefon. Niedługo powinni...
- Tu jest jeszcze jakiś chłopczyk! - czyjś krzyk w mgnieniu oka zelektryzował atmosferę.
Przed chwilą zapłakana i w rozsypce Suzan niczym rączy koń wyścigowy wystrzeliła w kierunku z którego rozległo się nawoływanie. Druga z kobiet również nie czekała nawet chwili. Pędziły na złamanie karku jakby od tego która pierwsza dobiegnie do celu, zależało czyje dziecko się odnajdzie. Helena znajdowała się mniej więcej pół metra za Zuzanną. Przez myśl przebiegło jej około setki sposobów w jaki mogłaby zatrzymać biegnącą przed nią kobietę. Mimo wszystko powstrzymała się utrzymując racjonalnością swoje zaskakujące pomysły na wodzy.
Za ogromnym kasztanem leżało skulone dziecko. Obydwie kobiety jednocześnie chwyciły je w ramiona.
- Tomek!
- Adam!
Chłopiec głośno kaszląc spojrzał na przybyłe i wyciągając ramiona w kierunku Suzan szepnął: "Mamo..."
Helena nie wierząc własnym oczom patrzyła na Zuzannę z dzieckiem. Spod grubej warstwy kurzu nie widać było koloru ubrania, przez co mogła łudzić się jeszcze dłużej. Bolesny zawód zaczął przeradzać się w początki paniki. "Nie ma... Nie ma... Nie ma jej kochanego synka...". Nie życzyła źle dla Zuzanny i Ryszarda, ale gdyby miała wybierać to skazałaby ich bez mrugnięcia okiem na wieczne tortury, żeby tylko to ona mogła trzymać w ramionach swoją pociechę. Z oczu bezwolnie popłynęły łzy. Ryszard ostrożnie położył rękę na jej ramieniu. Helena z dziką wściekłością odtrąciła ją. Cudze współczucie jej nie pomoże.
- Dlaczego... Dlaczego!? - zawołała ku niebu i zaniosła się płaczem.
Nagle do głowy wpadł jej szalony pomysł. A co jeżeli Tomek jest teraz z Arturem? Na pewno tak właśnie jest. Przecież jej synek nie rozpłynął się w powietrzu. Tyle, że gdzie mogli pójść? Znajdując kolejną drobinę nadziei, wstała i zdecydowanym krokiem poszła w kierunku ulicy Królewskiej. Nikt nie próbował jej powstrzymać. Już z daleka zauważyła, jak na wejściu do parku pojawia się jej mąż. W dłoni trzymał coś kolorowego. Zapewne tą zabawkę, o którą niedawno się o mało nie pokłócili. Ale teraz to nie miało znaczenia. Ważne było tylko, że jej synek jest bezpieczny. że nic się nikomu nie stało. Zupełnie nic.
Widząc, że żona wychodzi mu na przeciw, Artur zamachał nieśmiało dłonią i uśmiechnął się. Wiedział, że Helena nie pochwalała jego rozpieszczania syna, ale przecież miał tylko jego. Jedna zabawką w tą czy w tamtą nie stanowi przecież jakiegoś prawdziwego problemu wychowawczego. A chłopiec na sto procent się ucieszy na widok tego supermana. W końcu ta peleryna naprawdę prezentowała się zadziwiająco dobrze.
- Gdzie Tomek!? - do jego uszu doszedł krzyk żony. Zaniepokoił go ton jej głosu. I czemu pytała go o Tomka? Przecież był na placu zabaw razem z nią. Wyraźnie przyspieszył kroku.
Helena chwyciła go za ramiona i mocno potrząsnęła.
- Gdzie jest nasz synek? Został za tobą w tyle? - kobieta zadawała kolejne pytania.
- Nigdzie go ze sobą nie brałem - odpowiedział szybko - Przecież został z tobą na placu zabaw.
- Nie... To niemożliwe... Musiał być z tobą. Bo... Bo... - płaczliwy głos przeszedł w serię głośnych szlochów.
- Co się stało? - zapytał jeszcze Artur, ale widząc, że nie uzyska odpowiedzi przeszedł do działania.
Chwycił ją za rękę i zdecydowanym ruchem pociągnął za sobą. Musiał przekonać się na własne oczy o co tutaj właściwie chodzi.
Już z daleka zobaczył wznoszącą się jeszcze w powietrzu niewyraźną chmurę pyłu. Czuł jak dłoń żony wymyka mu się z palców, ale to nie miało w tej chwili znaczenia. Minął kilka stojących w bezruchu rodzin i dopadł wreszcie do placu zabaw. Tam również na moment przystanął starając ogarnąć zaistniałą sytuację. "Bomba" - przeleciało mu przez myśl. Trudno właściwie o inne skojarzenia. Wszędzie była rozsypana ziemia. Brakowało jedynie widocznych zniszczeń i miejsca bezpośredniej eksplozji. Ktoś chwycił go za ramię. Artur obejrzał się zdenerwowany i zobaczył przed sobą Ryszarda, męża Zuzanny.
- Twoje dziecko zaginęło Arturze. Policja jest już w drodze.
- Jak to zaginęło? Co tu się właściwie stało?
- Uspokój się to ci opowiem.
- Jestem spokojny - warknął.
Ręka na ramieniu zacisnęła się mocniej.
- Nie jesteś. Poczekam - dodał szorstko.
Artur z nienawiścią spojrzał w twarz Ryszarda, ale po chwili negatywne emocje odpłynęły tak szybko jak się pojawiły. Niedługo po tym zdołał wysłuchać krótkiej relacji na temat przebiegu wydarzeń. Wszystko wydawało się tak nierealne. Wręcz bajkowe. Tymczasem ludzie zaczęli już rozchodzić się. Artur z przerażeniem stwierdził, że im mniej osób potwierdzi tą niewiarygodną historię, tym mniej serio wezmą ją pod uwagę niezwiązani z nią bezpośrednio ludzie.
- Zostańcie na miejscu - poprosił głośno zebranych jeszcze w jako takiej kupie ludzi.
Rodzice spojrzeli na niego jak na wariata. Cokolwiek się wydarzyło, stało się właśnie tutaj i mogło się powtórzyć. Nikt o zdrowych zmysłach nie narażałby swoich bliskich na niebezpieczeństwo.
- Zaczekajmy chociaż razem na policję - zaproponował dalej Artur.
- Ja i tak nic nie widziałam - odezwała się jedna z kobiet.
- Ja też - potwierdziło kilka głosów.
Przez tłum przeszedł niemrawy pomruk. Ktoś z tyłu krzyknął:
- Ja już mam dość przeżyć na dzisiaj! Moja córka zresztą też!
- Nie może nas pan tutaj zatrzymać siłą!
- Ale... - ojciec Tomka spróbował odpowiedzieć.
- Ciebie tutaj nawet nie było! - kolejny nieznajomy krzyk przeszył powietrze.
Artur z zaskoczeniem rozejrzał się dookoła. Jeżeli zaraz czegoś nie zrobi, ludzie rozejdą się przed przyjazdem władz. A każde zeznanie mogło wnieść coś nowego.
- A gdyby to było wasze dziecko!? Nie chcielibyście zrobić dla niego wszystko co możliwe!? - wypalił.
Odpowiedziała mu cisza.
- Dobrze. Zostanę ze względu na waszego synka - powiedział w końcu stojący przed nim mężczyzna.
Paru osobom nie spodobał się przebieg sytuacji, ale wszyscy zostali na miejscu. Artur objął wciąż popłakującą żonę.
Kilkanaście nerwowych minut później w oddali rozległ się odgłos policyjnych syren. Niektórzy spojrzeli na siebie niepewnie, jakby żałując swojej decyzji.
Po chwili pierwszy radiowóz na sygnale zatrzymał się na ulicy Królewskiej.
**********
Tego było za wiele. Sam przecież wybrał tę robotę, ale czemu musiał odpowiadać na każde chrzanione wezwanie. Szybkim krokiem wszedł na metalową rampę prowadzącą wprost w starą kamienną bramę. Od niechcenia omiótł wzrokiem pomazane przez wandali ściany. Dlaczego akurat teraz? To była jego pierwsza randka od siedmiu miesięcy. I rzecz jasna tego dnia musiał dostać robotę. Z rezygnacją rozpiął marynarkę i obluzował krawat. W końcu ściągnął go i zmiąwszy w dłoni wsadził do kieszeni. Fakt. Nie lubił tamtej knajpy, ale nie mógł sobie pozwolić na inną. Chwilę jeszcze bawił się palcami z zwiniętym materiałem. Był pamiątką po ojcu. "Granatowy kolor to jedyny odpowiedni kolor dla chłopa" zwykł mawiać. Ehh... Co by nie mówić. Jego stary miał gust.
Nerwowo przesunął dłonią po skropionej brylantyną kruczo czarnej grzywce. Już w dzieciństwie, gdy widział jak inspektor Kojak czy nieco roztrzepany porucznik Columbo walczyli ze złem, czuł w sobie powołanie do pracy w policji. Obraz w szklanym ekranie miał w sobie coś magicznego. Przyciągał. Kiedy oni wchodzili do akcji to nawet najmisterniejsze plany złoczyńców musiały spalić na panewce.
Zdawał sobie sprawę, że w rzeczywistości nie będzie tak cudownie, ale to z czym się spotkał przerosło jego wyobrażenie. Z rozczarowaniem stwierdził, że dobro rzadko kiedy wygrywa. A przestępców często więcej jest po stronie stróżów prawa aniżeli wśród tak zwanych bandziorów. Pierwsze lata były wyjątkowo trudnym okresem, ale jakoś przez nie przebrnął. Wystarczyło tylko nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Płace chociaż nie najmniejsze w Polsce, również pozostawiały wiele do życzenia. Ale na to raczej nic nie można było poradzić. Chyba, że zbiórką "zapomóg" od wszelkiego rodzaju klientów. Nie był to jednak jego styl. łapówkami szczerze się brzydził. Jednakże takimi przekonaniami nie należy się nazbyt afiszować. Przecież raczej nikt nie lubi tracić pracy o byle głupstwo. Obecnie miał już trzydzieści dziewięć lat i stopień komisarza. A to wydawało się dość sporym dorobkiem jak dla nieskorumpowanego gliny. Już miał przejść dalej, gdy jego uwagę przykuł czarny, nieco zatarty napis na lewym zwieńczeniu bramy.
"Ziemia to chwast w ogrodzie Pana."
Nie był to jakoś szczególnie inteligentny tekst, ale znacznie wyróżniał się na tle gromady przekleństw i niezrozumiałych bazgrołów w stylu graffiti. Mężczyzna przystanął przed swoim znaleziskiem. Zawsze sądził, że chwastami są przestępcy. A właśnie on zajmował się ich pieleniem. Skoro wszystko to działo się na ziemi, to w pewnym sensie ją przez to pielęgnował. A skoro cała planeta ma być chwastem w bożym ogrodzie... Hm... Chyba wykonuje krecią robotę dbając o to wszystko. Uśmiechnął się pod nosem. Nie ma co - Wspaniałe podsumowanie swojego dorobku. A nawet w dniu takim jak ten, nieco absurdalnego humoru może zmienić sytuację. Już niemal bez nuty żalu wyrzucił do kosza drobny bukiecik złożony z przyozdobionych czerwoną kokardą goździków. Zaraz miał dojść na miejsce i nie chciał, żeby uwagę kolegów bardziej zajęła jego nieudana randka niż dzisiejsza sprawa. To co słyszał przez telefon wydawało się zupełnie pozbawione sensu. Spokojnym krokiem wszedł na parkową alejkę. Po lewej stronie stał rząd około trzymetrowych czarnych latarenek. Musiał przyznać, że prezentowały się naprawdę nieźle na tle dobrze przystrzyżonego angielskiego trawnika. Jedna miała zbitą żarówkę, ale reszta rozświetlała bladym blaskiem wieczorne początki ciemności. ścieżka skończyła się, a pod stopami poczuć można było twardy kamień. Po prawej stronie na płytach placu majaczył jakiś napis. W panującym zmroku mężczyźnie udało się odczytać jedynie słowo "Zwyciężyliśmy". Nie był tu jednak pierwszy raz i wiedział, że chodzi o walkę z wojskami Hitlera. Czy ogólnie naprawdę zwyciężyliśmy? Czy w obecnej Polsce można było godnie żyć? Media wręcz emanowały przemocą, nienawiścią i szeregiem zupełnych zboczeń. Zabrakło już czasu na dobre wiadomości czy zwyczajną, zdrową moralność. Gdyby wróg atakował dziś, zapewne niewielu stanęło by do walki. Jedyna wartość dla człowieka obecnych czasów jest wszechobecna mamona. Kto ją ma, ten może palić, mordować, gwałcić, a będzie mu wybaczone. Biednemu wystarczy za to głośniej puścić bąka w towarzystwie ważnej persony, a całkiem prawdopodobnie nie ujrzy już do końca życia światła słonecznego. Jednak nie była to pora na takie rozmyślania. Ganiąc się w myśli ujrzał w oddali plac zabaw i lekką niebiesko-czerwoną poświatę policyjnych kogutów. Raz jeszcze przyjrzał się sobie krytycznym okiem. Na pierwszy rzut oka nie nasuwał mu się jednoznacznie potencjalny randkowicz. W głowie miał już przygotowane całkiem racjonalne wyjaśnienie w postaci teatru. Na przykład "Mistrza i Małgorzatę". Co prawda ostatni raz w teatrze był jeszcze jako student, ale przecież nie każdy musiał o tym wiedzieć. A szansa na spotkanie jakiegoś znajomego policjanta, który mógłby podważyć jego wersję wydarzeń była jak jedna na milion.
Podniósł wyżej niedbale naciągniętą taśmę gotów w każdej chwili wyciągnąć odznakę w celu identyfikacji człowieka w cywilu naruszającego strefę przestępstwa. Jednak nikt się nie pojawił. Przeszedł kilka kroków dalej i rozejrzał się dookoła. Na ziemi leżała figurka supermana oznaczona plakietką dowodu numer 48.
- Tym razem nie uratowałeś wszystkich na czas - mruknął pod nosem mężczyzna.
Na łagodnym wietrze z liści drzew wciąż spadała żółtawa mgła. Na placu zabaw każdy ze śladów na piasku również dostał swój numer. Komisarz wątpił, że ktoś porządnie je rozdzielił na poszczególnych uczestników wydarzenia, ale takie rzeczy są jeszcze do naprawienia.
Już miał przejść dalej, gdy zza pleców usłyszał znajomy głos:
- Narusza pan miejsce przestępstwa. Proszę o dowód osobisty.
Komisarz powoli obejrzał się za siebie. Przed sobą miał starszego posterunkowego Wandelewskiego. Miał już ponad pięćdziesiąt lat i chociaż miewał dziesiątki okazji do awansu to został na swoim stanowisku. Historia może pokazać, że miał jednak trochę racji. Z powodu licznych zmian władzy jego wysoko postawieni koledzy potracili stołki, a on jak był w służbach porządkowych tak był do dziś. Kiedyś służyli nawet razem jako partnerzy na patrolach. Posterunkowy miał już siwe włosy i krótko przystrzyżony wąs. Nie należał do osób szczupłych co doskonale podkreślał rozległy mięsień piwny niemal wylewający się zza czarnego pasa.
- Nie poznajecie przełożonego starszy posterunkowy Walendewski?
- To ty Krzysiu? Tak żeś się wystroił, że w życiu bym nie poznał - szelmowski uśmieszek pojawił się na twarzy wraz z ostatnim słowem - Czyżbyś wreszcie poszedł na jakąś randkę?
Jeden na milion? Chyba powinien dziś grac w totolotka. Przynajmniej z jego niewiarygodnego szczęścia byłby jakiś zysk. Mimo wszystko zawsze warto spróbować.
- Nie. W teatrze właśnie mieli...
- Ta. Jasne. Mi możesz powiedzieć prawdę stary. ładna była?
Z rezygnacją opuścił głowę:
- Mógłbyś mnie chociaż tytułować zgodnie z rangą...
- Ależ oczywiście panie k-o-m-i-s-a-rz-u - odparł Wandalewski akcentując dokładnie każdą literę - I nie wymiguj się od odpowiedzi.
- Dobrze. Była ładna i miała na imię Agata - powiedział w końcu Krzysztof - A teraz może wrócimy do sprawy i zapomnimy o randce Waldek?
Funkcjonariusz bez słowa skinął głową z aprobatą i wskazał komisarzowi kierunek w którym powinien się udać.
- Wiedziałem - szepnął z satysfakcją.
Komisarz rzucił mu obojętne spojrzenie i poszedł dalej. Pod rozłożonym namiotem zauważył grupę około trzydziestu ludzi usadzonych na przenośnych krzesełkach. Całkiem sporo świadków. Między nimi przewijało się kilku lekarzy. Kątem oka zauważył również, że do karetki wnoszą jakiegoś mężczyznę na noszach. Szybkim krokiem poszedł w tamtym kierunku chcąc dowiedzieć się o nim czegokolwiek zanim go zabiorą. Sanitariusz zamykał właśnie tylnie drzwiczki, gdy komisarz zatrzymał je dłonią.
- Eee... Proszę pana. Musimy z nim jechać do szpitala - odezwał się zbity z tropu młodzieniec.
- Najpierw chcę się dowiedzieć co mu dolega.
- Mam rozumieć, że jest pan z najbliższej rodziny?
- Nie.
- A więc nie mamy o czym rozmawiać - stwierdził pielęgniarz - Nie udzielamy informacji o stanie pacjenta byle jakiemu przechodniowi.
- A może to, że jestem komisarzem dowodzącym dochodzeniem ułatwi sprawę? - to mówiąc wyciągnął odznakę i legitymację policyjną.
- A... Ja nie wiedziałem, że pan jest... No wie pan. Ten strój i w ogóle...
- Do rzeczy.
- Tak więc mężczyzna nazywa się Piotr Laniewicz i jest w stanie śpiączki. Nie możemy stwierdzić dokładnie przyczyny. Jedyne co jest pewne to fakt, iż nie ma żadnych obrażeń zewnętrznych prócz małego obtarcia na prawym boku.
Komisarz zapisał wszystko w swoim podręcznym notatniku. Robił tak zawsze kiedy dostawał jakąś sprawę. Nawyk może i ściągnięty z amerykańskich filmów, ale naprawdę skuteczny. Raporty raportami, ale własne zapiski zawsze są najlepsze.
- Dziękuje za te informacje. Możecie już jechać.
Nieznana przyczyna. A to ciekawe. Nagle jego przemyślenia przerwała zbliżająca się grupa ludzi. Z przodu szła ładna blondynka z mikrofonem, a tuż za nią dwóch kamerzystów. Wykorzystując moment jego zaskoczenia stanęła obok niego i zaczęła swoją kwestię:
- Stoimy teraz obok komisarza policji miasta stołecznego, Warszawy - bez przerwy się uśmiechając zadała pierwsze pytanie - Czy sądzi pan, że zamach na dziecko posła miał tło polityczne? Czy możliwe, że jest to atak opozycji?
Krzysztof ocknąwszy się zrobił trzy kroki w bok schodząc z obiektywu kamery i zapytał głośno:
- Kto wpuścił tutaj telewizję?
- Chociaż krótki komentarz. Prosimy - nie ustępowała dziennikarka.
Komisarz odepchnął od siebie mikrofon i chwytając najbliższego funkcjonariusza za ramię zapytał jeszcze raz:
- Kto wpuścił tutaj telewizję?
- Ten poseł stwierdził, że to doskonały pomysł i, że...
- Macie ich stąd zabrać.
- Ale jak to zabrać? Przecież...
- Nie ma żadnych "ale". To jest miejsce zbrodni, a nie jakieś reality show.
Przy łysawym mężczyźnie w garniturze kręciła się gromadka policjantów, udając ciężka pracę dla fotografów. Sam poseł stał teraz przesadnie smutny obejmując ramieniem swoją żonę, która z kolei trzymała w ramionach ich pięcioletniego synka. Dzieciak miał wciąż brudne ubranko i potargane włosy. Nie zwracał uwagi na liczne błyski fleszy i biegającego dookoła kamerzystę. Widocznie był już do takich sytuacji przyzwyczajony.
- Panie komisarzu. Niech pan uda się do tego polityka. Jego syn brał udział w tym strasznym wydarzeniu - zaczepił go sierżant dowodzący do tej pory akcją.
- A może dla odmiany powiesz mi gdzie są poszkodowani?
Policjant spojrzał na niego zdziwiony, jak gdyby obudził się właśnie z jakiegoś ciężkiego snu.
- Siedzą w tylnej prawej części namiotu, ale myślę, że komendant doceniłby gdyby...
Nie musiał go już dłużej słuchać. Przy tym całym pośle skakało już tyle policjantów, że lepszej ochrony nie mają nawet głowy państw. Zapewne nie wezwaliby go, gdyby nie fakt, że ten facet był tutaj. Ale komisarz przyszedł tutaj pracować, a nie szczerzyć zęby do obiektywów. Jakże to smutne, że policja stara się dopiero wtedy, gdy przestępstwo dotyczy osoby publicznej. Komisarz nie próbował sobie nawet wyobrażać, jak wyglądałaby cała ta sprawa pod pieczą dwóch czy trzech posterunkowych.
Z wcześniejszych doświadczeń stwierdził, że lepiej od razu pokaże odznakę na wejściu do namiotu z świadkami. Oczywiście tylko po to, żeby się nie zawieść marną ochroną tego miejsca. Zebrani wewnątrz ludzie okazali spore zainteresowanie tajemniczemu gościowi w garniturze. W jednej chwili rozpoczęły się szepty i plotki. Zważając na okoliczności nie mierzyli niżej niż FBI, archiwum X czy facetów w czerni. Chcąc jak najszybciej ukrócić podobne historie Krzysztof wyciągnął odznakę i powiedział:
- Witam wszystkich zebranych. Nazywam się Krzysztof Białecki i jestem komisarzem policji - przełknął zbierającą się w ustach ślinę - Szukam państwa Darowskich.
Szepty zamiast ustać, jedynie się nasiliły. W prawym kącie sali jakaś kobieta uniosła do góry rękę i delikatnie nią zamachała. Komisarz bez zbędnych słów udał się w tamtym kierunku. Już wcześniej wiedział, gdzie ich znajdzie, ale miał nadzieję, że swoim występem odrobinę uspokoi zebranych. Cóż... Człowiek może się mylić. Czas w jakim pokonał, dzielącą go
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.