Zith vs Malika - Nie bój się deszczu w mandarynkowym gaju

1
Zith vs Malika - Nie bój się deszczu w mandarynkowym gaju

Użytkownicy zarejestrowani na forum co najmniej od miesiąca mogą przyznawać opowiadaniom punkty wg schematu:

Pomysł - max 20 punktów.

Styl - max 20 punktów.

Realizacja tematu - max 10 punktów.

Schematyczność - max 10 punktów. (im więcej punktów, tym mniejsze chodzenie utartymi ścieżkami)

Błędy - max 20 punktów. (ort, gram, styl oraz językowe; im więcej punktów, tym mniej błędów)

Ogólnie - max 20 punktów. (wrażenia ogólne, przesłanie, wartości, itp.)

Ocena końcowa - zsumowane punkty





Termin składania prac do 22 października.

Opowiadania proszę wysyłać do Webera.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

2
TEKST I

Nie bój się deszczu w mandarynkowym gaju.


Rok 1863, Hakodate.

- Więcej sake. I atramentu. - Rozkazał karczemnemu chłopcu. Czuł, że głowa zaczyna mu ciążyć. Notatek także już nie widział dokładnie, wiedział jednak co chce napisać.

" Drogi Wędrowcze, gdy przepłyniesz dziesięciokrotną ilość mil w porównaniu do wypitego alkoholu - zrozumiesz, co miałem na myśli, przelewając na papier własne refleksje.
Świat nie jest płaski, stanowi kulę. Gdy pojąłem to po raz pierwszy, byłem jeszcze chłopcem. Zrozumiałem wówczas, że tak jak mój ojciec, będę kiedyś przecinał morskie fale, pokonując wielki, obły kształt. Nie sądziłem jednak, że gdy dorosnę - moje dłonie będą szukały tylko takich..."

- Meijer-san, możemy już iść? - ostrożnie spytał siedzący na brzegu ławy Japończyk.
W łagodnym świetle lampionów pomarszczona twarz pana Goto wyglądała na bardziej zatroskaną niż zwykle.
Meijer uważał, że jego przewodnik przypomina zastraszonego psa, nie raczył więc nawet na niego spojrzeć.
Alkoholowym podmuchem osuszył atrament, po czym zamknął niewielką oprawę i dźwignął się z miejsca.

Na ulicach Hakodate zawsze panował tłok.
W deszczowe dni twarze obywateli przypominały maski pozbawione emocji. Bram zdawał sobie sprawę z mentalności mieszkańców, jednak zakorzenioną w tradycji rezygnację z okazywania uczuć uważał za zbędna ofiarność. "Małe, szare kukły z naciętymi otworami na oczy" - przypomniał sobie słowa pijanego żeglarza, próbującego opisać ludzi z wyspy, gdy płynął tu po raz pierwszy.
Teraz szedł dziarskim krokiem za plecami pana Goto.
Obcokrajowcy przeważnie nosili się na modę francuską, ciemne cylindry łatwo było dostrzec ponad głowami przechodniów.
Meijer miał jednak gdzieś najnowsze trendy. Cenił w ubiorze wygodę.
Poły kolorowego palta rozchylały się na boki, gdy poruszał się w tłumie jak człapiący niedźwiedź.
Opadające na ramiona jasne włosy zlewały się z linią brody, a broda z wąsami, dlatego głowa Brama przypominała prędzej wizerunek baśniowego króla, niż holenderskiego kupca. Chwiejny krok, oddech i zarumienione poliki zdradzały pociąg do alkoholu. Miał też inną, zdecydowanie większą słabość.

"Drogi Wędrowcze, byłem kiedyś w mieście klatek. Yoshiwara drogo sprzedaje własne córki. Nie dla mnie długie i złożone ceremoniały. Zasmakujesz tam gościnności, tradycji oraz egzotyki wysokiej klasy, lecz próżno szukać nieskrępowanego śmiechu i satysfakcji jaką daje obopólne zaspokojenie kochanków."

Zbliżał się do dzielnic miłości. Już po wyjściu z lokalu mijał dostojne panie, mimo to unikał ich powłóczystych spojrzeń. Odznaczały się między przechodniami niczym wielobarwne kwiaty. Tylko wprawne oko znawcy potrafiło dostrzec kurtyzanę wśród gejsz. Nie patrzyły na Maijera jak na resztę potencjalnych, bogatych klientów. Był cudzoziemcem (w dodatku niemodnie ubranym) mógł zatem liczyć jedynie na ciekawość.

"Trzeba przemierzyć połowę świata, Wędrowcze, by wiedzieć w których zakątkach rosną najciekawsze okazy. Jedne będą ulegle wyginać łodygi za dotykiem Twoich palców, inne jak złośnice poranią dłonie kolcami. Być może znajdziesz i takie, których żal będzie zrywać. Przystaniesz wówczas i będziesz podziwiał jak rozchylają w słońcu płatki, jak zachłannie spijają krople deszczu."

***
WWWZawsze żywił sentyment do tych małych, kulistych owoców. Mandarynki, jak i wszelkie inne cytrusy miały dla niego
sprośny, oczywisty kształt. Uśmiechał się pod wąsem, gładząc chropowatą skórkę.
Pani Ishiguro dostrzegła go pomiędzy drzewami ogrodu. Odwrócił się, słysząc trzaśnięcie rozkładającego się wachlarza i jego nerwowy trzepot.
- Ishiguro-san, witaj. - Skłonił się wolno. - Wybacz, nie zauważyłem...
- Nie szkodzi.

Odrobina kurtuazji... Oczywiście, że nie szkodzi. - Pomyślał chytrze, podnosząc wzrok na ku dostojnej sylwetce.

Stała na niewysokich schodkach w towarzystwie dwóch służących i uczennic, przypominając
ołtarz z bocznymi skrzydłami. Niewątpliwie była w tej chwili główną ozdobą całego ogrodu.
Jasnoróżowe kimono strzegło jej kształtów niczym z dumą noszona zbroja.
Jeszcze kilka lat temu Ishiguro należała do klasy oiran, niestety liczne intrygi w środowisku kurtyzan oraz przemiany polityczne zmusiły ją do osiedlenia w uboższej dzielnicy Hakodate.
Mimo to jej dom wciąż słynął z najlepiej wyszkolonych kochanek. Zajmowała się także
kształceniem przyszłych gejsz, z czego czerpała zyski.
- Holenderskie statki mają za mało towaru, że sprawdzasz jakość owoców w moim ogrodzie, Meijer-san?
- W żadnym wypadku! Byłabyś za twardym negocjatorem. Z resztą wiedziałbym, że najsłodszy towar trzymasz na zapleczu.
- W takim razie zapraszam do środka. - Odwróciła się wolno w stronę wejścia, patrząc wymownie na gościa.

„Najznamienitsza z kapłanek bóstwa Inari wciąż posiadała jej łaskę i moc płomiennego spojrzenia.”

WWWSzedł za orszakiem Ishiguro wzdłuż cienkich, drewnianych ścian, wspominając pierwsze spotkanie z panią domu. Nie byłby w stanie powiedzieć,
czy ktoś mu wówczas polecił miejsce, a może został przyprowadzony jako gość? Sake i wino
lały się zazwyczaj szerokim strumieniem, gdy dochodziło do sfinalizowania korzystnego interesu.
Zrobiła na nim wrażenie tamtego wieczoru. Jej podopieczne nie były gorszej urody. Pamiętał, że wziął udział w długim ceremoniale. Wysłuchał śpiewu i obserwował tancerki. Zerkał na swojego skośnookiego towarzysza. Na twarzy dostrzegał podziw mieszający się z rozmarzeniem. Zupełnie jakby w tych sennych pląsachJapończyk odczytywał ukrytą wiadomość, a wysoki, szczebiotliwy głos gejszy niósł mu w pieśni
najsłodsze komplementy. Bram nie rozumiał w jaki sposób miałoby to zastąpić grę wstępną i rozpalić zmysły.
Chwilę po tym miał się przekonać jak bardzo został uproszczony sam akt.
- Co robisz, Mejer-san? - Na wpół rozebrana kurtyzana była bliska płaczu.
- Chcę, abyś wystawiła nieco język, tylko tyle - tłumaczył cierpliwie, lecz Kiko dalej wyglądała na zdezorientowaną, odwracając usta.
Zerkała też na uchyloną szparę w drzwiach.
Ishiguro wiedziała od tamtego momentu, że holenderskiego gościa należy traktować w sposób szczególny.

„Żadnych pocałunków, ani pieszczot. Nie w Kraju Wschodzącego Słońca.
Jesteś mężczyzną, więc weź to, za co zapłaciłeś...”

WWWZa drugim razem ich spotkanie wyglądało zupełnie inaczej.
Pani domu sama wysłała sługę, by czekał na Brama, gdy statek zawita w porcie.
Nie było już żadnych przedstawień i wystąpień gejsz, ceremoniał ograniczono do posiłku przy akompaniamencie muzyki.
Po kolacji przed mężczyzną ustawił się rząd najlepszych kurtyzan, Ischiguro zaś kolejno wymieniała ich cechy i zalety.
- Ależ to wybór zbyt trudny! - odparł wycierając usta. - Proszę, nie tak oficjalne, napijcie się ze mną, drogie panie.

„Obnażyły przede mną swe wdzięki ufnie - nie ulegle.”

Upił je i zabawiał anegdotami o spotkanych przez siebie kobietach z odległych, barwnych zakątków świata.
Potem zrobił konkurs najładniejszych piersi. Wodził palcem kolejno po dekoltach, rysując morski szlak
swojego statku.
Były zachwycone, lecz Ishiguro, choć pijana, niecierpliwiła się i ponaglała.
- Podobno herbata pierwszej klasy zrobiona jest z listków rosnących na czubku herbacianego drzewka... A ja cenię najwyższą jakość. - Spojrzał chytrze w ciemne oczy
zaskoczonej pani domu.
- To cię będzie słono kosztować, Mejer-san - odparła, gdy minęło zdumienie.
- Słono kosztuje, co słodko smakuje. Uczynisz mi ten zaszczyt, Ishiguro-san? Spędzisz ze mną noc?
Chwila ciszy. Wstała bez słowa, skłoniła się i była gotowa oddalić się z nim do osobnych
pomieszczeń.

„Dopiero wtedy zdradzono mi rąbek tajemnicy. Rozmazałem szorstką granicę maski na
skórze, ogrzałem oddechem przywykłe do do wiatru skronie. Przez uchylone drzwi
pokazałem jej co potrafię, jak prostytutka prezentująca swoje talenty i teraz sprawiłem, że sama mnie zapragnęła. Jak powietrza, jak życia zaciskając drobne pięści na prześcieradle.”

Nauczył się już w młodości wsłuchiwać w oddech swoich braci oceniając, czy śpią. Podobnie było na statku we wspólnej kajucie żeglarzy. Z czasem wiedział kiedy usnęło niebo, wiatr i deszcz. Poznał więc także, kiedy traci czujność kobieta z Kraju Wschodzącego Słońca.
Zgarnął cicho swoje rzeczy i z wyjątkową ostrożnością wymknął się z pokoju do dalej położonych pomieszczeń.

***
- To za dużo.
- U innych nie będzie taniej, Mejer-san.
Poranek nie zaczął się dla Brama korzystnie. W faktorii dwóch z pięciu kupców odmówiło mu sprzedaży towaru,
a trzeci bezwzględnie zawyżył cenę. Pan Adachi zazwyczaj uczciwie wyceniał asortyment czyjś oraz własny. Niejednokrotnie polecał Holderowi nowych kupców, lecz teraz nawet on wydał się Bramowi nieufny i podejrzliwy.
- Złe czasy idą. Od morderstwa Li Naosuke minęło pięć miesięcy, a wściekłość i oburzenie nie gaśnie. Ludzie są podzieleni. Niektórzy sprzyjają cudzoziemcom, inni są za ponownym zamknięciem granic.
- Zamknięciem? A niech mnie! Czy dwieście trzydzieści lat dobrowolne izolacji to mało?
Wśród elit konserwatyści znów doszli do głosu, poza tym, Mejer- san... - Japończyk nachylił się do mężczyzny, a ten zaciekawiony także przysunął ucho - podobno widziano tu roninów z Mito. Wczoraj w porcie zginął kolejny Amerykanin.
Bram zmarszczył krzaczaste brwi i spojrzał na czubki swoich butów.
- Chcesz powiedzieć, że szykuje się kolejny chaos?
- Jest niebezpiecznie, kto wie, może to nasza ostatnia wymiana.
- Moich przodków ugościł po trudach podróży sam szogun Tokugawa, a następne pokolenie należało do Holenderskiej Kompani Wschodnioindyjskiej. Nie po to pradziad deptał wizerunki katolickich świętych przed zejściem na ląd, by po dwustu latach jego potomek nie mógł targować się z japońskimi kupcami! Tim, Thomas - zawołał na swoich ludzi rozglądających się po wystawionych towarach. - Dopiszcie do listy dwie skrzynie od pana Adachi. Skłonił się i odwrócił od lady.
- Jest takie stare powiedzenie o pokoleniach, Mejer-san. Ojciec pracuje w pocie czoła, syn rozwija interes, a wnuk roztrwania majątek.
Holender wysłuchał Japończyka, chwilę pomyślał i wzruszył ramionami.
- Dlatego nie będę się spieszył z posiadaniem potomka - odparł i roześmiał się gromko.

***
- Dziś na smutno, Mejer-san?
- Tak, panie Goto. Dziś pijemy na smutno.

„Drogi Wędrowcze, koniec niektórych chwil chciałoby się oddalić, a innych przyspieszyć. Cierpienie i radość... Pomiędzy nimi istnieją te zwyczajne momenty, również stanowiące dokonujący się cykl, jak napełniane winem puchary, jak odpływy i przypływy.”

- Kończymy przygotowania do dalszej drogi. To moja ostatnia noc tutaj, jutrzejszą spędzę już na statku. - Pan Goto pokiwał głową, prawdopodobnie zastanawiając się nad wynagrodzeniem.
- Ostatnia noc - powtórzył przewodnik.

„Wszystko ma swój koniec i niczego nie da się odsunąć całkowicie. Człowiek się łudzi. Nieustannie.”

Bram wstrzymał kubek z sake wpół drogi i spojrzał w twarz Japończyka. Wahał się tylko przez moment.
Po kilku chwilach był już w domu Ishiguro. W ciągu godziny nauczył pięć młodziutkich kurtyzan
weselnej piosenki ze swoich rodzinnych stron. Zasłaniały usta chichocząc, gdy Bram krzywił się, strojąc głupie miny podczas ich fałszu.
Strasznie kaleczyły język.
- Ischiguro-san - zabawę przerwał przejęty Goto.

WWWStali w deszczu nieruchomi jak posągi. Mejer schodził po schodach sztywno, lecz z podniesioną głową.
- Bram Mejer. Holenderski kupiec i złodziej. - Głos dowódcy był mocny, choć żeglarz zawsze uważał, że jest coś melodyjnego w języku Japończyków, co nie pozwala traktować ich całkiem poważnie.
- Sotomura oraz Oshin, jak mniemam? Czyżby intryga polityczna sięgała aż tutaj?
- Jak śmiesz kpić, psie! - Ronin zza pleców dowódcy wysunął się o krok, z dłonią na rękojeści. Zatrzymało go ramię Sotomury.
- Nasz zagraniczny gość ma za nic tradycję i zwyczaje. Nie szkodzi. Tocząca się po błocie głowa będzie dla mnie wystarczającym zadośćuczynieniem.

„Nadciągają ciemne chmury, a ja stoję samotnie w lesie. Z dala od domu. Z dla od kogokolwiek.”

Bram zmarszczył brwi. Nie spodobał mu się spokój i opanowanie w tonie Sotomury.
Najgroźniejszy z roninów zdawał się być wręcz pogodny!
- Z powodu jakiej zbrodni miałbym ją stracić?
- Sporo zapłaciłem za prawa do mizuage pewnej maiko. Okazało się jednak, że nie jest już dziewicą. Pochodziła z tego domu...
Ischiguro wnet znalazła się przy ramieniu Sotomury.
- Panie, zapewniam, że dziewczęta z mojego domu są...
- Milcz! - Warknięcie mężczyzny mogłoby uspokoić sztorm na Pacyfiku. - A ty pokaż, że jesteś mężczyzną i stań do walki.
- Cudzoziemcom nie wolno nosić broni - odparł krótko. Sotomura nie czekając, chwycił katanę jednego ze swoich ludzi i rzucił pod nogi Brama.
- Podnieś miecz.
Nawet nie spojrzał na klingę. Stał nieruchomo. Deszcz obficie spływał po twarzy, sklejając długie,
jasne pukle, ściekając po brodzie i wąsach. Był na to nieczuły, jak i na wiatr,
na nieznośne kołysanie oraz uparte spojrzenie, choćby i ronina z Mito.
- Podnieś, albo ona pierwsza zakosztuje stali! - Chwycił Ishiguro za włosy. Jednym szarpnięciem zmusił, by uklękła. Kobieta drgnęła, czując ostrze przy szyi.
Bram wziął głębszy oddech i wolno spojrzał pod nogi. Szelest deszczu był jedynym doradcą.

„Być może powinienem przemyśleć swoje życie, zastanowić się, ile wyrządziłem krzywd, a ilu kobietom ukazałem najwyższy szczyt Fuji...”

Schylił się i zgarnął rękojeść razem z błotem. Gdzieś na schodach rozległo się zlęknione
westchnienie dziewcząt.
- Dotąd myślałem, że bronicie chłopów, a nie mordujecie kupców w nieuczciwej walce?
- To dopiero początek. Zbyt długo gościliście na tych ziemiach. Tradycji nie można kupić za żadne złoto.
Ujął miecz w obie dłonie i podniósł klingę. Ruszył naprzód. Bram wzniósł katanę rękojeścią do góry,
jedną dłoń zsunął w dół i pionowo przyblokował miecz Sotomory. Obrócił się, wyminął go, a wolną dłonią pchnął w plecy.
Ronin poleciał do przodu jak uczniak, tracąc równowagę. Obrócił się zaskoczony, migdałowe oczy były rozwarte do granic.
- Łatwiej atakować w grupie, niż samemu, co? - Zakpił, zdając sobie jednocześnie sprawę, że to koniec żartów, szczęścia i wyuczonych sztuczek. Sprowokował go, ośmieszył na oczach ludzi, mógł liczyć na lodowatą furię i szybką...
- Aaaa... - podniósł się z charczącym rykiem, pędząc na Holendra.
Ułamki sekund, błyski stali. Odbił pierwszy cios, uniknął ostrza, najmniej przemyślany zamach, napędzany emocjami. Miał go za sobą. Miecz przeciął powietrze tuż nad uchem.
Teraz albo nigdy, obrócił się opuszczając klingę po skosie. Próżnia. Błąd nagrodzony rozciętymi mięśniami pleców.
Odruchowo wyprostował pierś, ostrze przejechało pod żebrami. Bram padł jak kłoda w błoto.

„Ach, do diabła z tym, kochałem, smakowałem, żyłem! I Tobie też tego życzę.”

Patrzył przed siebie, w niebo. Słyszał przerażony krzyk kobiet. Podbiegły otaczając go jak jasne motyle. Stanął nad nim także Sotomura
oraz pan Goto, lecz Bram Mejer nawet w ostatniej chwili życia miał jedno w głowie. Zmęczonym spojrzeniem
przemykał po twarzach zatroskanych niewiast. Widział tylko piękno, ich gładkie szyje, mokrą od deszczu skórę i piersi. Uwielbiał ich różnorodny kształt. Wszystkie były niepowtarzalne. Zupełnie
jak owoce z rożnych stron świata. Te zaś niewielkie mandarynki z Kraju Wschodzacego Słońca upodobał sobie najbardziej. Mokry jedwab przylegał do urokliwych krągłości, zdradzając ich tajemnicę, a wszystkie skierowane były w stronę Brama.

"Więc, drogi Wędrowcze, nie bój się deszczu w mandarynkowym gaju, bo śmierć w nim jest na prawdę piękna."

Skinął w stronę Sotomury, ronin ukląkł przy nim na jednym kolanie. Konający zebrał resztkę sił, chwycił za biały kołnierz i przyciągnął go do siebie.
- Miałem je wszystkie... - wyszeptał i skonał.

---------------------------------------------------------------------------------------------

TEKST II
Nie bój się deszczu w mandarynkowym gaju.

    – Chciałabym tylko normalnie żyć, iść na zakupy i nie zastanawiać się, czy wziąć szynkę czy może mielonkę i kawałek sera, nie musieć wybierać między jogurtem a serkiem homogenizowanym i to jedną sztuką, bo jeszcze rachunki trzeba zapłacić... Wie pani, gdyby chodziło o mnie, to wszytko jedno, najem się suchym chlebem, ale jemu nie potrafię odmówić, przecież nie wymaga aż tak wiele. Masełko, serek i szynkę, poproszę, mówi, a przy tym uśmiecha się tak, że miękną mi kolana. Zawsze dzieli sobie na porcje, wyjada masło, potem chleb, a najlepsze zostawia na koniec. Tak jak my w domu, chociaż tam jakikolwiek dodatek do pieczywa był rarytasem, ale wtedy mój brat podkradał trochę smalcu... – westchnęłam, nawet po tylu latach ciężko mi było mówić o Alim. – Po prostu chciałabym dać Erykowi lepsze życie...
    Z monologu wyrwał mnie trzask zamykanego notatnika. Wzdrygnęłam się i podniosłam wzrok na siedzącą za biurkiem naprzeciwko starszą kobietę. Psycholog na usługach Opieki Społecznej, jednak wyposażenie biura dobitnie mówiło, że pracą na rzecz państwa zajmuje się tylko po godzinach. Skórzane fotele, regały z litego drewna zastawione książkami, ściany w gustownej boazerii i karafka z koniakiem obok kominka. Żaden szczegół nie pozostawiał wątpliwości jaki status społeczny reprezentuje, a ja miałam jej wyjaśnić, dlaczego mam problemem z utrzymaniem siebie i dziecka z psich groszy przyznawanych przez socjalkę. Zgrzytnęłam zębami. Nie byłoby tego cyrku, gdybym nie poprosiła o zwiększenie świadczeń.
    – Pani czas minął. – Uśmiechnęła się wymuszenie i poprawiła okulary. – Zapraszam za – spojrzała na kalendarz – trzy tygodnie.
    Wstając, dała mi do zrozumienia, że nie jestem tam dłużej mile widziana. Zerknęłam na zegar – była za dwadzieścia trzecia. Prychnęłam. Znowu zje lunch kosztem moich pięciu minut. Nie dość, że dla niej godzina liczyła sobie tyle co lekcja w szkole, to jeszcze wyganiała mnie przed końcem czasu.
    Za oknem pociemniało i pokój zatonął w półmroku, jakby ktoś nagle zaciągnął żaluzje. Jak niemal każdego popołudnia tego lata – zanosiło się na ulewę. Skrzywiłam się, zabrałam torebkę z kozetki i ruszyłam do wyjścia. Chciałam zdążyć do samochodu przed deszczem. Nie znosiłam moknąć.
    – Nie bój się deszczu w mandarynkowym gaju, An.
    Zastygłam z ręką na klamce. Po plecach przebiegły mi ciarki. Przełykając z trudem, odwróciłam się do kobiety. W tym momencie zapaliła lampkę na biurku, w ręku trzymała pomarańczowy owoc.
    – Jak mnie pani nazwała? – Głos miałam schrypnięty przez zaciskającą gardło gulę.
    – Słucham? – Kobieta uniosła brwi, zdjęła okulary i położyła obok mandarynkę. Wyglądała jakby myślami była już daleko stąd, a na pewno najdalej od moich problemów.
    – Jak mnie pani przed chwilą nazwała – powtórzyłam, opanowując nerwy.
    Pierwszy szok minął i teraz przyglądała mi się uważnie. Cholera. Tylko brakuje, żeby mi zesłała na kark psychiatrę, z adnotacją, że pacjentka zachowuje się raczej dziwnie... Ale nie, tylko spojrzała na akta przez wyciągnięte na odległość ręki okulary.
    – Marta Szeron, o ile to pani prawdziwe dane... – zawiesiła głos i znacząco uniosła brwi.
    Psiamać! Ładuję piłkę do swojej bramki. Uśmiechnęłam się głupio i puściłam zaciskaną kurczowo klamkę.
    – Oczywiście. Musiałam się przesłyszeć i tyle. – Drzwi uchyliły się cicho. – Nie zabieram dłużej cennego czasu.
    Wyprysnęłam na korytarz, tak szybko jak się dało bez wzbudzania podejrzeń. Nim zamknęłam za sobą drzwi, dostrzegłam dziwny błysk w leżących na aktach okularach, a listek na ogonku mandarynki się poruszył. Walczyłam z pokusą by ponownie wejść do gabinetu, ale pierwszy grzmot nadchodzącej burzy przesądził sprawę. Pognałam korytarzem, jakby mnie ścigał sam Zły, myśląc tylko o jednym – albo raczej starając się o tym nie myśleć – że nie zdążę przed deszczem. Dotarłam do samochodu dokładnie w chwili, gdy pierwsze krople zaczęły robić kleksy na przedniej szybie. Odetchnęłam głęboko, podkręciłam muzykę do maksimum i ruszyłam przed siebie, nucąc stare kołysanki, które powinny uśpić burzowe demony.
*
    – Patrz! Wyszło mi! – Eryk zapiszczał uradowany. – Uczyli nas dzisiaj w świetlicy robić kocią kołyskę, kolega, znaczy, uczył nas...
    – Kolega nas uczył – poprawiłam automatycznie, zwalniając i nachylając się nad kierownicę, żeby dojrzeć drogę w strugach wody lejącej się z nieba.
    Już od pół godziny próbowaliśmy dojechać do domu, ale drogi były pozalewane, a samochody ślimaczyły się jakby zima zaskoczyła kierowców przed sezonową zmianą opon. Jednak takiej ulewy jeszcze nie widziałam. Nawet w szkole odwołano ostatnią lekcję, żeby dzieci mogły zdążyć do domów przed prognozowaną nawałnicą. Kiedy podjechałam pod bramę, Eryk już na mnie czekał i ledwo usiadł na tylnej kanapie, zaczął mówić. Ciągle gadał. Nie, nie gadał – on nawijał jak katarynka. Osiem godzin szkoły, zabawy i wrzasków wśród rówieśników nigdy mu nie wystarczało. Zawsze dostawałam relację dnia ze szczegółami od momentu, kiedy puściłam jego rękę o siódmej trzydzieści rano i zamknęłam drzwi klasy. I jak zawsze nie słuchał.
    – ... ją robić ze sznurków, takich na pranie, co ma u siebie za domem...
    Wzdrygnęłam się i potarłam nadgarstek, na sekundę puszczając kierownicę.
    – Sznurki? – spytałam, zerkając na syna we wstecznym lusterku. Majstrował coś przy plątaninie szarego powrozu, pozawijanego na palcach. Nie patrzył na mnie.
    – Mama mu dała kawałki, bo i tak się marnowały.
    Zrobiło mi się ciepło na samo wspomnienie nadwyżki brązowego sznurka, zwisającej z dwóch stron wieszaka na pranie za domem, o którym od dwudziestu lat próbowałam zapomnieć.
    – Eryk, o czym ty mówisz? – spytałam trochę za ostro, ale humor niezbyt mi dopisywał. Od samego rana jakby los się na mnie uwziął i rzucał do przełknięcia kęsy niestrawnych wspomnień. Najpierw moje prawdziwe imię, potem ten cholerny deszcz, a teraz jeszcze sznurki! – Jakie sznurki, synek? – Odetchnęłam, zerkając na niego. Mały był Bogu ducha winny, że mi się dzień nie układał.
    – No takie do kołyski. Mama, znowu nie słuchasz! – Podniósł głowę i ściągnął wargi w ten śmieszny sposób jakby chciał zacmokać.
    Zawsze mnie tym rozbawiał. Uśmiechnęłam się i skupiłam z powrotem na drodze.
    – Masz rację. Opowiedz mi jeszcze raz, co to ta kocia kołyska, dobrze?
    Rozpromienił się i zaczął po kolei opisywać sposoby układania i przekładania pętli między palcami, żeby zmieniała wzory.
    Kochałam swojego syna, bardzo, był dla mnie najważniejszą istotą na świecie, ale nie potrafiłam zbyt długo skupiać się na tym co mówił. Chyba jakaś reakcja obronna umysły przed zagadaniem – wyłączyć się. Zresztą, miałam teraz co innego na głowie.
    Nie podobało mi się, co zobaczyłam w gabinecie pani psycholog. Już to kiedyś widziałam, tyle że nie mogłam sobie przypomnieć gdzie. Jedno wiedziałam na pewno – wspomnienie nie należało do przyjemnych. No i coś było nie tak z tą cholerną pogodą! To już nie nawałnica, a rwąca rzeka lejąca się z nieba. Boże, jak ja nienawidziłam deszczu...


    – Będzie świetna zabawa, zobaczysz! Chodź, zanim mama wróci z pola – Ali pociągnął mnie za rękaw, a kiedy zaczęłam stawiać opór, chwycił nadgarstek tak mocno, że aż syknęłam z bólu.
    – Ali, ja nie chcę. – Spróbowałam rozluźnić zaciśnięte palce, z marnym skutkiem jednak.
    Mój brat bliźniak był wyższy o głowę i sporo silniejszy. Zawsze dopinał swego, jeśli chciał mnie gdzieś zaciągnąć i jedynym sposobem żeby się wymknąć, był płacz. Już miałam zacząć wrzeszczeć, kiedy spojrzał na mnie tak, że szloch utknął mi w gardle.
    – Pójdziesz i kropka. Potrzebuję cię tam, a jeśli będziesz ryczeć, powiem tacie, że byłaś niegrzeczna.
    Przez siedem lat życia, Ali nigdy na mnie nie naskarżył, chociaż nie należałam do świętych. Czasem nawet przejmował na siebie winę. Gdyby mi wtedy przyłożył, nie bolałoby tak bardzo, jak ta zdrada... Pozwoliłam się ciągnąć, zbyt zszokowana, żeby protestować. Zatrzymał się przed suszarką na pranie i wepchnął mnie pod nią. Majstrował przy niej już wcześniej, bo coś za dużo sznurków zwisało na obu końcach. Popatrzyłam do góry i na niego, coraz mniej pewna, że to ciągle będzie zabawa.
    – Ali, ja...
    – Będzie fajnie, zobaczysz – przerwał mi i przysunął małą pętlę zawiązaną na końcu jednego ze sznurków. – Tylko włóż tu rękę...



    – Mama! Włóż tu rękę tylko! – Eryk musiał krzyknąć, żeby sprowadzić mnie na ziemię.
    Rozejrzałam się dookoła, staliśmy w przedpokoju naszego mieszkania. Serce zaczęło mi walić jak oszalałe, czoło miałam mokre od... potu? Dotknęłam włosów i spojrzałam po sobie. Cała byłam mokra, musieliśmy przybiec z samochodu bez parasola. Ale kiedy? Wzdrygnęłam się i pobiegłam do łazienki zmienić ubranie, zostawiając osłupiałego chłopca z wyciągniętymi w moją stronę rękami.
    Kiedy wróciłam, Eryk siedział na podłodze dużego pokoju i w pełnym skupieniu zagryzając wargę, obmyślał kolejne sposoby zabawy ze sznurkiem. Tak bardzo przypominał w tym momencie Alego, takie same kręcone włosy, nos lekko zadarty i oczy starego człowieka, mądre, głębokie jak studnia po wiosennych roztopach. Mój kochany, zły Ali...
    Straszne wspomnienia wracały jak koszmar, który nawet po przebudzeniu czai się tuż pod powiekami, czekając tylko na chwilę słabości, na moment, kiedy znowu zamknie się oczy...


    Obudził mnie własny szloch i coś jeszcze. Było mi mokro i zimno, a powietrze pachniało mandarynkami i miętą. Jak lemoniada, którą Ali czasem dla nas robił. Nie wiedziałam skąd bierze owoce, nie mówił mi gdzie znika na całe godziny, ale zawsze potem wracał z kieszeniami wypchanymi pomarańczowym słońcem. Tak je nazywaliśmy, nasze małe namiastki przyjemności w domu, w którym brakowało nawet soli do mdłego rosołu z dwa razy gotowanego kurzego korpusu. Jedynie mięty mieliśmy pod dostatkiem, cały zagon za domem. Chowaliśmy się w nim przed pijanym ojcem.
    Wstrząsnął mną dreszcz na samo wspomnienie tej rozpalonej alkoholem twarzy i ręki, która robiła się tym cięższa im więcej wypił. Spróbowałam otworzyć oczy, ale ktoś położył na nich dłoń, przytrzymując powieki.
    – Jeszcze nie czas, An. Cierpliwości, Laleczko – usłyszałam szept tuż przy uchu i owionął mnie zapach domowej lemoniady.
    Nogi się pode mną ugięły i poczułam naprężające się sznurki na nadgarstkach. Nim zawisłam, ktoś złapał mnie w pasie. Przepełniony lodem chichot wypełnił mi głowę, a potem była już tylko nicość...



    – Nic, co ugotowałaś nie jest dobre.
    Eryk podparł głowę na rękach i naburmuszony wpatrywał się w talerz z lichym rosołem bez marchewki i jakichkolwiek przypraw, pośrodku którego pływały kawałki suchego chleba. Obok stał garnek z czymś, co przy dużej dozie optymizmu mogłoby uchodzić za piure ziemniaczane ze skwarkami.
    Spojrzałam na chochlę, którą trzymałam i bałagan, jaki zostawiłam w kuchni. Zaczęłam się trząść. Usiadłam, żeby mały nie zauważył, że coś jest nie tak.
    Ale co? Co się ze mną dzieje? Wariuję? A może tracę pamięć? Może ten psychiatra wcale nie byłby takim złym pomysłem...
    – Miał być gulasz. – Eryk wyrwał mnie z zamyślenia.
    Kiedy patrzyłam na niego, nie wiedząc co powiedzieć, z nosa do talerza skapnęła mu łza. Niezbyt dobry sposób na doprawianie dań, przeszło mi przez myśl.
    – Obiecałaś! – spojrzał na mnie z wyrzutem i takim smutkiem, że serce podeszło mi do gardła.
    Odsunął głośno krzesło i tupiąc, poszedł na kanapę. Włączył kanał z bajkami, całkowicie zatapiając dwupokojowe mieszkanie w kakofonii głosów animowanych postaci.
    Tak jak nie potrafił przestać gadać, tak też oglądanie bajek po cichu nie wchodziło w rachubę, jakby musiał zagłuszać własne myśli, nie dając im czasu ani możliwości wyjścia na zewnątrz. Żeby przypadkiem nie zaczęły dopominać się o swoje.
    A może to o moje myśli chodziło? Zrobiło mi się niedobrze na samo wspomnienie wszystkich dziwności tego dnia. Ten błysk na okularach pani psycholog coś we mnie obudził, spękał tamę, którą ktoś postawił wokół mojego umysłu. Czułam ją od zawsze, ale wolałam nie ruszać, nie zaglądać do zbiornika po drugiej stronie. Tak było bezpieczniej, a teraz, kiedy zaczęła przesiąkać, jedyne czego mogłam się spodziewać, to fala powodziowa.
    Przetarłam oczy, wzięłam głęboki wdech na uspokojenie i postanowiłam posprzątać. I zrobić kawę, o tak, kawa na pewno się przyda.
*
    Stwierdziłam, że zużyłam nieadekwatną ilość naczyń jak na to, co ugotowałam. Ale najgorsze, że wciąż nie mogłam sobie przypomnieć, jak i kiedy to zrobiłam. O obiecanym gulaszu też nie pamiętałam, za to brzuch Eryka najwyraźniej nie miał sklerozy...
    – Mamo, głodny jestem. – Eryk objął mnie w pasie i oparł głowę na brzuchu, akurat kiedy kończyłam wycierać ostatnie naczynia.
    Przytuliłam go i pocałowałam w czubek głowy, a potem zmierzwiłam włosy.
    – To może omlet z serem i grzanki na maśle? – spytałam, wyciągając patelnię.
    – Jest masło? – Był tak zdziwiony, że aż zabolało mnie serce.
    – Oczywiście! – Ubrałam głos w fałszywy entuzjazm i zabrałam się za robienie kolacji, bo niepostrzeżenie popołudnie zmieniło się w wieczór, a burzowe chmury tylko spotęgowały ten stan. – A jako gratis dorzucę plasterek szynki, co ty na to? – Uśmiechnęłam się, jakby całe życie było przygodą, na którą należy wyruszyć z pełnym żołądkiem.
    – I mandarynki na deser!
    Zesztywniałam. Co jest, do diabła, z tym dniem? Każda próba sprowadzenia go do normalności, powoduje kolejne pęknięcie na tamie w mojej głowie.
    Eryk przybiegł z tornistrem i zaczął wyjmować owoce na stół. Pomarańczowe, z chropowatą skórką i łodyżką z listkiem na czubku. Wyglądały jakby świeżo zerwane z drzewa w mandarynkowym gaju. A ten zapach, kiedy otworzył pierwszą... Zakręciło mi się w głowie od wspomnień.


    Ojciec wrzeszczący na matkę, pytający o nas – małe, czarcie pomioty. Matka prosząca, żeby się uspokoił, a potem zataczająca się na stół, gdy wymierzył jej cios w szczękę. Ali trzymający mnie mocno, kiedy siedzimy schowani we wnęce za kredensem z garnkami. Przyciskał mi rękę do ust, żebym nie krzyknęła, palce kleiły mu się od soku i pektyny, i ten ostry, wyciskający łzy z oczu zapach, który aż drapał w gardle.


    Przełknęłam ślinę, czując gorzki smak na języku.
    – Mama, pali się. – Eryk potrząsnął moim łokciem. W kuchni było pełno dymu.
    – Cholera! – Wyłączyłam palnik i wrzuciłam omlet do zlewu. – Przepraszam – odwróciłam się do małego – zaraz zrobię następny.
    – Już chyba nie jestem głodny – powiedział nieśmiało i wrócił do oglądania bajek.
    Ukryłam twarz w dłoniach. Chciało mi się płakać. Jeśli są dni, które powinny zostać wymazane z życiorysu, to ten na pewno do nich należał. Spojrzałam na kalendarz, szesnasty sierpnia. Jutro minie dwadzieścia lat od chwili, kiedy musiałam rozstać się z Alim. Nawet nie wiem, czy jeszcze żyje.
    Spiker ogłosił koniec programu na dzisiaj. Eryk wyłączył telewizor, przebrał się w piżamę i przyszedł do kuchni.
    – Poczytasz mi? – Wepchnął się na kolana, głowę wtulając w moje ramiona, ręką przecierając zmęczone oczy.
    – Jasne, synek. Co dzisiaj? – Wzięłam go na ręce i ruszyłam w stronę sypialni. Był lekki jak na sześciolatka, ale nie z niedożywienia. Po prostu drobny i tyle.
    – Smocze jajo.
    Zaśmiałam się, od miesiąca odpowiadał tak samo. Książka już zdążyła się wyświechtać od ciągłego czytania, ale jemu to nie przeszkadzało. Dzisiaj i tak nie będę dużo stron przerzucać, sądząc po śpiących oczach, nie dobrnę nawet do drugiego rozdziału.
    Poszło nawet szybciej, po połowie trzeciej strony, Eryk już odpływał do krainy snów. Otworzył na chwilę oczy, spojrzał na mnie sennie i wymamrotał:
    – Mama, Ali mówi, że masz poszukać sznurków w mandarynkowym gaju... – Odwrócił się na drugi bok i zasnął.
    Leżałam bez ruchu, pozwalając by łzy wsiąkały w włosy chłopca. Nie potrzebowałam więcej sugestii. Wiedziałam co muszę zrobić. Odczekałam, aż oddech małego się uspokoi, otuliłam go kołdrą i wróciłam do kuchni.
*
    Nie jechałam tą drogą tyle czasu, ale nawet po ciemku trafiłam bez problemu. Nie padało, jednak ołowiana masa gnana wiatrem po niebie, nie dawała żadnych złudzeń. Lada moment lunie. Wrzuciłam kierunkowskaz i wjechałam na żwirowany podjazd. Koła chrzęściły, gdy podjeżdżałam pod drzwi wymarłego domu. Serce tłukło mi się o żebra, gdy wysiadłam i rozejrzałam się dookoła. Nic się nie zmieniło, jedynie farba całkiem obeszła z okiennic i drzwi. Wypisz wymaluj, jak dwadzieścia lat temu, nawet trawa była skoszona, ale to, co przyprawiło mnie o dreszcze, to nowe, ocynkowane wiadro przy studni. Oddech mi przyspieszył, jakbym ostatnie kilometry drogi przebiegła w pełnym pędzie. Nie chciałam wchodzić, cofnęłam się od progu, kiedy gdzieś w środku rozbrzmiał dziecięcy śmiech.
    Bliźnięta podobno łączy niewytłumaczalna, duchowa więź. Nie wiedziałam czy to prawda, wyparłam obecność brata z życia, które dostałam po ucieczce z tego domu. Ale teraz czułam, że on jest gdzieś tam w środku.
    Przeszłam na tyły, ledwie widząc przez nadmiar krwi, która szumiała w głowie i mąciła zmysły. Instynktownie znalazłam miejsce, gdzie stać powinna suszarka na pranie, ale w mroku niczego nie dostrzegłam. Wiatr się wzmagał, szarpiąc gałęzie i gwiżdżąc w kominie, i niosąc ze sobą zapach rozgniecionej mięty z zagonu. Szarpnęłam się, gdy w twarz uderzyły mnie pierwsze krople deszczu. Miałam do wyboru: zmoknąć w najstraszniejszym ze strasznych ogrodów, lub zmierzyć się ze swoim strachem w środku. Pierwsza błyskawica rozwiązała mój dylemat. Krzyknęłam i nim gruchnął grzmot, stałam w starym przedsionku.
    Boże, gdzie są teraz wszystkie modlitwy, co to mają uchronić mnie od złego, którym tutaj przesiąknięte są nawet ściany?
    Na zewnątrz obudziły się burzowe demony, ale tam gdzie stałam, było cicho. Odwróciłam się w stronę jadalni i w świetle błyskawicy zobaczyłam Alego. Serce utknęło mi w krtani, a gorąc buchnął na twarz. Mój mały braciszek nic się nie zmienił odkąd widziałam go po raz ostatni. Miał wtedy siedem lat i wycinał ojcu przywiązanemu do suszarki na pranie serce tępym nożem. Ten sam Ali. Porcelanowa, lekko różowa skóra, jak u lalki, idealnie skręcone loki, tylko oczy nie te. Ani głębokie i już nie zielone. Dwa szklane paciorki wszyte w oczodoły...
    Odsunęłam się gwałtownie, uderzając plecami w ścianę. Chciałam uciec, ale nie mogłam się ruszyć. Coś przygwoździło mnie do podłogi. Próbowałam przekonać swój rozum, że to zwykłe złudzenie, gra światła, ale wtedy w całym domu pozapalały się lampy i z cienia za Alim wyszedł wysoki mężczyzna. Miał oczy jak dwa podziemne jeziora, zaczęłam topić się w nich od pierwszego spojrzenia.
    – Lalkarz Alaister – zachłysnęłam się, kiedy pogłaskał chłopca po policzku i przytulił do swojej nogi.
    Była książka, jedna jedyna, którą czytała nam mama, o potężnym czarodzieju zamykającym dusze w ciałach lalek, które robił z drewna, szmat, a czasem ludzkich kości, jeśli miał je akurat pod ręką. Mieszkał w mandarynkowym gaju. Tyle że przecież nie mógł istnieć naprawdę!
    – Witaj, Laleczko. Ślicznie wyrosłaś – powiedział głosem, w którym skrzypiał lód. Podszedł na odległość ręki, a wtedy owionął mnie zapach domowej lemoniady.
    Kolana się pode mną ugięły. Alaister złapał mnie w pasie nim upadłam, poczułam jak na nadgarstkach naprężają się sznurki. Znów przeniosłam się w czasie i przestrzeni do miejsca, od którego uciekałam całe życie. Z trudem otworzyłam oczy. Nad głową zobaczyłam gałęzie, uginające się pod ciężarem dojrzałych mandarynek.
    – Warto było czekać na ciebie tyle lat, Anuszko. Będziesz klejnotem w mojej kolekcji.
    Lodowaty śmiech zamknął się wokół mnie, mrożąc serce, duszę i umysł...

----------------------------------------------------------------------------------------------------

Powodzenia!

3
Przeczytałam i powiem szczerze, że strasznie mi się podoba poziom tej bitwy. Może to tylko mój dobry humor i pozytywne nastawienie, ale chyba nie... Coś w tym po prostu jest. Dłuższe, spójne teksty, czytelne, ciekawe, przyjemne. Gratuluję obu Autorkom. :)

Tekst I

Pomysł - dla mnie średnio oryginalny, ale ładnie zrealizowany. Daję 15
Styl - bez większych zarzutów, poza tym że chwilami jakoś przesadnie udziwnione zdania. I na minus jeszcze opis walki. Chaotyczny, ale równocześnie niezbyt dynamiczny. Stąd 17
Realizacja tematu - jest łączność między tekstem, a jego tytułem, a tytuł, to po prostu nazwa tematu. Cóż, jakaś realizacja to jest, ale może dałoby się z tematu wycisnąć coś głębszego? Punktów 8
Schematyczność - nie miałam nieustannego poczucia "już coś takiego czytałam", nie byłam też pewna, jak się skończy. Pewne schematy wykorzystane, ale w sposób ciekawy. Będzie 8
Błędy - trochę było - jakieś kiepsko użyte słówka i trochę interpunkcji, ale nic poważnego.Nie przeszkadzały w czytaniu, a w końcu to nie matura, żeby liczyć procent błędów w stos. do liczby słów. Punktów 17
Ogólnie mi się podobało :). Wciągnęło, ładne wtrącenia "przemyśleń", fajne zakończenie i jakoś podobały mi się opisy tych "przejść" z Ishiguro i dziewczętami z jej domu. Dam 17

Ocena końcowa - 82

Tekst II

Pomysł - niesamowity. Znaczy jakiś straszliwy lalkarz po jakiś tam filmach czy bajkach się przewijał, ale realizacja świetna. Oczarowało mnie i wciągnęło. Punktów 19.
Styl - trochę usterek było. Styl ogólnie poprawny, ale nie porywający. Miejscami, mimo interesującej fabuły, czytało się ciężko. Dam 14
Realizacja tematu - jak dla mnie bardzo dobra, może nie bezpośrednia, ale coś w sobie ma. Dam 9.
Schematyczność - mnie zaskakiwało, mimo że wykorzystywało znany motyw, to trudno się go było spodziewać. Dla mnie 9
Błędy - interpunkcja, niekiedy pokrętne zdania. Niech będzie 15
Ogólnie - żadne błędy czy niedociągnięcia nie przesłaniały wciągającej fabuły i jak dla mnie świetnego pomysłu. Opowiadanie ma naprawdę fantastyczny klimat. Jedno z lepszych opowiadań na forum, które ostatnimi czasy czytałam - 20

Ocena końcowa - 86

4
Oba opowiadania bardzo mi się podobały i chciałabym pogratulować obu autorkom. :D Oceniłam je wysoko.

Opowiadanie 1

Pomysł20
Styl18
Realizacja tematu10
Schematyczność10
Błędy18
Ogólnie19

Razem 95

Opowiadanie 2

Pomysł19
Styl18
Realizacja tematu10
Schematyczność10
Błędy18
Ogólnie18

Razem 93

[ Dodano: Nie 24 Paź, 2010 ]
Teraz doczytałam, że autorki życzyły sobie komentarze do poszczególnych ocen. :)

Do wielu z punktów nie mam żadnych zastrzeżeń. (postawiłam max.)
Są błędy interpunkcyjne, czasami długie, pokręcone zdania, które trzeba przeczytać dwukrotnie - ale nie są to błędy, które przeszkadzają w czytaniu.

Ciekawe, czytelne, przyjemne. :D
Oby więcej takich tekstów na Wery. :D
Pozdrawiam

5
Ostra bitwa :)

Opowiadanie 1

Pomysł - 16/20 - wygląda mi troszkę na wymyślony "w biegu", na zasadzie prostego skojarzenia, ale nie aż tak. Widać, że szczegóły były bardziej wydumane.
Styl - 19/20 - bardzo dobry. Zwłaszcza fragmenty pisane przez bohatera. Czasem tylko gubiłam się i musiałam wracać na początek zdania, żeby zrozumieć.
Realizacja tematu - 10/10 - pomysł może niespecjalny, ale z realizacji wycisnęłaś, ile się da. Bardzo oryginalny sposób.
Schematyczność - 10/10 - no, cud, miód.
Błędy - 15/20 - ogólnie mało błędów, ale ich... hmm... jakość obniża ocenę. Gdzieś był jeden ortograficzny ("na prawdę"), mylenie imion (Ishiguro, potem Ischiguro; najpierw Meijer, potem Mejer, a raz nawet Maijer), kilka literówek i interpunkcyjnych.
Ogólnie - 19/20 - ocena wysoka ze względu na klimat. Szczegóły, które zapewne musiałaś wyszukać na potrzeby opowiadania świetnie wprowadzały w japoński świat ;)

Suma - 89

Opowiadanie 2

Pomysł - 20/20 - zdecydowanie oryginalny.
Styl - 15/20 - nieco zwyczajny i prosty, czasem jak z pamiętnika, a czasem jak z relacji, ale nie raził specjalnie. Niekiedy zbyt lekką ręką traktujesz informacje, które dopiero później nabierają znaczenia.
Realizacja tematu - 6/10 - tu już wydaje mi się ciut gorzej względem pomysłu. Zbyt chaotycznie przedstawione. Oba opka przeczytałam dwa razy - tutaj dopiero za drugim razem zrozumiałam więcej.
Schematyczność - 10/10 - malina.
Błędy - 16/20 - dużo błędów interpunkcyjnych, piętnaście, jeśli nie dwadzieścia, nie liczyłam zbyt uważnie, a reszta raczej dopracowana. Napisałaś też coś takiego: "zapach rozgniecionej mięty z zagonów" - od razu pomyślałam, dlaczego mięta na zagonie jest rozgnieciona.
Ogólnie - 17/20 - chyba wykonanie jak dla mnie troszkę obniżyło ocenę, ale historia pozostała w mojej głowie i ta groza na końcu również... ;)

Suma - 84

Mam nadzieję, że nikogo nie skrzywdziłam i pozdrawiam obie wojowniczki ;)
ObrazekObrazekObrazek

6
Myślałem, że się nie wyrobię, ale udało się! :)

Tekst I

Pomysł - 11
Styl - 14
Realizacja tematu - 9
Schematyczność - 7
Błędy - 18
Ogólnie - 9

Niestety przed dłuższy czas nie wykazałem zbytniego zainteresowania fabułą. Może dlatego, że nie przepadam za Japonią... Za to końcówka strasznie mi się podobała i podniosła ocenę o kilka oczek. Jeśli chodzi o sprawy „pozagustowe”, tekst jest napisany poprawnie, żadnych poważniejszych wpadek nie zauważyłem. Kawałek niezłego rzemiosła, lecz nie powala.

Ocena końcowa - 68

Tekst II

Pomysł - 15
Styl - 16
Realizacja tematu - 7
Schematyczność - 8
Błędy - 13
Ogólnie - 17

Tu z kolei odwrotnie. Nim doczytałem ostatnie zdanie, tekst nie pozwolił oderwać od siebie wzroku. Przydałaby się dokładniejsza korekta, ale i bez niej czytało się lekko. Zakończenie nie było satysfakcjonujące, lalkarz do mnie nie trafił, spodziewałem się czegoś lepszego. Mimo to, całość odbieram bardzo pozytywnie.

Ocena końcowa - 76

Pozdrawiam obie panie i rączki cmokuję! :)
Adres e-mail: kontakt(M@ŁP@)weryfikatorium.pl
WeryfikatoriuM na Facebooku

Land of Fairy Tales

Eskalator.exe :batman:

7
Tekst I

Pomysł - 17 Można było podkręcić nieco, nie ukrywam jednak, że pomysł mi się podobał.
Styl - 15 Chwilami ciężko, bo nieco przydługie i zagmatwane zdania (ale tylko chwilami). Błędów nie podpinam pod styl, jako że mam na to miejsce poniżej.
Realizacja - 10 Mnie satysfakcjonuje - był deszcz i były mandarynki, czyli wszystko w porządku.
Schematyczność - 10 Świeżutkie jak bułki w sklepie o szóstej rano. Nie nudziłam się ani nie miałam wrażenia, że "gdzieś to już widziałam".
Błędy - 16 Troszku tego było, uciekały przecinki, literówki, trochę niedopracowane.
Ogólnie - 17 Wrażenia jak najbardziej pozytywne, udane opowiadanie.
Suma - 85

Tekst II
Pomysł - 15 Całkiem niedawno czytałam opowiadanie z tym samym motywem (zresztą, dość często spotykanym)
Styl - 19 Dla mnie - rewelka. Czytało się świetnie. Dialogi są naprawdę żywe, zresztą, cały tekst oddycha, aż się boję zamknąć stronkę (co żywe może się udusić :) )
Realizacja - 10 Sprawiedliwie, jak w pierwszym tekście.
Schematyczność - 10 Oprócz motywu lalkarza, za co odjęłam punkty za pomysł, było świetnie.
Błędy - 19 Bardzo dobry warsztat. To, co uciekło, bez wysiłku poprawiłby korektor.
Ogólnie - 19 Bardzo udane opowiadanie.
Suma - 92


Obu Autorkom gratuluję! Dobra robota :)

8
Tekst I

Pomysł - 16 Mi pomysł nie za bardzo przypadł do gustu, ale nie jest najgorszy.
Styl - 16 Ogólnie nie mam nic do stylu, aczkolwiek zdarzały się zdania, które musiałem przeczytać parę razy.
Realizacja - 10 Ok - temat został spełniony.
Schematyczność - 10 Świetnie!
Błędy - 16 Od czasu do czasu trafiały mi się różne drobiazgi.
Ogólnie - 17 Opowiadanie dobre, jednak czegoś mi brakowało. Nie wiem, jak to wyrazić... Może to moje własne widzimisię? :)
Suma - 85

Tekst II
Pomysł - 19 To mi się bardzo spodobało. Autorce udało się mnie zaskoczyć.
Styl - 19 Super. Uwielbiam taki styl. Taki naturalny, gadany. Mój klimat.
Realizacja - 10 Nie mam nic do zarzucenia
Schematyczność - 10 To samo, co powyżej.
Błędy - 17 Były małe zgrzyty, ale takie małe :)
Ogólnie - 19 Świetnie. Tutaj poczułem satysfakcję.
Suma - 94

9
TEKST I

Pomysł: 18
Podoba mi się. To największa zaleta tego tekstu.
Styl: 14
Zdarzają się zgrzyty, a na dodatek niektóre zdania są zdecydowanie za ciężkie, przekombinowane. Zupełnie nie pasują do pomysłu.
Realizacja tematu: 8
Mandarynki są. Gaj jest. "Nie bój się" jest i to pięknie wyjaśnione. Szkoda, że deszczu dostaliśmy zaledwie kilka kropel.
Schematyczność: 9
Gdzieś mi dźwięczy podobny motyw, ale na pewno nie w tym ujęciu. Ciekawa jestem, czy w Japonii naprawdę rosną mandarynki...
Błędy: 14
I literówki, i kilka grubszych błędów. Szkoda.
Ogólnie: 16
Klimat miał być, ale nie do końca się udał. Albo Autorce zabrakło czasu, albo (i to mi się wydaje bardziej prawdopodobne) odwagi. Forma mi się podoba. Gdyby jeszcze było tu więcej swobody, gdyby troszkę zaszaleć z metaforami, oryginalnymi skojarzeniami... toż to egzotyka w końcu! Wartości... Cóż, ponadczasowe: "Wiele ci będzie odpuszczone, bo wiele kochałaś" przyodziane w orientalne ubranko. Całkiem mu w tym do twarzy. :)

Razem: 79


TEKST II

Pomysł: 14
Bohaterka mi się nie podoba, początkowa sytuacja także. Lepiej się robi dopiero, gdy dochodzi interakcja z dzieckiem. Druga rzeczywistość wplata się ładnie, zgrabnie, ale w dość przewidywalny sposób.
Styl: 18
Bardzo dobry. Największa zaleta utworu. Pojedyncze zgrzyty - dwa czy trzy.
Realizacja tematu: 7
Jest deszcz, jest gaj, są mandarynki. Ale gdzie "Nie bój się"? Tu jest przecież właśnie "Bój się".
Schematyczność: 4
Oj, słabo. Same ograne chwyty. Częściowo wymusza to pomysł i wybór postaci. Swoje dokłada wybór konwencji. Ale myślę, że i tak można było to rozegrać lepiej - pojechać bardziej na tajemniczości, niedopowiedzeniach, zostawić więcej pola do popisu dla wyobraźni czytelnika.
Błędy: 18
Drobiazgi.
Ogólnie: 14
Głębi czy istotnych wartości to tu specjalnie nie ma, ale i nie o to chodzi. To jest tekst do straszenia, a nie do filozofowania. ;) Ale mnie nie wystraszył. Chyba przez tę swoją schematyczność i przewidywalność. Raczej wzbudził we mnie żal, bo myślałam nie o tej pani, której jakoś od początku nie polubiłam, tylko o jej dziecku, które oto zostało samo i teraz będzie sierotą. Tekst wywołał we mnie emocje, tylko chyba nie te, o które chodziło.

Razem: 75


Pozdrawiam Autorki!
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

10
OFICJALNE WYNIKI BITWY

Zith vs Malika - Nie bój się deszczu w mandarynkowym gaju



ZWYCIĘZCĄ ZOSTAJE: Malika



Tekst pierwszy - Zith - suma: 583 pkt; średnia: 83,3 pkt



Tekst drugi - Malika- suma: 599 pkt; średnia: 85,6 pkt
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Zablokowany

Wróć do „Bitwy z przeszłości”