
Czytając czasem opowiadania młodych twórców Fantazy zastanawiam się skąd w budowanych przez nich światach, tylu Dużych Złych z jeszcze większymi narzędziami zadawania śmierci? Skąd narzędzi owych taka różnorodność? Trochę jestem z innej bajki, prawda? Przecież o to w Fantazy chodzi, żeby sobie pozwolić, a od czasów pielgrzymek do wulkanów, nikt chyba nic lepszego nie wymyślił.
Pomińmy milczeniem fenomen przygody czołgu o numerze nieznacznie niższym od ceny pół litra. A, przepraszam Państwo nie pamiętają dlaczego tow. Waryński taki smutny był, na czerwonym banknocie stuzłotowym przed denominacją… Trzech złotych do flaszki mu brakowało. Dawno to było… w każdym razie karmiony byłem papką, w której śmierć w obronie socjalistycznej ojczyzny była chwalebnym i bohaterskim czynem odbywającym się w niezbyt jasnych okolicznościach.
Nie tylko liczni gieroje z SS (Sowietskij Sojuz) biegli wprost pod lufy giermańskich cekaemów i znikali tajemniczo ze sceny z okrzykiem „Za Radinu!”, ale nawet znany agent NKWD pseudonim „Jarosz” zniknął nagle i wiemy tylko tyle, ze wyskoczył z gaśnicą na cały batalion wroga. Niektórzy powiadają, że wcale wtedy nie zginął jak bohater (świadków nie było), lecz mieszka sobie do dziś spokojnie na Ursynowie, niedaleko willi pewnego generała, gdzie razem dają w banie, wspominając stare dobre czasy.
Ale mniejsza z tym. Trzeba było dopiero geniuszu reżysera E.T. i wrażliwości Foresta Gumpa, żeby człowiek, który dziecięciem będąc namiętnie bawił się w wojnę i rozstrzeliwał esesmanów pod śmietnikiem, po latach wzdrygnął się przed okropnością śmierci pokazanej z bliska i naprawdę. Pamiętacie pierwszą scenę „Saving Private Ryan”, kiedy żołnierze płynąc na plażę w barce rzygają i modlą się. Od choroby morskiej rzygają to fakt, ale strach znakomicie wzmaga jej działanie. Porzygaliście się kochani kiedyś ze strachu? A z wysiłku? Można się nawet zeszczać albo gorzej, ale jakby to brzmiało:
A wtedy dzielny Eragon widząc nadciągające hordy czarnych jeźdźców włożył brązowe gacie i wysokie buty ze smoczej skóry.
Kiepsko. Albo wyobraźcie sobie, że nieopatrznie weszliście do lasu… no tego tam, od tych z długimi uszami. Oczywiście zaraz wyskakuje zza krzaka jakiś chudziak. Bezszelestnie oczywiście wyskakuje skubaniec, choć to już październik i listowie ściele się gęsto pod nogami, niczym trupy orków u stóp Białej Wieży. Znienacka wyskakuje i szybkim jak mgnienie oka ruchem mieczyka, kreśli nam znak Zorro na brzuchu. Krewki jest, skoro nawet nie spyta: wróg czy swój? Ale tak bywa gdy emocje wzburzone. Musi źli ludzie siostrę tęgo mu wychędożyli albo co…
Ale mniejsza z siostrą, kiedy nasze flaki wychodzą na spacer! A wiecie ile człowiek ma metrów flaków? Kupcie pięć kilo kiełbasy zwyczajnej, dwa kilo pasztetówki i spróbujcie to wszystko utrzymać rekami na brzuchu. Tylko ręce czyste muszą być, to może jaki elfi miodek i chleb z pajęczyną, igła z nitką i jeszcze będziecie tańczyć na weselu Sama i Różyczki. Na wszelki wypadek wzorem chłopaków z Szarych Szeregów, kiedy idziecie na akcję do lasu, nie jedzcie śniadania. Kałdun pełen golonki z piwem zmniejsza wasze szanse do zera. Zombiaki uwielbiają ciepłą golonkę.
Ale kiełbasy i golonki to nie najlepszy sposób rozwijania warsztatu młodego twórcy spod znaku topora i obrzyna. Gdyby każdy sobie musiał własnoręcznie wypreparować schabowego z kwiczącego wieprzka, to mielibyśmy III Rzeszę Wegetariańską a nie germańską. Nie bądźmy jednak od razu tak drastyczni, niech będzie na początek rybka.
Podczas pobytu na Islandii miałem okazję spróbować tamtejszego przysmaku – zgniłego rekina. Nie… to zbyt bolesne wspomnienia. Eee… miałem okazje łowić naprawdę duże dorsze. Wielkie były jak prosiaki i trzeba je było wyciągać z wody ostrym, zagiętym prętem. Te naprawdę dorodne sztuki pływają na głębokości około siedemdziesięciu metrów. Głupie to jak but, bo rzuca się na byle kawałek blachy z haczykiem. Ręce bolą od kręcenia kołowrotkiem, kiedy się takiego potwora z głębin ciągnie. Nigdy nie wiadomo do końca kogo się wyciągnie. Raz płynęliśmy pontonem holowani przez Wielkie Coś, prosto w bezmiar oceanu. Scena jak z Hemingwaya normalnie, aż łezka mi się zakręciła w oku. Niestety po pięciu minutach, gdy już prawie wiedziałem co czuje smoczy jeździec, usłyszałem pamm! Sto metrów drogiej jak jasna cholera plecionki o nośności czterdziestu kilo popłynęło razem z moją najlepszą blachą na podbój Atlantyku. Może to i lepiej…
Innym razem mój kolega, zapalony wędkarz, pokazując odciski na dłoniach powiedział pewnego dnia:
- Dosyć, jestem spełnionym wędkarzem. Złapałem dziś sześć metrów bieżących ryby w ciągu godziny.
Po powrocie do kraju, przy chłodnym kuflu jasnego piwka, pewien maniak ichtiologii stosowanej zwierzał się nam, ze swych mrożących krew w żyłach przygód na kuterku we Władysławowie. Oczywiście dziamdziakowi fale co chwila przelewały się przez top masztu, a zgrzyt rekinich zębów słychać było na balaście. Kolega tylko, ponad pianką, spojrzał na przybłędę przeszywającym wzrokiem Bogusia L. i wycedził:
- Co ty k (ochany) wiesz o łowieniu?
Powróćmy jednak do dorsza. Złowić to jedno a rozkoszować się smakiem bielutkiego mięsa, rozpadającego się na nieduże płatki to drugie. Zacznijmy od tego, że gada (niech mi zoologowie odpuszczą) trzeba najpierw ubić. Kiedy piętnastokilogramowy dorsz, mierzący metr trzydzieści, rozdziawi paszcze, zmieści się w niej nie tylko nasza ręka, ale nawet głowa. Nie dajecie wiary? Dorsz składa się z wielkiej paszczy, worka do trawienia tego, co do niej wpadnie i śmiesznie małego ogonka.
Wprawnym ruchem Leona Zawodowca (czytaj: silnymi uderzeniami grubej, drewnianej pały) pozbawiamy skubańca życia <tu wstawić barwny opis>. Drgające jeszcze, ciepłe zwłoki (niech mi zoologowie odpuszczą) należy następnie zmasakrować znanym podhalańkim sposobem: ćwiartowanie z posoliniem. Ale ćwiartowanie takoż zwykłe, jakoż i ukośne, to ceperskie sposoby dobre na Krupówkach, ale niegodne potomka Wikingów. Kiedy pierwszy raz oprawiałem dorsza Islandczycy lali ze śmiechu… Nie… to zbyt bolesne wspomnienia…
Przejdźmy od razu do rzeczy. Rzeźnicki nóż o długości 30 do 40 centymetrów musi być ostry, niczym elfia klinga, inaczej zbezcześcimy ciało naszego brata, który ofiarował je nam, abyśmy mogli przeżyć i opiewać jego wielkość. Howg! Weźmij nóż odpowiedni, chyć jedną ręką nieboraka za ogon i płynnym ruchem tnij jeden, piękny filet aż do głowy. Poczujesz jak ostrze stuka po kręgosłupie, ślizga się po żebrach, aż skończy swą drogę na łuku skrzelowym. Amen.
Jeśli jesteśmy purytanami, możemy jeszcze ściąć cieniutką warstewkę ciemnego mięsa po bokach ryby. Ponoć jest mniej smaczne, ale to już bizantyjska ortodoksja. Drugi filet zdejmujemy podobnie uważając, żeby nie przebić otrzewnej, bo inaczej żółć wylewająca się z worka z flakami mogłaby zniweczyć nasz wysiłek.
Na miejscu kaźni pozostała płetwa ogonowa, grzbietowa, kręgosłup, nienaruszone trzewia niczym puszka Pandory i wielki łeb patrzący na nas nienawistnym zimnym spojrzeniem. Zasadniczo oczy należy wydłubać i zjeść. Zawierają dużo fosforu i są przysmakiem eskimoskich dzieci. Jak mawia Shrek, oczy fajnie pękają między zębami. Jakby kto pisał o ograch, to z braku ludzkich może dla wprawy rozgryzać rybie oczy. Zapewniam, że zawarty w nich fosfor pobudzi korę mózgową i arcydzieło gotowe. A jak nie piszemy o ograch, to zawiążmy skazańcowi oczy przepaską. Tak czy siak dorszowego kościotrupa ciepamy płynnym ruchem (Leona Zawodowca) za burtę. Nic w przyrodzie nie może się zmarnować i już stado wielkich mew srebrzystych, niczym harpie szarpie nieboszczyka na sztuki.
- A skąd ja tu wezmę piętnastokilowego dorsza? – zapytacie.
No, cóż… jak ni mosz, to weźmisz czarno kure… znaczy kupisz dorodnego karpia w Tesco, rozłożysz na kuchennym blacie kilka gazet i do dzieła. Domorosłych twórców opowiadań składających się głównie z krwawych jatek przestrzegam jednak, że doświadczenia mogą być traumatyczne. W porównaniu z karpiem dorsz umiera szybko i z godnością. Patroszenie karpia przypomina raczej świniobicie. Ale o tym sza!