Jak mi Bóg miły! (publicystyka osobista)

1
Nauczanie religii nie było moją mocną stroną. Z bardzo wielu powodów, ale chyba najważniejsze było to, że nie wierzę w Boga. Bóg (w którego nie wierzę) miał jednak oryginalny zamysł i obdarzywszy katechetkę dzieciątkiem po latach bezowocnych starań jej męża (Gloria in exelsis), zaraz potem objawił dyrektorowi szkoły, że powinnam to ja wziąć zastępstwo (na Boga!). Był marzec i zatrudnianie kogoś w czasie trwania roku szkolnego mijało się z celem. Argument, że „mijało się z celem” utkwił mi w pamięci, bo wprawiło mnie w zachwyt, że celowości nie burzył fakt moich dość skomplikowanych relacji z Bogiem.

Zasadniczo wychowałam się w rodzinie katolickiej, nikt bowiem z rodziny nie deklarował innego wszech- i zaświatopogladu, bo nie zastanawiał się, czy jakiś pogląd w ogóle posiada. Często jednak wzywano w rozmowach imię pana Boga (czasami nadaremno) i wkładano sianko pod obrus wigilijny, a baranka do koszyczka. Dzień święty święciliśmy dwa razy w roku i podczas ślubów, chrzcin i pogrzebów. Mama nie cudzołożyła (choć lubiła kokietować), tata nie kradł (załatwił tylko z pracy maszynę do pisania i papier, a na wakacje jeździliśmy służbowym samochodem z kierowcą). Mój starszy brat wprawdzie nie szanował ojca swego i matki swojej i pomimo rodzicielskich zakazów usiłował obalić siłą ustrój w ojczyźnie oraz walnął czekanem bliźniego swego (to był bliźni milicjant).
Ja należałam do harcerstwa, nie chodziłam jak wielu w tajemnicy (poliszynela) do kościoła, najwyżej w tajemnicy piłam wódkę w harcówce i w mundurze podharcmistrza. Na zdjęciach nie widać, bo trzymaliśmy kieliszki za wazonikiem.
Podstawy religijności miałam liche, choć miałam. Opierały się na mocnych jednak paradygmatach: ”bój się Boga”, „Boga nie masz w sercu”, „na miłość Boską” i jeszcze paru w podobnej poetyce.

Ksiądz proboszcz w mojej parafii w podwrocławskiej wsi był sympatyczny i miał fantastyczne poczucie humoru, takie Sienkiewiczowskie. Przychodził do nas często, bo mieszkaliśmy o miedzę, graliśmy w brydża i rozmawialiśmy o literaturze (i życiu, bo zawsze, gdy się gra w karty albo gada o literaturze, rozmowa schodzi na życie). Mniej więcej się zgadzaliśmy, co do pryncypiów, choć nie zgadzaliśmy się w szczegółach. Na przykład, czy Bóg stworzył człowieka, czy człowiek Boga.

Ksiądz Andrzej (imię zmienione) pojawił się w opowieści, ponieważ musiałam otrzymać misję i potrzebna była rekomendacja proboszcza. Nauczanie religii ma bowiem charakter misyjny. To znaczy wymaga pozwolenia od biskupa (mniej więcej, bo nie wiem dokładnie, kto zadecydował w Kurii). Dostałam missio canonica. Jak Boga kocham, dostałam. Na czas określony. Świadomie i szczerze zadeklarowałam, że w tym czasie określonym będę nauczała prawd, które stanowią depozyt wiary Kościoła katolickiego. Nauczyłam się prawd przez sobotę, w niedzielę odkurzyłam pajęczynę z rozpraw filozoficznych ojców i doktorów Kościoła. W szybkim tempie zaczęłam też rozróżniać majówkę od różańca, Boże Ciało od Adwentu czy 7 grzechów głównych od 12 apostołów. Ksiądz Andrzej pilnował, bo czuł się pewnie odpowiedzialny. Na jego usprawiedliwienie podałabym argument, którym sam się przekonał, ale wyszłoby, że się chwalę, że niby taka prawa jestem i mądra.

Po czterech tygodniach czas mej misji określony przez biskupa został skrócony przez rodziców.
Nie podobało im się, że na lekcjach religii ich dzieci grają w wojnę i oszukują w karty na całego. A ja uczyłam ich oszukiwać. Rodzice nie rozumieli, że próbowałam im wytłumaczyć, że los jest jak gra w wojnę i Bóg stara się pomagać, podrzucając z rękawa asy i dżokery. I że jeżeli wszyscy mamy po dżokerze, to jest „wojna” i musimy tak długo grać, aż ktoś wygra w końcu. I że nie chciałabym być wtedy Bogiem i decydować kto. Dzieciaki też nie chciały.
Zaglądałam potem czasami do dziennika i tam nowa katechetka z misją od biskupa zrobiła na stronie z ocenami rubryczkę: „Wierzę w Boga”. Każdy ma jakąś ocenę katechetki. Na przykład 3+. Jaś wierzy w Boga na 3+. Jak mi Bóg miły, nie rozumiem!
Ostatnio zmieniony śr 14 wrz 2011, 14:46 przez Natasza, łącznie zmieniany 1 raz.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

2
To, że Polska nie jest krajem laickim - wiem i nie stram się już zrozumieć.
A to, że za komuny też laickim krajem nie była, mnie po prostu rozbawia.
Będąc Polakami jesteśmy chyba na Boga skazani, nie unikniemy Go, choćbyśmy nawet nie wierzyli.
Ładnie ten wątek przewija się w Alei Niepodległości Vargi (nie wiem czemu, ale ta powieść nader często mi się przypomina - może jest po prostu dobra?)
Pozdrawiam
http://ryszardrychlicki.art.pl

3
Skazani na wiarę w Boga? Nie powiedziałabym.
Niestety coraz to więcej osób przestaje w Niego wierzyć, chodzić do kościoła. Uczniowie nie uczęszczają na religię, bo to niby strata czasu.

Nataszo, skoro jesteś ateistką, to dlaczego uczyłaś religii?
"Kto umie czytać,
posiadł klucz do wielkich czynów,
do nieprzeczuwanych możliwości,
do upajająco pięknego,
udanego i sensownego życia."
Aldous Huxley

4
No właśnie! :-)
_________________

Nie jestem ateistką. Ani człowiekiem wierzącym. Ja nie wiem, szukam odpowiedzi...
Mówisz, "nie chodzą, bo uważają, że to strata czasu", pewnie dlatego zgodziłam się uczyć. cztery tygodnie szukaliśmy razem.
Ostatnio zmieniony śr 14 wrz 2011, 12:39 przez Natasza, łącznie zmieniany 1 raz.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

6
smtk69 pisze:No cóż, w kraju wyznaniowym wiara jest swego rodzaju obowiązkiem. Nie konstutucyjnym ale społecznym. Trudno nawet uprawiać politykę nie chodząc do kościoła ;-)
Można uprawiać, tylko z mizernym skutkiem. Ze cztery tygodnie :-)
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

7
Zastanawiam się, czy ja bym się w takiej sytuacji nauczania podjęła. Chyba zależy, w jakim wieku byłyby dzieciaki. Nigdy nie podjęłabym się nauczania kogoś, w co ma wierzyć, bo to w moim odczuciu przemoc. Ale gdyby dzieciaki były w odpowiednim wieku, spróbowałabym je nauczyć normalnej konkretnej wiedzy, potrzebnej choćby do czytania tekstów kultury. Trochę mnie przeraża, jak wielu dorosłych ludzi w kraju, gdzie naucza się religii w szkole, nie wie, na czym polega dogmat niepokalanego poczęcia.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
ODPOWIEDZ

Wróć do „Dziennikarstwo i publicystyka”