Pisarz

1
Nie może wyjść ze zdumienia, że są jeszcze ludzie potrafiący tęsknić za poprzednim ustrojem. Niełatwo przychodzi mu zrozumieć, jak mógł się im podobać: przecież jest lepiej niż wtedy. Nie kapuje, po co te ciągłe narzekania, wspominania, nostalgie i frustracje, skoro bez przeszkód można zarabiać i bogacić się na czym kto chce?

Uważa, że kiedyś było bez porównania gorzej; nikomu nic się nie chciało i nikt nikogo za nic nie ganił. Ale teraz, kiedy nastała demokracja i przypętał się kapitalizm, chce nadrobić zmarnowane lata: dostosować się do ducha czasu.

Twierdzi, że skoro wdepnęliśmy w nowy ustrój, wszelkie cechy poprzedniego należy wyrugować, całkowicie odżegnać od przeszłości. Marzy mu się, by wszędzie i raz na zawsze zapanowała pragmatyczna ekonomia. By nad odrodzonym, dopiero co kiełkującym państwem rozwlec ochronny daszek: parasol gospodarczy; wszędzie i raz na zawsze, a to powiedzenie odnosiło się do twórczości także.

Twórczość zatem stała się częścią przemysłu, jego wiodącym PRODUKTEM, a twórca przekwalifikował się na fabrykanta i zrównał z producentem lofiksu, który bierze swoje życie razem z dobrodziejstwem inwentarza, który lubi nie tyle w nim uczestniczyć, co patrzeć, jak innym się ono kręci; woli stać na uboczu, być obserwatorem i słuchać z niego reportaży, niż brać w nim udział.

Nie wiesza się przy niepożądanych żalach i jojczeniach do lustra, słowem, nie myśli o tym, czego już nie ma i nie zastanawia się, co by mogło być, tylko idzie do przodu: z prądem.
Ostatnio, gdy ktoś naciąga go na połówkowe zwierzenia, nie umie powiedzieć, co było kiedyś złe. Obecne pochwala, aprobuje, z uznaniem cmokta i mlaszcze nad zachodzącymi zmianami. Niektóre na lepsze, inne na takie sobie, przeważnie jednak stwierdza, że aby żyć w obecnym świecie, trzeba się do niego dopasować, trzeba ryczałtem chwalić kulturalny brak kultury, zaczyna więc układać literki po uważaniu: wycierać pióro w papier.

Trudno rzec, czy jego twórczość jest żartem z czytelnika, bo niby coś tam WYDAJE, miota wersami à la kelner żonglujący postną zastawą, a wyrzuca je ze swoich wątpi niezwykle często i nie przejmuje się, że jego teksty budzą śmiech.

Wywija nimi bez opamiętania, ździebełka samokrytycyzmu, jak leci; tłucze je w ilościach przekraczających wszelkie pojęcie i rozsiewa gdzie się da, tu wiersz na okoliczność, tam proza do poduchy, istne cacuszka do podziwiania, co kto chce i na co jest zapotrzebowanie, co schodzi jak ciepłe bułeczki, a co sprzedaje jak czerstwe chały: laurkowe, akademijne, benefisowe, a płodny w tym rozsiewaniu jest na kształt królika.

Podejrzewam, że literaci kochają go nie całkiem, tolerują w zależności od sytuacji: jak raka na bezrybiu i na odczepnego.

Niekiedy piszą o nim źle, potępiają za własne grzechy, odsądzają od czci i wiary, wieszają na nim psy, cyrklują swoją miarką, podają jako przykład pleniącego się grafomaństwa i nieudacznictwa, przy czym uprawiana przez niego twórczość ma być odstraszającym dowodem na rozprzestrzeniający się upadek tejże.

A czasem wyrażają się o nim bombastycznie, prawie że na klęczkach, w przesadnych superlatywach. Stawiają na gipsowym pomniku, wielbią bez powodu, na wyrost i grubo przedwcześnie. I zamiast wesprzeć go w dążeniach, pokazać drogę, zachęcić do bycia niesztucznym pisarzem, wyrządzają mu krzywdę: utwierdzają w przekonaniu że już wszystko wie, że zjadł wszelkie rozumy, może więc usiąść na wawrzynach i nie musi swojej wiedzy poszerzać, konfrontować z tymi, którzy również piszą, porównywać swoich bździn z ich dokonaniami.

W ten sposób staje się intelektualnym terrorystą, samochwałem uwielbiającym narzucać swoje poglądy i zwracać na siebie uwagę, być w centrum artystycznego tumultu, uchodzić za skrybę, zabierać namaszczony głos w dyskusjach o prozie czy poezji, o czymkolwiek związanym z dziedzinami, o których ma zerowe pojęcie.

Co w żadnym wypadku nie przeszkadza mu w polemikach, wprost przeciwnie, potwierdza fakt, że jest zbyt inteligentny na to, by wdawać się w językowe utarczki i pospolitować z czernią oponentów. Z rozmówcami, których awansem lekceważy, traktuje z pełnym brakiem zaufania: bez respektu i z uprzejmie wyniosłą rezerwą.

Ostatnio poczyna sobie śmielej: wysyła swoją literacką garmażerkę na rozmaite konkursy, a że czyni to co rusz, często bywa nagradzany. Wyróżniany pozłacanym bobkiem, pojawia się na zjazdach, kongresach i literackich sympozjach w roli laureata, rozjemcy, mediatora trawionego dydaktyzmem, nieomal nauczyciela zawodu artysty, którego słucha się z otwartą gębą.

Kiedy mam do czynienia z wygłaszanymi przez niego komentarzami, w których na wstępie zaznacza, że jest PISARZEM, po czym bez żenady piętnuje niski poziom cudzej twórczości, zaczynam się wstydzić. Nie za niego, gdyż byłoby stratą czasu żałować bufona, ale za tych, co mu nadskakują i nie wyprowadzają z błędu. Opanowuje mnie wstyd za tych, co go utwierdzają w mylnych przeświadczeniach, że coś sobą reprezentuje.

Zbigniew Wodecki, niezły przecież estradowiec, kompletnie wyczyszczony z zarozumiałości powiedział, że nie daje koncertów, tylko występy. Koncerty to dawał Paganini, a on doskonale zna swoje artystyczne parametry i nie robi za pyszałka. Podobnie można by rzec, że poetą był Herbert, pisarzem Faulkner, a rozrośnięte stado dzisiejszych wierszokletów i prozaików, to granda w biały dzień; napisze taki ze trzy cherlawe tomiki i już wije gniazdko na Parnasie, już kupuje na Allegro mało używaną aureolę i zmierza tam, gdzie są gwary, aplauzy i jupitery…
Marek Jastrząb (Owsianko) https://studioopinii.pl/dzia%C5%82/feli ... N9tKoJZNoo

nieważne, co mówisz. Ważne, co robisz.

2
Dowaliłeś jak Niemcy Brazylii!
"Naucz się, że można coś innego roznosić niż kiłę. Można roznieść światło, tak?"
Robert Brylewski

3
Marku Szanowny!

Ni w cholerę nie zgadzam się z Twoją publicystyką, podzielając prawdopodobnie ten pogląd z większością Twoich tu czytelników. Niby nie powinienem ulegać chorobie nowicjuszy, którzy usiłują się przebić przez mur Twojej niewzruszonej postawy, ale, widzisz, tezy, które głosisz z, niemałą, jak na Wery, intensywnością, dostarczają mi ciągle wrażenia podobnego posiadaniu kamyka w bucie; zapewne noga nie odpadnie, ale dyskomfort jest wyraźnie wyczuwalny.

Zaznaczam też wyraźnie, że chodzi o eseistykę o społeczno-kulturalnym charakterze, gdzie mowa jest o jakichś poglądach w odniesieniu do jakichś faktów. Próby stricte literackie zostawiam na boku, bo ich akceptacja, bądź negacja bardziej podlega prywatnym upodobaniom czytelników.

Kroplą, która przepełniła dzban, jest niniejszy tekst, w którym studium pewnego typu postaci (wolę myśleć, iż nie piszesz o kimś konkretnym), wywodzisz sobie tylko znanym sposobem z aktualnej rzeczywistości, wiążąc je jednocześnie – i jednoznacznie – z miłościwie nam panującym ustrojem politycznym i formacją ekonomiczną.

Prezentowany przez Ciebie ahistoryzm woła o pomstę do nieba, a naginanie rzeczywistości do przyjętych tez – jest w najwyższym stopniu denerwujące. Figura miernego autora, dobrze wpasowanego w realia epoki, czerpiącego pomyślność z tego wpasowania, z gębą pełną frazesów i radami dla każdego, to w ogóle nie jest wynalazek naszego tu i teraz - żeby pozostać w kręgu czasów, do których tęsknie wzdychasz, wystarczy poczytać dzienniki tuzów literatury minionego ustroju (pal diabli ich ideologiczne wyznanie), od Dąbrowskiej przez Iwaszkiewicza, Putramenta, Kisielewskiego, Brandysa, do (choćby) Andrzejwskiego.

Tam pełno jest owych gości, dziś zapomnianych, piszących pod partyjno-państwowe zamówienie „z województwa”, laureatów resortowych wyróżnień, funkcjonariuszy prawomyślnie składanych zdań, postaci snujących się po marginesach uczciwości, ale w pierwszej linii przemian, z odpowiednią legitymacją twórczą w kieszeni.

Stworzyłeś, Marku, dychotomię między lepszym, które rzekomo było wcześniej i beznadziejnym, które jest dzisiaj, ubierając te dychotomię dla niepoznaki w postulat kontynuacji istotnych wartości z czasu przeszłego dokonanego. Znaczy - co mamy kontynuować? Za czym tęsknisz?
Wychodzi na to, że za czasem, w którym kultura, zwłaszcza wysoka, była ważna, za czasem, w którym nie było wszechwładzy pieniądza. Taaa…

Wiesz, w nauczaniu historii nic się nie zmieniło, jak zawsze szkolny program rozłazi się w szwach i nie ma czasu na omówienie tak zwanej historii najnowszej. Dlatego z lekceważeniem możesz oddalać zastrzeżenia młodych ludzi do tego, co opowiadasz, dlatego możesz im sprzedawać wizję szczęśliwości, której nie przeżyli. I nic o niej nie wiedzą.
Tylko że taki zabieg nie zadziała w przypadku tych, co widzieli te cuda na własne oczy.

Owa tak często przez Ciebie przywoływana kultura była (zresztą prawie zawsze jest) pozłotką, cieniutką warstwą na balonie prymitywizmu życia społecznego i ekonomicznego, dobrem prawdziwie interesującym dla bardzo nielicznych. Była koncesjonowana, wydzielana po uważaniu, kanalizowana, ściśle kontrolowana na każdym szczeblu, według potrzeb Centrali i różnych kacyków. Jak zawsze w historii, a zwłaszcza w ustrojach totalitarnych – koncentrowała się na wyspach pozornej szczęśliwości, z których wielu Robinsonów wychodziło na przepustkę po to, żeby za kryształ, gruziński koniak, za obietnicę fuchy, druku czy wyjazdu na wczasy do Bułgarii denuncjować w SB pozostałych, walczyć o to, by swoje, zupełnie prywatne, było na wierzchu.

Kulturą państwo ZARZĄDZAŁO. Z jednej strony dlatego, że najwyższe osobistości władzy (z nielicznymi wyjątkami) były słabo wykształcone, z kompleksami ale i wyniesionym z sanacyjnej Polski respektem dla życia umysłowego i jego przedstawicieli, z drugiej dlatego, że nauczono ich leninowskich sloganów o konieczności zawłaszczenia tej nieszczęsnej „nadbudowy”. Władza kochała kulturę i jej twórców, choć na ogół (pomijając stalinowskie zaczadzenie) - bez wzajemności. I bardzo władza się zasmuciła, słysząc o „dyktaturze ciemniaków”.

Wśród szych bezpośrednio kierujących kulturą na początku PRLu pojawiły się postaci uformowane w międzywojniu, z inteligenckim sznytem (Rzymowski, Żółkiewski), gdy poszli w odstawkę, przyszli inteligenci buraczani (Sokolski, Kliszko), potem ci po wumlach robionych w rok, wprawieni w manewrach na karuzeli stanowisk (Tejchma, Motyka), a w końcu zamordyści z ciągotami do światowej wystawności (Wilhelmi, Szczepański). Ostatnia zmiana to już całkowici cyrkowcy, chowające się za znane nazwiska wynalazki w rodzaju Świrgonia.

Ich wszystkich guzik obchodziła kultura. Ich obchodziła władza, kultura była jednym z narzędzi utrzymania i utrwalenia komunistycznego reżimu. Rządzone masy miały przeczytać Kalendarz Robotniczy, Trybunę Ludu i mieć zestaw argumentów przeciwko tezom zawartym w kazaniach proboszcza. Żeby się nie skarżyły na biedę, dostarczało się igrzysk, bezpiecznych, pod kontrolą. Stąd tłumy na majowych kiermaszach książki (a co ci ludzie mieli robić? na co, oprócz wódki, wydawać udawane pieniądze?) i śpiący na widowni przedstawiciele proletariatu, którym Rada Zakładowa wykupiła bilety do Narodowego w ramach zwiedzania odbudowanej stolicy. A co z resztą?

No to masz, ściągniętą z Wikipedii (a, nie chciało mi się dalej grzebać) wypowiedź pani, która najpierw robiła w Bezpieczeństwie, a później została redaktorką w szanowanym wydawnictwie (u kogoś o tym czytałem – u Konwickiego?), co czyni ją bliską naszemu poletku. Luna Brystygierowa:
W istocie cała polska inteligencja jest przeciwna systemowi komunistycznemu i właściwie nie ma szans na jej reedukację. Pozostaje więc jej zlikwidowanie. Ponieważ jednak nie można zrobić błędu, jaki uczyniono w Rosji po rewolucji w 1917, eksterminując inteligencję i w ten sposób opóźniając rozwój gospodarczy kraju, należy wytworzyć taki system nacisków i terroru, aby przedstawiciele inteligencji nie ważyli się być czynni politycznie.
Jako podsumowanie.

I Ty tęsknisz za jakąkolwiek kontynuacją czegokolwiek wyrastającego z takiej obrzydliwości?
Owszem, upraszczam. Ale nie miejsce tu na rzetelne studium, wystarczy pokazać istotę tak zwanej „polityki kulturalnej” PRL-u.

Ta rzeczywistość, obecna, którą masz w takiej pogardzie, dała obywatelowi dostęp do informacji. Nie mam złudzeń, że do każdej, że pod tym względem jesteśmy prawdziwie wolni, widzę również ten niewyobrażalny śmietnik, który generuje wirtualna rzeczywistość. No i co z tego?!
Za to nikt mi nie mówi, jak mam się przezeń przekopywać, nikt nie filtruje i nie cedzi tego, co mogę wiedzieć, a jeśli to robi, to nie jestem zdany na monopol jedynej prawdy. I mogę się zatrzymać na którejkolwiek z milionów wysp, a nawet stworzyć własną.

Taka rzeczywistość jest trudniejsza w recepcji, stawia inne wymagania, komplikuje obraz świata, który już nie jest prosty, nie da się wtłoczyć w proste dychotomie, jak – najwyraźniej – byś chciał. Wygląda na to, że „pan nie zdanżasz”, a z tego „niezdanżania”, uczyniłeś, Marku, swój znak firmowy, wykułeś z niego tarczę, miecz i pancerz. Jakbyś nie widział, nie przyjmował do wiadomości, że ten nowy świat dał Ci (i milionom innych) możliwość publikowania wszystkiego, co w duszy gra, bez obawy o konsekwencje (przynajmniej z grubsza, ale porównania z minionym ustrojem pod tym względem nie ma). Dał możliwość dowolnego grupowania się wokół osób i idei, według własnego widzimisię, choć konkurencja jest duża, przez co zadanie – niełatwe, bo nie przyjdzie z Wydziału Kultury zakaz publikowania dla rywali, panowie z Mysiej nie pokreślą ich wypowiedzi tak, że zostanie bezwartościowe siano.

I przez to kultura dołuje, upada? Bo na jakiś konkurs poetycki wpłynęły prace kiepskiej jakości? Tak bywało nagminnie i przedtem, za to nie zawsze szeroka publiczność miała szansę się o tym dowiedzieć, wypowiedzi wszelkich gremiów oceniających też podlegały cenzorom.

Że się ludzie posługują kiepską polszczyzną? A pamiętasz, jak wyglądały podania i donosy do Komitetu Zakładowego PZPR? Do urzędów i instytucji państwowych? Sięgnij, proszę dla przypomnienia do Redlińskiego i jego „Nikiform”, gdzie niefarbowana rzeczywistość przegląda się w kalekim, oderwanym od prawdziwych znaczeń języku.

Że mamy kiepskie elity, wykreowane na pieniądzu? Jakby te z mianowania, z narzuconego odgórnie społecznego awansu były w czymkolwiek lepsze…

Że kiedyś było bezpiecznie, swojsko i dostatnio? Że śmietnikowi nurkowie to wynalazek kapitalizmu? Dobry dowcip. To jest miejska legenda. Polecam lekturę 100/XX i innych antologii reportażu z PRL-u, tam można zobaczyć przełożoną na wstrząsające obrazki nędzę, autentyczną nędzę na wszystkich poziomach ludzkiej egzystencji.

Charakterystyczne dla Twojego sposobu myślenia o ratowaniu kultury (po wydaniu druzgocącej diagnozy) wydają mi się postulaty, żeby władza dała, jakby na tym kończył się katalog możliwych działań. Najpierwszy odruch inteligenta z pojmowanem świata pokrzywionym przez najlepszy z ustrojów.

Władza nie da. Przynajmniej przestała udawać, że chodzi o cokolwiek innego, niż o nią samą. I w porządku, mamy jasność. To jest Twoja władza? Moja - nie i nie sądzę, żeby kiedykolwiek była, dwadzieścia pięć lat nauki wystarczy. Mam ją gdzieś i każdą następną też. Bo władza na ogół jest głupia, zrozumiawszy to, można się skupić na robieniu czegoś sensownego.

A tym sensownym działaniem z całą pewnością nie jest naśladowanie Katona czy Sokratesa. Oryginał zawsze jest lepszy od podróbki. Albowiem podróbką jest pobieżność ujętych w ładne słowa opinii, podróbką jest wybiórczość przykładów i ich ilustracyjny charakter, podróbką są nic niewnoszące przyczynki, jak w artykule o narodowym losie. Nie jesteśmy ofiarą historii, sami sobie narobiliśmy większość tego, co nas dzisiaj trapi.
Pod każdym felietonem masz (o ile komukolwiek chciało się skomentować) kontrę wynikającą z poprowadzenia dalej wątku, który poruszyłeś, czy przykładu, który przywołałeś, ta kontra na ogół idzie w zaprzeczenie Twoich tez, ale jesteś ponad prozę dyskusji, dla – najwidoczniej – własnego komfortu zakreślając ścisły krąg tych nielicznych, których zaszczycasz paroma zdaniami leniwej polemiki.
To mi przeszkadza. To mnie wkurza. I dziwi, że tak traktujesz czytelników.

Przeszkadza mi, że mając eseistyczne i filozoficzne zacięcie, patrzysz na otaczające Cię zjawiska z perspektywy jednego życia, produkując niezmierzoną płytkość refleksji, noszącej wyraźny stempel doraźności, obleczonej dla niepoznaki pościelą haftowaną misternie językowym kwieciem

To, co cenne – niezgoda na bylejakość i zauważalną durnowatość świata - okraszone jest jadem i, wybacz, ponadmiarowym stetryczeniem, które w sumie nie oferują nic, poza garścią ogólników.

Szkoda.

Powyższe obserwacje prowadzą do wniosku, że tak naprawdę tęsknisz czasów, kiedy Tobie osobiście było lepiej, do młodzieńczych wspomnień, z wyoblonymi mgiełką sentymentu krawędziami, do świata ulepionego z chcenia, nie z faktów. Co nie byłoby żadną zbrodnią, gdybyś to powiedział otwarcie, bez próby obiektywizowania i przedstawiania swojego punktu widzenia jako prawdy jedynej i objawionej.

Na zakończenie – przy całkowitej negacji Twoich poglądów, kreślę się z szacunkiem przynależnym osobie z niekrótkim życiorysem i niemałym doświadczeniem w zdrowiu i chorobie.

4
Leszek Pipka

Publiczne nazywanie piszącego po imieniu, jakbyśmy byli kolesiami to zwyczaj nieco idiotyczny, bo nie znamy się na tyle, by tej formy używać, Poza tym cały ten komentarz pochodzi ze stwierdzenia: „wolę myśleć, iż nie piszesz o kimś konkretnym”, które doskonale wypacza sens mojego artykułu; odczułeś, że jest o takich, jak Pan. Może się Pan nie zgadzać z tekstem, ale ten komentarz dowodzi, że nie ma Pan ogłady. A zwłaszcza pojęcia o wymowie artykułu i historii, o czym świadczy ten fragment:” Prezentowany przez Ciebie ahistoryzm woła o pomstę do nieba, a naginanie rzeczywistości do przyjętych tez – jest w najwyższym stopniu denerwujące.”
pozdrawiam
Marek Jastrząb (Owsianko) https://studioopinii.pl/dzia%C5%82/feli ... N9tKoJZNoo

nieważne, co mówisz. Ważne, co robisz.

5
HA HA HA!
HAHAHA!

:D

masz za swoje, Leszku


Owsianko, liczyłem na bardziej rozbudowaną odpowiedź

btw, przypomniało mi się "Leszku gate" :D

6
No mam, mam :-) Ale przynajmniej jest wymownie.

Owsianko.
W kwestii (domniemanego już i zaprzeszłego) koleżeństwa – cóż, dramatyczną jest sytuacja, jeśli w Twoim wieku cierpi się na tak zaawansowaną sklerozę. Wyrazy współczucia.

Zbłądziłem. Szczerze przyznaję. Człek rozsądny, spotkawszy na swej drodze psią kupę, nie uchyla kapelusza i nie wdaje się w dysputy, tylko skrzętnie omija, żeby sobie butów nie pobrudzić. Nawet jeśli jakiś usłużny koleś niebacznie wetknął w ową kupę kartkę z napisem „mistrz eseju”.

To tyle w kwestii tak zwanej merytoryki.

Rozsądku wystarczy mi, żeby nie działać w warunkach recydywy, więc nie będę się silił na jakiekolwiek pozdrowienia.

7
Leszek Pipka
Zagalopował się Pan. Jeżeli ta psia kupa to ja, to gratuluję subtelności: Człek rozsądny, spotkawszy na swej drodze psią kupę, nie uchyla kapelusza i nie wdaje się w dysputy, tylko skrzętnie omija, żeby sobie butów nie pobrudzić. Nawet jeśli jakiś usłużny koleś niebacznie wetknął w ową kupę kartkę z napisem „mistrz eseju”.
Marek Jastrząb (Owsianko) https://studioopinii.pl/dzia%C5%82/feli ... N9tKoJZNoo

nieważne, co mówisz. Ważne, co robisz.

8
Kiedyś pisałem artykuł o pojedynkach i robiąc kwerendę do tego tekstu zauważyłem wiele wzmianek o starciach między literatami ( w okresie międzywojennym). Zawsze zastanawiało mnie czego trzeba, aby dwoje inteligentnych ludzi stanęło naprzeciwko siebie o świcie z pistoletami czy szpadami w garści. Teraz już kapuję :P
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson

9
Jeśli to jest zachowanie godne ludzi inteligentnych, to ciekawe jak zachowują się kulturalni głupcy.

Panowie, proszę o spokój, zamiast mazania siebie i rozmówcy tą psia kupą. A najlepiej weźcie ją do jakiegoś woreczka i wrzucie do śmietnika.
-Może jak będę dużym chłopcem, ludzie będą mnie prosić o pomoc.
-Albo żebyś się przesunął.

10
Ja zaś do słusznej prośby Thuga dołączę moderatorskie pouczenie. Dalsze wycieczki, fekalne bądź też nie, poskutkują zamknięciem tematu.

12
Pisanie dobrych felietonów to trudna dziennikarka robota.
Pisanie złych felietonów jest jeszcze trudniejsze, zwłaszcza gdy pisze się o tym samym w kółko. Bo felieton ma być jak wartki strumień, a nie błotna kałuża. Jak pisać, by nic z tego nie wynikało poza tym, że felietonista jest sfrustrowany czasami, w których żyje? Udowadnianie z mistrzostwem enty raz, że mętne błocko to świeża woda, jest misją frustrującą.

Otóż: ogólnie cała ludzkość schodzić na psy, więc tymczasem psieć trzeba umieć z klasą. Schodzenie na psy nie może być jak flaki z ojejem(czyli zanudzanie i zrzędzenie, że inni spsieli) – psieć totalnie trzeba, siebie nie wyłączając, bo tylko wtedy jest się wiarogodnym. To elementarz. Pierwsza klasa.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Dziennikarstwo i publicystyka”