Twitards niczym chińskie halówki podbijające świat. Felieton

1
Twitard - A rabid Twilight fan that has the intellectual capacity of a squash.
Twitards - usually (A) lonely girls who think they haven't been understood or (B) normal girls that don't read too often:

Jane: hey guys i need a book suggestion
Girl A: well you can read Twilight, a book about swirling emotions and true love that MOST of you IDIOTS dont believe in!!
Girl B: I L0V3 3DW@RD <33333 SUP3R HAWTTT!!!
Jane: what?
Bob: oh those are twitards, get away


Witam panów i panie. A nawet z pewną dozą szacunku kłaniam się, mając nadzieję na to, że zaszczycicie mnie swoją obecnoscią jeszcze przez moment. Proponuję bawić się dobrze, gdyż znajdujemy się w cyrku, a moja absencja na widowni świadczy o tym, jaką pozycję zajmuję, skrzypiąc właśnie piórem. Jestem błaznem? Może. Ktoś rzekłby, że wszyscy bywamy. Ale mniejsza o moją i waszą tożsamość... Pozwolę sobie odnotować tylko, że pomimo upalnych dni w Nowym Jorku łapie mnie jakieś choróbsko... Przez co moje myśli przypominają nieco trząsącą się tafle szkła, ale wiecie co? Piszę bezustannie, choć zdaje sobie sprawę, że jakość będzie przez to nieco niższa niż mnie na to stać.

Tytuł felietonu sugerować może, że będzie traktował o popularnej ostatnio witrynie internetowej Twitter. Nic bardziej mylnego. Poranki bywają bardzo różne, prawda? Leniwe i trwające do dwunastej w południe, gdy w poprzedzającą je noc byliśmy zajęci. Lub też przelotne i szare, gdy krajobraz za oknem nie nastawia nas optymistycznie do walki z codziennością. Tja, codzienność i szeroko pojęta rzeczywistość. Pełne wad i niedogodności. Nie rozczulajmy się jednak nad tym. Ja zwyczajnie ubolewam nad faktem, że pewnego dnia obudziłem się w świecie, w którym ogromne wpływy mają komercja, tuzinkowość, McDonald, MTV, Hollywod mówiący Terry'emu G., że jego najnowszy film jest zbyt ambitny, aby znalazł dystrybutora czy też wszelkiej maści pozerzy, wobec których naprawdę chciałbym być obojętny. A ostatnio do grona szczęśliwców dzierżących ten sztandar, doszła Stephanie M., atakując swoją książkową sagą, zatytułowaną wdzięcznie “Twilight” aka “Zmierzch”.

O czym jest rzecz? Aby udowodnić swoje oddanie sprawie, sam zakupiłem (sic!) pierwszy tom tej nieszczęsnej serii szmat czasu temu, choć od samego początku domyślałem się, co jest grane. Tyle, że nie mamy żadnego prawa do krytyki, dopóki czegoś nie doświadczymy i nie zapoznamy się, czyż nie? Sentencja lśniąca na okładce działa na wyobraźnię. “Bestseller, opowieść o romansie z wampirem” czy coś w tym stylu. Niemniej obiecująco prezentuje się sam obrazek – blade dłonie, na których spoczywa soczyste jabłko. Skojarzenia? Raj utracony, zakazany owoc. Niezbyt oryginalnie, lecz w miarę ciekawie. Chyba na tyle, aby osoba nie zaznajomiona z tematem, skusiła się na pożarcie książki. Więc o co właściwie kaman? Nastolatka po przejściach, Isabella Swan nie jest specjalnie społeczną osobą. Zdaje się być skrytą, cichą dziewczyną, bez wątpienia można ją nazwać marzycielką. Pewnego dnia ze względu na małe rodzinne komplikacje (nowy facet mamy itd.) przeprowadza się do Forks, małego miasteczka w stanie Waszyngton. Tam zamieszkuje ze swoim ojcem, również niekoniecznie otwartym na innych osobnikiem. Zostawmy jednak łączące ich stosunki. O wiele bardziej istotne jest to, że nasza Bella zaczyna uczęszczać do miejscowego liceum (czy raczej amerykańskiego odpowiednika), a jak powszechnie wiadomo, gdy pojawia się ta nowa osoba, zazwyczaj wywołuje to ekscytację. I ten przypadek nie jest odstępstwem – ożywiona męska część uczniów natychmiast zaczyna napastować świeżutką koleżankę wścibskimi bojówkami, które nie widzieć dlaczego są nią zaintrygowane. Do przełomu w życiu panny Swan dochodzi jednak dopiero, gdy poznaje tajemniczego i fascynującego Edwarda Cullena. Ten okazuje się być członkiem rodu wampirów. W dodatku również zainteresowanym w poszukującej swojego miejsca w świecie dziewczynie... Przez kolejne kilkaset stron jesteśmy świadkami rozwijającej się znajomości bohaterów, którzy szybko wpadają w szpony miłości.

Dlaczego właściwie o tym piszę? Ano choćby po to, by pogratulować eminentnej autorce rzadko spotykanego talentu. Tak, panie i panowie, mamy ewenement w literaturze. Po raz pierwszy w historii powstało “dzieło”, które jest niczym telewizyjna papka. A mianowicie ani nie rozwija, ani nie zmusza do refleksji, pęka od wszystkich możliwych wad (poziom postaci, świata przedstawionego, dialogi) i jest raczej przykładem tego, jak pod żadnym pozorem nie należy pisać. Toż przy tym szrocie to nawet “Dziedzictwo” niejakiego P. wypada całkiem znośnie. Właściwie nie wiem nawet, od czego zacząć. Raz, że panna M. kompletnie zniszczyła obraz wampirów. Nie przeczę, że każdy ma prawo wprowadzać swoje koncepcje i posiadać własną wizję danej kwestii, lecz proszę nie wciskać nam kitu. Od kiedy skóra krwiopijców i s k r z y się (Vampires don't f****** sparkle)?! Dobra, kwestie kosmetyczne na bok. Wampiry w tej książce zostały przedstawione niesamowicie płasko, bezpłciowo i właściwie nie wiadomo po co. Rozumiem, że mężczyzna w romansie (a niektórzy usiłują reklamować to coś jako horror) musi spełniać pewne wymogi, jak na przykład czar osobisty, fascynująca osobowość itd itd. Rzecz w tym, że chyba połowa ludzkich samców w nieszczęsnym Forks to odpowiedniejsi kandydaci do serca Belli.. Zresztą, nad czym ja się mam rozczulać? Jakiś krytyk literacki oświadczył, że identyfikowanie się z główną bohaterką jest niemożliwe. Pada pytanie – dlaczegóż to? Hehe, marny ze mnie publicysta, bo nie odpowiem. Nie potrafię. Sugerowałbym sprawdzić samemu – w końcu wirus zamieszkał w umysłach bardzo wielu niewiast, więc choćby z pożyczeniem tego tytułu problemu być nie powinno. Podpowiem tylko, że dziewczę to kolejna Mary Sue. Otóż w zasadzie wychodzi jej bardzo niewiele. Ciągłe błędy, gafy. Jest ludzka, co? Wszystko fajnie, tylko nie rozumiem wobec tego rozhisteryzowanej grupy samców (wspomnianej już zresztą), którzy bezustannie usiłują zaprosić ją na bal. I nie tylko. Bella dość “obrazowo” opisuje nam swoje kolejne dni i targające nią rozterki, dzięki czemu raz jeszcze ukazuje się nieuleczalna grafomania, na którą cierpi autorka. Zdania typu “Sprawdziłam, zeszłam po schodach, zrobiłem sobie płatki i je zjadłam” to normalka w tej książce. Normalnie ręcę opadają, gdy widzi się grozę, którą tchną stronice. Do granic absurdu jest też rozdmuchane postrzeganie świata przez protagonistkę. Przywołam choćby scenę, w której Edward przyznaje się do niezbyt chwalebnego czynu – często wślizgiwał się do sypialni swojej oblubienicy nocą i obserwował ją śpiącą. Wiecie, dowiedziałem się, że jest to romantyczne jak cholera. Pal jednak licho odpały naszej śmiałej – podobnego zdania jest gawedź, tzn twitards. Przepraszam, przegapiłem coś? Nasz uroczy wampir posuwa się dalej – Bella ma ponoć intenywnie i błogo pachnącą krew. Ach, tak. Randka z dziewczyną - “Kasiu, nie wiedziałem, że jest ci tak do twarzy w szkarłatnej sukience... Nadaje tylko pazura twojej bogatej osobowości... Czy te kolczyki w kształcie kiwi to nie jest ten sam model, który nosi Angelina Jolie? A tak w ogóle to mówiłem ci już, że twoja krew pachnie niczym śmietana, a serca uderza z częstotliwością ciągnika? Romantyczny wieczór, czyż nie moja luba?” Nie chciałbym tutaj uchodzić za znawcę, ale nadmiarem taktu i wyczucia to nie grzeszy. Jednak dopiero w kwestii opisów autorka pojechała po bandzie tak, że aż sypią się iskry. To naturalne, że uwagę ukochanej absorbuje ukochany, ale ciągłe biadolenie o jego idealnych proporcjach, przyjemnym zapachu wydobywającym się z ust czy seksownym głosie to mała przesada. Przekracza to granice dobrego smaku i zwyczajnie budzi wstręt. Co to w ogóle za miłość, tak swoją drogą? Oparta na tym, że Belle pociąga nieziemska uroda wampira? Mi to przez cały czas wyglądało na jakąś fascynację itd, a nie prawdziwe uczucie. Równie dojrzałe są problemy, które mają bohaterowie. Generalnie muszą martwić się jedynie tym, że Edward ma ochotę sobie sobie podeżreć od czasu do czasu i usiłuje się powstrzymywać, a poza tym krew naszej protagonistki przypada go gustu pewnemu krwiopijcy-tropicielowi, który łatwo się nie podda. Dlatego właśnie trzeba dać mu porządny wycisk. A gdzie jakieś bardziej ludzkie, prawdziwe problemy, z którymi boryka się każdy? Właściwie brak.

Kolejne części sagi znam niestety gorzej, ale sytuacja w nich wcale się nie poprawia. W drugim tomie Edward postanawia opuścić ukochaną dla jej bezpieczeństwa i rzecz jasna wszystko, co potrafi zrobić ta zaradna panna to załamać się i zacząć kręcić z innymi. Potem udaje się im spotkać bodajże w Rzymie, gdzie wampir na widok Belli odsłania swój kaloryfer... Dochodzi też mitologia wilkołaków, równie sprawnie wykreowanych co tamte upiory... Trzeci tom zawiera między innymi wielką bójkę (sic!), a Bella zaczyna rozumieć, że kocha też innego, ale w sumie wampiry górą... No i wielki finał, czyli tom czwarty, przy którym warto zadać sobie pytanie – to jest skierowane do tych samych odbiorców? Seks i takie tam, następnie bohaterom rodzi się nawet dziecko, które przy porodzie łamie kręgosłup własnej matce, a potem gdy ma pare miesięcy fizycznie i psychicznie staje się kilkulatką... W pewnym momencie znika też rodzinka wampirów, a drugi wybranek Belli decyduje się na ożenek z jej córką... Toż to pedofilia w czystej postaci. Absurd osiąga apogeum. Zaświadczam, że przez cztery epizody jesteśmy świadkami opowieści do bólu cukierkowej, tkliwej, wypełnionej nijakimi, nieosobliwymi postaciami, debilnymi dialogami, słabiutkiej fabuły, w której w sumie sensu tyle, co ostatnio optymizmu na giełdzie i nie tylko, a zewsząd bucha na nas dyletanctwo i niedojrzałość autorki.

Tak tak, panna Stephanie M. O niej wiemy na pewno, że dokuczano jej w czasie liceum i studiow. Obecnie ma męża, dwójkę lub trójkę dzieci no i brata o malutkim ego, który blokuje dopływ sensownej, uprzejmej krytyki od czytelników. On zresztą powinien sam zrzucić sobie na głowę wielkie pudło – gdy ktoś naskrobał do niego w tej kwestii, to ten odpisał, że nigdy nie przepuści maili do swojej siostry, gdyż “błędnie byłoby sądzić, że jest krytyka, która nie rani”. Że się tak wyrażę, ChaCha. Meyers (no dobra, czas na nazwiska) nie wie nawet, jaką krzywdę uczyniła światu. W zasadzie czytając jej szrot ma się wrażenie że to pamiętnik, w którym spełnia swoje zachcianki na tle erotycznym, a ktoś postanowił to wydać. Ta kobieta powiedziała na przykład, że gdyby poznała mężczyznę takiego jak Edward, to bez wahania rzuciłaby dla niego rodzinę. Zresztą to nie jest jedyne mocne hasło od niej. Popisała się też niezwykle twierdząc, iż musi spróbować kiedyś “postalkować” (prześladowania, śledzenia) kogoś, bo wydaje się to być najwyraźniej frapującą ideą. Szkoda, że ta kretynka nie wie o czym mówi i może gdyby się przekonała jak to jest, uderzyłaby parę razy czołem o blat stołu zanim powie coś takiego przyszłości. Świetnie zachowuje się też wobec fanów, ale by nie zanudzać powiem tylko, że im większy przychód ze sprzedawanych książek, tym najwyraźniej mniejszy szacunek do czytelników. Cóż, życie. Lubi również komentować dzieła na temat wampirów innych autorów, przy czym jest wobec nich krytyczna, a z jej opinii wywnioskować można, że nikt jej do pięt nie dorasta. Nie wiem, czy tylko ja odnoszę wrażenie, że Meyers wykorzystuję motywy fantastyczne w książkach, aby jej sztywne, sztuczne wątki miłosne nabrały więcej barw i wydały się być atrakcyjniejsze. Wampiry już doszczętnie zniszczyła, potem zabrała się za biednych kosmitów, a ponoć w jej planach są jeszcze syreny i duchy, czy podróże w czasie. Litości. Może da sobie z tym spokój? W końcu jakiś czas temu afiszowała się z tym, że napisze wszystkie cztery tomy Tłajlajta raz jeszcze, tyle że z perspektywy Edwarda, ale gdy pierwsza część wyciekła do netu, to walnęła focha i dała sobie z tym spokój. Brawo, brawo. Ogólnie patrząc na wyczyny tej osoby odnieść można wrażenie, że jest albo bardzo głupia, albo niezwykle dobrze gra. Ciągłe traktowanie wszystkich z góry i niewiadomo jak, a odkąd ona ma do tego prawo? Trafiła swoim gównianym dziełem w target? Kobieta nie zdaje sobie nawet sprawy ze stanu rzeczy... A marzy pewnie o tym, aby Rob Pattinson grający w filmie Edwarda zamienił się w wampira i zagościł w jej łożu...

O filmach szkoda w sumie gadać, bo z zasady ekranizację są gorsze niż książki, więc nie pytajcie nawet o poziom tej. W listopadzie premiera drugiej części, twitards dali o sobie znać rozwalając min. ComicCon w San Diego. O pierwszej superprodukcji rzeknę zwięźle tyle – wszystko na słabiutkim poziomie, zwłaszcza gra aktorska. Film trwał dwie godziny i wyraźnie wszystko leciało za szybko. Jedynie muzyka trzymała poziom, nad czym nawiasem mówiąc ubolewam. Jeden z moich ulubionych zespołów nagrał dwa utwory do soundtracku... Do tej pory utożsamiałem ich z pełnymi energii i pasji młodymi ludźmi, i nie spodziewałem się takiego czynu. Na szczęście nie chcą już nagrywać niczego do kolejnych części. Słusznie. Dodam jeszcze, że żal mi odtworców dwóch głównych ról, a mianowicie Kristen Stewart i Roberta Pattinsona, którzy za późno pojęli, w co się właściwie wpakowali. Ten drugi jest notorycznie atakowany na ulicy przez wściekłe fanki, które mają niemały problem ze zrozumieniem tego, że on tylko odgrywa ich lowelasa. A swoją miłość i przywiązanie ukazują poprzez skakanie mu na głowę i próby solidnego przyklejenia się do torsu. Nic dziwnego, że Kristen podsumowała je niezbyt wyrafinowanym określeniem, za co musiała w dodatku przepraszać. Pozostaje mi współczuć aktorom.

Dobra, jestem u schyłku trzeciej strony i dlatego właśnie nadszedł czas, aby przekazać to co chciałem. Twitards. Hordy zombie, kontrolowane przez Meyers. To znaczy, w sumie przez nikogo. Robią co chcą i tyle. Mają to do siebie, że nie wiedzą o istnieniu innych książek niż radosna twórczość tej kobiety, którą uznają zresztą za geniusza. Są zdecydowanie zakompleksione, brzydkie, a przede wszystkim ich osobowości przypominają dziurawy balon. Stefa sprawiła, że uwierzyły w przybycia ich księcia z bajki ot tak. Czy ktoś zapomniał o ciężkiej pracy nad sobą, kształtowaniu swoich upodobań, charakteru... E tam, skoro Bella dostała, to dlaczego one nie mają. Liczą się tylko faceci niebiańsko urodziwi. Nasz klient, nasz pan? Dziewczęta są dzikie, napastują tych, którym Twałlajt śmiał nie przypaść do gustu, jak już wspomniałem są zagrożeniem dla aktorów i w trakcie seansów w kinie wyją tylko na widok klaty Edzia. Właściwie patrząc na filmweb czy imdb, fora poświęcone tym filmom wyglądają na odrębną część strony. Witamy w dżungli. Twitards nie są jednak osamotnione/i. Są także Twimoms, czyli rodzicielki dumne ze swoich pociech, będących zwolennikami tego crapu. Pewna osoba była świadkiem tego, że Twimom wraz z 6-7 letnią córeczką stanęły w dziale z Tłajlajtem i córka wyjęła swoją portomentkę zgadnijcie z czym, a jej mama sięgnęła po dwa tomy sagi... Ludzie, czy to jest jakaś kompletna paranoja? Ostatecznie pogodziłem się na przykład z tym, że są ludzie uważający za geniusza Paoliniego, ale szczerze on jest naprawdę niczego sobie, patrząc na to, co się wyprawia. Czy nie ma wartościowych książek, wypełnionych po brzegi postaciami z krwi i kości, błyskotliwymi dialogami, przemyślaną i dobrze opracowaną fabułą? Jak pusty musi być ktoś, kto nieprzerwanie jara się tym i dostaje ekhm drgawek na widok kreacji aktorskich w kolejnych ekranizacjach? Polecam sprawdzić na YouTube kanał użytkowniczki nuttymadam, które nota bene jest klasycznym przypadkiem takiego schorzenia. Powiedzmy sobie szczerze – ja toleruję ludzi, niezaleznie od koloru skóry, orientacji seksualnej czy wyglądu. Ale gdy patrzę na siedzącego przed monitorem walenia (userzy energicznie reagują “Man, the harpoons!”), który mógłby prezentować się uroczo, gdyby na licach odbijała się jakaś osobowość... Nie tam, dziewczę wykrzykuje dziwne rzeczy, gestykuluje jakby normalnie jej diler stał się nieświeży, a na wszelkie próby krytyki, nawet tej uprzejmej puka się tylko w czoło (i do naszych uszu dociera przyjemnie brzmiące echo). Od dzisiaj polecam rozgrywki w bierki w górskim jeziorze, najlepiej w trakcie trzęsienia ziemi. Nie mogę też zapomnieć o słowach Stephana Kinga – tak, nawet prawdziwy król się wypowiedział. “Meyers can't write a darn.” Oczywiście ze strony twimoms, o latoroślach nie wspominając, natychmiast podniosło się larum. “On jest zazdrosny!” To jeden z najbardziej oklapnych tekstów w ich wykonaniu, tak na marginesie. O co do cholery zazdrosny ma być człowiek, który sprzedał niewyobrażalną ilość egzemplarzy książek, który cieszy się szacunkiem od wielu lat, a liczne ekranizacje jego dzieł są w większości niezwykle dobrymi filmami - “Skazani na Shawshank” na tenże przykład zajmuje #1 na top 250 imdb wg użytkowników. Pisarz z prawdziwego zdarzenia ma chyba prawo się wypowiedzieć... A ciemna masa odśpiewuje po raz pięćdziesiąty-trzeci tą samą zwrotkę.

Życzę twitards, aby dojrzeli emocjonalnie do poznania wybitnych dzieł literatury, które są na wyciągnięcie ręki. Trzeba tylko chcieć. Nie będę nikomu dyktował, co ma czytać i żeby była jasność, nie krytykuję osób z opinią typu “Twilight był ok”, ale obawiam się, że ten tytuł to już naprawdę przegięcie i nie potrafię siedzieć z założonymi rękoma. Przy odrobinie szczęścia maniactwo opadnie, bo ostatnia ekranizacja w 2011, a Meyers została na poważnie oskarżona o plagiat, czego tym razem nikt nie zbagatelizuje. Liczę na zwycięstwo strony mającej słuszność. Chciałbym powiedzieć, że trudno pogodzić się z faktem, że żyję w czasach, w których takie tytuły cieszą się powodzeniem, a na pierwszych miejscach box-officu mamy odmóżdżone, infantylne wytwory filmo-podobne, serwowane przez Hollywood. Nie, żeby rozrywka była szkodliwa i niepotrzebna, bo tak nie jest, ale może hamować się nieco, bo sytuacja w świecie kina nie wygląda ostatnio zbyt kusicielsko. Mam jednak nadzieję, że zmierzch ery słowa pisanego nie zbliża się i nadal będą miliony osób, potrafiących docenić autentyczne wiśnie na torcie oraz autorzy, którzy tworząc wkładają w wysiłek odrobinę duszy i serca. I tym miłym akcentem, kończę przepraszając jednocześnie za momentami miałką jakość tekstu, jednak nie marnowałbym na to czasu, gdybym był w pełni zdrów. Będzie dobrze. Pozdrawiam czytelników.

Tekst jest chroniony prawami autorskimi.
Ostatnio zmieniony sob 15 sie 2009, 22:53 przez Galadh, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Zaprawdę dużo racji jest w tym co piszesz, choć uważam, że książka ta nie jest warta tej krytyki. To trochę tak jakby krytkować harlequiny za marną jakość (wszak nie kopie się leżącego). Nie mniej sama posiadam wszystkie cztery tomy Zmierzchu (bardzo ładnie prezentują się na półce i to jedna z nielicznych ich zalet ;) ). Czytałam to już dość dawno i skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie sprawiło mi to frajdy. Ostatecznie jeśli podejdzie się do tego z odpowiednim dystansem, to naprawdę świetna komedia, dawno się tak nie uśmiałam, czytając o perypetiach uczuciowych Belli i Edka. Oczywiście są rzeczy, które rażą do bólu ( Vampires don't sparkle!!!), ale nawet je jakoś przełknęłam zagryzając dużą ilością cytryn.

Ot, czytadło jakich wiele, zapewnia sporo odmóżdżającej rozrywki i tyle.
Szczęście nie jest zarezerwowane dla wybranych.

3
dokladnie. kilka moich szarych komorek wyparowalo podczas czytania. okej, pierwszy tom byl znosnie nieinteligentny, ale drugi to juz szczyt, to samo, ale z nowym stworem z legend. innych pomyslow na fabule brak?
potem trojka, konfrontacja pana wampira i pana wilkolaka. ach, te rozterki uczuciowe... o ile dobrze rozumiem wzmianki w czworce, caly ten ambarans przez zawartosc jajnikow Belli. tutaj to Meyer przegiela.
a wiec mamy czworke. ostatnia bitwa ze zlymi, szczesliwe zakonczenie, na wieki wiekow amen. hurra.
ogolem denerwuje mnie marysuizm postaci. podobnoz Edward ma jakies wady, mianowicie zbytnia troske o Belle. ale mnie osobiscie rozwalil jego tekst, cos w stylu ''jak moglas mi uwierzyc, ze cie nie kocham, po tych wszystkich zapewnieniach? zranilas moje serce!''. no swietnie, koles, trzeba bylo jej nie mowic, ze masz ja gdzies.
dalej nasza cudowna Bella. jej szokujaco niska samoocena najpierw byla znosna, ale te opisy procesu myslenia... a pozniej slyszymy o jej inteligencji i ogolem samych zaletach. nawet to bycie meczennica zostaje obrocone w wielka zalete.
nastepnie, po roznych bajkowych przygodach przeplatanych pocalunkami, Bella ratuje swiat. tatara-tam! i zyli dlugo i szczesliwie!
a jednak czytalo sie przyjemnie. wylapywanie potkniec autorki, tlumacza i samych bohaterow napawalo dziwna satysfakcja. ach, ale ta Bella glupia! ach, umyla miseczke! ach, ja na jej miejscu...
w kazdym razie podziwiam Meyer za jej talent do pisania odmozdzajacych papek, ktore czytasz, mimo ze wiesz, jaki to chlam. poza tym autorka usidlila tysiace nastolatek, znam nawet facetow, ktorych idolem jest Edward. wiwat Edzio Pedzio!
to wszystko byloby do wytrzymania, gdyby nie to, ze na Twilight slowa zlego powiedziec nie mozna, juz cie rozwscieczone fanki obskakuja. dziekuje, pani Meyer, dziekuje!
zwięzłość jest siostrą talentu.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Dziennikarstwo i publicystyka”