Zdradzony o świcie

1
Morze jest czarne od bezkresu możliwości,
gdy Słońce wita przez szyby źrenicę.
To trzeci już wschód mój, w łupinie z metalu,
wielkiej jak świat, pustej jak dzwon.

Płonącej na wejściu do atmosfery.

Na oślep uderzam w przycisków pełne ściany.
Palcami, którym do kciuka,
tylko do zbawienia dalej.

Wyszczerzam kły białe jak śmierć.
Płonę.

Może czas na nagły skok w ewolucji?
Susem do postawy wyprostowanej,
wprost do Wielkiego Kresu?
Składnymi słowami pożegnać się z Ziemią?

Ale cóż po gramatyce, gdy idei podmioty,
duszą się w wyciu orzeczeń?

Dosyć! niech w miejsce rozumu,
jadem pluje gadzi mózg!

Ostatnim tchnieniem wprowadzam nieprzyjaźń!
Między węża ludzkości, a życia niewiastę!
Między Atlantydę ich, a me Kumari Kandam.
Niech zdecyduje się czyja pięta,
czyją zmiażdży głowę.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Poezja biała”