16

Latest post of the previous page:

Z tą zadyszką bohatera i długim zdaniem do niego niepasującym się zupełnie nie zgadzam. Można załatwić to w ten sposób, że czytelnik dostanie zadyszki właśnie od zdania wielokrotnie złożonego, typu: "Biegnę, ledwo dyszę, ale widzę: on przyspiesza, więc sprężam się, nie dam rady!" etc. Dynamikę można oddać doskonale w wielokrotnie złożonym zdaniu. Poza tym jest jeszcze kwestia części mowy, zdaje mi się, że czasowniki przyspieszają, przymiotniki zwalniają tempo.
And the world began when I was born
And the world is mine to win.

17
Jason, dużo pytań, więc ja na razie tylko o głośnym czytaniu. Mam dużą wprawę, bo przez parę lat czytywałam swoim synom, i to literaturę całkiem dorosłą, np. Robinsona Crusoe w wersji nie skróconej :)

1. Idealnie wyłapuje monotonię narracji. Umysł się wtedy wyłącza, usta mechanicznie wypowiadają słowa. To znak, że trzeba pokombinować z tekstem. Doszłam do takiej wprawy, że w trakcie czytania przerabiałam tekst, żeby był krótszy i żywszy.

2. Pozwala wychwycić różne zakłócenia w budowie zdań. Nie potrafię tego wyjaśnić dokładnie, po prostu wiesz, że w tym miejscu pasowałoby inne słowo: dłuższe, krótsze albo inaczej akcentowane. To sprawa wewnętrznego rytmu w zdaniu.

3. Ujawnia sztuczność dialogów. Tzn. większość dialogów w literaturze jest w rózny sposób wystylizowana, idealna zgodność z językiem mówionym to w gruncie rzeczy zjawisko rzadkie, lecz są autorzy, którzy zdecydowanie nie mają ucha do dialogów. Przy głośnym czytaniu to staje się wręcz uderzające, od razu zapala się sygnał: przecież tak nikt nie mówi! Czytasz=mówisz i od razu wiesz, że to powinno brzmieć inaczej.

4. Nie twierdzę, że dobroczynne skutki głośnego czytania ujawnią się u każdego i na każdym poziomie. Bardzo możliwe, że rola lektorki męczyła mnie i koniecznie chciałam coś zmienić :wink: Ale jednak warto spróbować.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

18
Przypomina mi się Flaubert i jego Aleja Wykrzykiwania, czy jakoś tak.
Z jednej strony, macie rację, ale... Czy to jednak nie jest ujednolicanie stylu kosztem jego indywidualnych walorów? Zdania szorstkie, chropawe, jakby urywane, wplecione umiejętnie w fabułę, mogą dodać tekstowi klimatu, np. niepokoju czy poczucia "bycia nie na miejscu". Czasem jest to pożądane, akcja dzieje się nie tylko za pomocą fabuły, ale i słowa.
"ty tak zawsze masz - wylejesz zawartośc mózgu i musisz poczekac az ci sie zbierze, jak rezerwuar nad kiblem" by ravva

"Between the devil and the deep blue sea".

19
Cerewna, no właśnie się zgodziłaś, bo nawet jeśli w podanym przez Ciebie przykładzie jest jedno zdanie, to jest ono złożone. :) A jak wiadomo zdanie złożone składa się z kilku zdań prostych. I właśnie zwróć uwagę, że w podanym przykładzie kilku zdań współrzenie złożonych tylko jedno jest podrzędne. W tym sęk. :)

PS: A sorry, tam nawet nie ma ani jednego podrzędnego. No więc widzisz. :) Tym bardziej.
Ostatnio zmieniony czw 24 wrz 2015, 22:59 przez Sęk w tym, łącznie zmieniany 1 raz.
SĘK w tym, aby pisać tak, żeby odbiorca czytał trzy dni, a myślał o lekturze trzy lata.

20
Wolha.Redna pisze:Zdania szorstkie, chropawe, jakby urywane, wplecione umiejętnie w fabułę, mogą dodać tekstowi klimatu, np. niepokoju czy poczucia "bycia nie na miejscu". Czasem jest to pożądane, akcja dzieje się nie tylko za pomocą fabuły, ale i słowa.
Owszem, o ile to zamierzone. Nikt nie twierdzi, że melodyka zdań musi być uładzona. Ale co innego kiedy autor rozmyślnie używa chropawego języka, a inna sprawa kiedy nie potrafi pisać inaczej.
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson

21
Ujednolicanie stylu? Ale według jakiego wzorca?

"Ujednolicić" stylu się nie da, gdyż on jest indywidualny, tak jak kolor włosów albo tęczówek. Owszem, istnieją pewne tendencje ogólne, które można by nazwać stylem pewnego nurtu czy trendu (np. francuska nowa powieść to miała), lecz i tak w ramach tych tendencji właściwości osobnicze zostają zachowane. A jeśli chodzi o zdania szorstkie, chropawe, itd, to choćby Miron Białoszewski jest znakomitym przykładem takiego bardzo indywidualnego stylu "naturalnego" czy "nie wygładzonego". Ale to sprawa talentu.

Zazwyczaj trochę trzeba się pomęczyć, zanim nieświadome kiksy przerodzą się w styl.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

22
piszemy polszczyzną "lubelską" - tzn. język mówiony używany na lubelszczyźnie jest najbardziej zbliżony do polszczyzny literackiej a jakąś wiochę etnografowie nawet uznali za wzorcową.

Problem unifikacji języka... Z jednej strony mamy ten "lubelski" wzorzec. Z drugiej szkoda regionalizmów i gwar lokalnych - np. nie wiem czy czytaliście "Nadberezyńców" Fl.Czarnyszewicza - pięknie oddany język khm... polski używany nad Berezyną, w polskich wioskach, na terenach po pokoju Ryskim pozostawionych na pastwę sowietów...

23
Andrzej Pilipiuk pisze:język mówiony używany na lubelszczyźnie jest najbardziej zbliżony do polszczyzny literackiej
Możesz bliżej? Chyba pierwsze słyszę... Masz gdzieś źródło?
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

24
Słyszałem to samo o okolicach Konina. I faktycznie, u żony wychwyciłem tylko jeden, jedyny regionalizm, którym zresztą posługiwała się również moja prababcia spod pochodząca Kalisza.

25
Dwa założenia (za Wilkoniem):

1. dawne poziome rozwarstwienie języka (tj. na dialekty terytorialne) cofnęło się na plan drugi w stosunku do zróżnicowania pionowego (tj. na odmiany społeczne).

2. język literatury (nie jest tożsamy z literackim) uległ tak znacznym przeobrażeniom, że przestał pełnić funkcję wzorca.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

26
Natasza pisze:1. dawne poziome rozwarstwienie języka (tj. na dialekty terytorialne) cofnęło się na plan drugi w stosunku do zróżnicowania pionowego (tj. na odmiany społeczne).
To na pewno. Regionalizmy są w odwrocie, właściwie funkcjonują w kręgu domowo-rodzinnym, czyli w języku życia codziennego strefy najbliższej. Jeśli ktoś przeniesie się na drugi kraniec Polski to przeżyje parę zaskoczeń, ale wszędzie będzie mógł się porozumieć bez problemów. Chociaż pamiętam, że na studiach dwoje moich kolegów z roku rozpoznało swoje pochodzenie po sznece z glancem, to jednak, mimo dużego rozrzutu terytorialnego osób na roku - Gdańsk, Toruń, Poznań, a z drugiej strony Chełm Lubelski i Białystok - różnice regionalne były znikome, widoczne głównie w leksyce. Ktoś pamiętał, że czerwona kapusta nie jest czerwona, tylko modra, ktoś inny, że kapcie to laczki, ale tych dwanaście lat do matury zrobiło jednak swoje i nikt nie powiedziałby tak, jak usłyszałam kiedyś w Pelplinie, pytając o dyrektora seminarium: ksiądz infułat jest wyjechany.

Bo to jest właśnie sprawa zróżnicowania społecznego.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

27
Koleżanka mi mówiła, że jak przyjechała do Krakowa i pierwszy raz usłyszała o wychodzeniu "na pole", to myślała, że sobie z niej jaja robią ;)
To zróżnicowanie języka względem pozycji społecznej jest ciekawe, jeżeli porównać język osiedlowych dresów z językiem więziennej grypsery. Czytałam pracę socjologiczną pt. "Gry więzienne" Kamińskiego, gdzie grypsera była rozpracowana pod kątem teorii gier (autor jest też matematykiem). Na końcu zamieszczony był słowniczek pojęć. Byłam zaskoczona, jak wiele pojęć z języka grypsery jest w użyciu wśród tzw. osiedlowych dresów, a nawet dostają się do mainstreamu, np. "rozkminić". Kiedyś w wieku lat nastu usłyszałam na moim rodzimym nowohuckim osiedlu "szamaj i idziemy", a po latach ze zdumieniem przeczytałam, że w latach 80-tych tak mówiło się w więzieniach na czynność spożywania :D
"ty tak zawsze masz - wylejesz zawartośc mózgu i musisz poczekac az ci sie zbierze, jak rezerwuar nad kiblem" by ravva

"Between the devil and the deep blue sea".

28
Wolha.Redna pisze:po latach ze zdumieniem przeczytałam, że w latach 80-tych tak mówiło się w więzieniach na czynność spożywania
Tak się mówiło również w warszawskich liceach, w każdym razie moi koledzy tak mówili :) Między sobą, oczywiście, gdyż nauczyciele byli językowymi purystami. Ale rzeczywiście ogniwem pośrednim mogło być w tym przypadku podwórko. Język podwórkowy jest dosyć zmienny, moi synowie tego wyrażenia nigdy nie używali.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

29
Język podwórkowy jest dosyć zmienny, moi synowie tego wyrażenia nigdy nie używali.

Teraz w szkołach się mówi "nieogar" ;)
"ty tak zawsze masz - wylejesz zawartośc mózgu i musisz poczekac az ci sie zbierze, jak rezerwuar nad kiblem" by ravva

"Between the devil and the deep blue sea".

30
Przenikanie grypsery do języka codziennego to normalne zjawisko - podwórkowi frajerzy aspirują do bycia ludźmi. To jest akurat ciekawe, bo ten język powinien być w założeniu hermetyczny, dostępny tylko dla wtajemniczonych - grypsujesz z frajerami, to znaczy nie grypsujesz wcale. Czyli to, co wychodzi poza mury, nie powinno być nazywane grypserą - jest dostępne dla wszystkich, więc jest tylko językiem potocznym (nie grypserą).

Język potoczny natomiast przenika do literatury, bo też pisarze-naturszczycy wychodzą spod strzech i - ku zgrozie yntelygentów z Krakowa - radzą sobie nieźle. Normalne zjawisko, zwłaszcza na wschód od Odry.
Coś tam było? Człowiek! Może dostał? Może!

31
Ja jeszcze kilka słow o melodyjności w literaturze, bo tak się złożyło, że wróciłem sobie do Dzienników Pilcha. Jedna ze stron jego memuarów traktuje właśnie o tejże tematyce.
8 kwietnia 2010
[...] Sławne pierwsze zdanie Sklepów ma balans nie lada. W lipcu mój ojciec wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszałamiających dni letnich. Czytając wedle metodologii Wisławy Szymborskiej (Jakie ogary? Dlaczego poszły? Czyj las?), łatwo zauważyć, że biblijna i melodyjna ta fraza wiadomości i konkretów podaje bez liku: kto, kiedy, gdzie, w jakim celu wyjechał, kto został - praktycznie co słowo konkret, dopiero na sam koniec płomienie, oszołomienie i żar - akurat tyle upalnej aury, by była, ale nie przygniatała.
Pierwsze zdanie Sanatorium już balansu nie ma, owszem piękne, owszem inaugurujące sławy wywód o Księdze, ale już męczące i długie.
Nazywam ją po prostu Księgą, bez żadnych określeń i epitetów, i jest w tej abstynencji i ograniczeniu bezradne westchnienie, cicha kapitulacja przed nieobojętnością transcendentu, gdyż żadne słowo, żadna aluzja nie potrafi zalśnić, zapachnieć tym dreszczem przestrachu, przeczuciem tej rzeczy bez nazwy, której sam pierwszy posmak na końcu języka przekracza pojemność naszego zachwytu.
Pozdrawiam.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Jak pisać?”