No to pojedziemy, wio!
Była to jedna z tych częściowo, nie całkiem jeszcze murzyńskich przecznic Central Avenue. Właśnie wyszedłem z pewnego trzyfotelowego fryzjerskiego zakładu, w którym według przypuszczeń agencji mógł pracować jako zmiennik fryzjer nazwiskiem Dimitrios Aleidis. Błaha sprawa. Jego żona gotowa była wydać trochę grosza, żeby go mieć z powrotem w domu.
Była choroba.
Kto może pracować w zakładzie fryzjerskim (wiem, np sprzątacz, who cares - niepotrzebne powtórzenie).
Dzień był ciepły, już prawie koniec marca, stanąłem przed fryzjernią i podniosłem oczy na jaskrawy neon lokalu “U Floriana" z pierwszego piętra.
Nie ma to jak naiwne wprowadzenie: dzień był ciepły / ładny / deszczowy / *niepotrzebne skreślić.
Lepiej byłoby skrócić zdania tak:
Dzień był ciepły. Już prawie koniec marca. Stanąłem przed fryzjernią i
podniosłem oczy na jaskrawy neon lokalu “U Floriana" z pierwszego piętra.
Podnieść oczy? Skąd? Z podłogi? Lepiej byłoby: wzrok / spojrzenie.
Neonowi przyglądał się jakiś facet. Spoglądał na zakurzone okna w ekstatycznym skupieniu, jak imigrant z Europy, który pierwszy raz ujrzał Statuę Wolności. Był to olbrzymi mężczyzna, mniej więcej sześć stóp i pięć cali wzrostu i gruby jak cysterna na piwo. Stał kilka kroków dalej. Ręce zwiesił bezczynnie, spomiędzy olbrzymich paluchów dymiło mu zapomniane cygaro.
W poprzednim akapicie bohater patrzy na neon a przy tym zauważa i opisuje dosyć szczegółowo faceta gapiącego się na (ten sam) neon z pewnej odległości. Wiem, czepiam się
Zwinni, cisi Murzyni mijali go w pośpiechu, nie zatrzymując się, obrzucając ukradkowymi spojrzeniami. A było na co spojrzeć. Miał na sobie włochaty kapelusz borsalino, szarą sportową marynarkę z samodziału z białymi golfowymi piłeczkami zamiast guzików, brązową koszulę, żółty krawat, szare flanelowe spodnie w kant i buciki z krokodylej skóry, ozdobione białymi rozpryskami na noskach. Z kieszonki na piersiach kipiała mu chusteczka tego samego jaskrawożółtego koloru co krawat. Za wstążką kapelusza tkwiło kilka farbowanych piór, i to już była przesada.
Ach, jaki szkolny ten opis: miał, był, wyliczanka kolorów i faktur, jakby to miało jakieś szczególne znaczenie. Kipiąca chusteczka? Buciki? Taki wielki chłop? I co to (na kosę Webera) są rozpryski na noskach?
Nawet na Central Avenue, na której tłum wcale nie jest szary, wyglądał mniej więcej tak dyskretnie jak na przykład tarantula na biszkoptowym cieście. Był blady i nie ogolony.Zawsze zresztą wyglądałby na nie ogolonego. Miał kędzierzawe czarne włosy i gęste brwi prawie zrastające się nad grubym nosem, uszy jak na mężczyznę tej postury małe i zgrabne, a oczy błyszczące prawie tak, jakby były zasnute łzami, co się często zdarza przy szarych oczach.
I znów: był, miał. Zero dynamiki, przegadane i to jakimś niezdarnym amatorskim stylem.
A to zdanie o oczach, zdarzających się przy szarych oczach?
Nie macie też wrażenia, że coś się tu zadziało nie do końca teges z przecinkami?
Kto tak zaczyna powieść?
Panie i panowie, Raymond Chandler, żegnaj laleczko, w tłumaczeniu Ewy życieńskiej. Gros wymienionych niezręczności zwalam na tłumaczenie (niestety) i chyba niechlujną korektę. Ale...
Przydałoby się trochę to oszlifować a jednak - jest to jedna z najlepszych, najsłynniejszych i wywierających najsilniejszy wpływ na literaturę w swoim gatunku pozycji

Czyli - laboratoryjna poprawność nie jest warunkiem niezbędnym do sukcesu, potrzebne jest też kilka innych rzeczy. Charyzmatyczny tekst obroni się, mimo potknięć.