Reks
18+
W miejscu gdzie teraz stoję, na tej łące schowanej pomiędzy łany pszenicy i żyta, było kiedyś gospodarstwo starego Budryka, sąsiada moich rodziców. A dokładnie - zbudowana z desek stara stodoła. Dziś nie ma już stodoły, nie ma obory i innych zabudowań gospodarczych, zniknął stary dom, nawet jego betonowe fundamenty - nawet one nie oparły się niszczącemu działaniu czasu. Patrzę na tą pustkę i myślę sobie, że tak będzie wyglądał koniec świata - chwila, kiedy czas się dopełni, kiedy wydarzy się już wszystko, co się miało wydarzyć i nie będzie już żadnego ziemskiego stworzenia, które by pamiętało. Wtedy naszą planetę pokryje ogromna łąka. Tak będzie. Cała planeta zostanie zrównana z ziemią i porośnie łąką - zupełnie jak gospodarstwo Budryka. A kiedy już ostatnia cegła wystająca z gruntu zostanie przysypana ziemią i pokryta nudną trawą - właśnie wtedy - Bóg zobaczy, że dzieło jego nie jest dobre i zapomni o świecie. To odwrócenie uwagi Wszechmogącego spowoduje, że świat przestanie istnieć, bo przecież wszystko jest tylko teatrem w boskim umyśle, wszystko istnieje dopóki On o tym pamięta. Tak... Trawa jest nicości awangardą. Jest harcownikiem nietrwałości, forpocztą upadku, którego uniknąć niepodobna. I pomyślałem sobie, że powinienem, a nawet, że jestem powołany do tego, by ocalić od zapomnienia jakiś fragment, jakąś cząstkę tego świata, by go uratować przed trawą-nicością zanim nietrwałość-trawa upomni się również o mnie i porośnie moją mogiłę.
Opowiem wam zatem historię Reksa – psa Budryka. Opowiem ją, choć tak naprawdę tego kundla nigdy nie lubiłem. Było w nim coś, co wzbudzało we mnie strach, jakaś zapalczywość, nerwowość, i jeszcze ten chudy, czarny łeb z żółto-brązowymi plamkami nad oczami, z wiekiem lekko pomarszczonymi, które zdradzały złośliwca. Ile razy przychodziłem do Budryka szczekał na mnie, właściwie wpadał w furię, szarpiąc niemiłosiernie swój krótki łańcuch przywiązany do wbitego pod stodołą pala. Zawsze obawiałem się, że jakaś gwarancja mojego bezpieczeństwa, czy to pal, czy łańcuch, w końcu zawiedzie i nic mnie przed nim nie uratuje. Jednak, kiedy moje obawy spełniły się i szalejący Reks zerwał się z łańcucha, o dziwo nie zrobił mi żadnej krzywdy. Nawet do mnie nie podbiegł. Oszołomiony darowaną przez słaby łańcuch wolnością biegał po podwórzu, przewracając śmiesznie łapami omijającymi resztkę wiszącego u szyi, ciągnącego się po ziemi łańcucha. Kiedy Budryk wiązał Reksa, podszedłem i ostrożnie pogłaskałem starego kundla, spojrzałem w duże oczy – teraz łagodne, odkryłem, że potrzebuje pieszczot tak samo jak małe dziecko - polizał mnie nawet po ręce. Nie mogę powiedzieć, że polubiłem wtedy Reksa - wcale tak nie było. Wciąż czułem respekt przed tym ni to dużym, ni to małym nerwusem, wciąż się go bałem, ale zawiązaliśmy coś w rodzaju zawieszenia broni. Kiedy mijałem furtkę i wkraczałem na jego teren, zostawałem dokładnie obszczekany, ale bez ujadania, bez nadmiernego naciągania łańcucha, bez dotychczasowej zajadłości, tak można by powiedzieć – standardowo, trochę nawet od niechcenia.
Był słoneczny dzień na początku kwietnia. Bóg jeszcze nie zdecydował czy ma być już wiosna, czy jeszcze da trochę czasu zimie. W tej chwili boskiego niezdecydowania zapanowała dziwna pogoda – powietrze było jeszcze zimne, chłodne wiatry przenikały nawet grube ubrania, jednak w zacisznych osłoniętych miejscach, wystawionych na południe, gdzie słońce operowało bez przeszkód, był wręcz letni upał. Widzę to wszystko wyraźnie, widzę nawet muchę, taką wiosenną, ociężałą, wypełniającą eter leniwym brzęczeniem o niskiej częstotliwości, brzęczeniem ociężałego mikrobombowca lecącego na resztkach paliwa.
Budryka znalazłem za stodołą w towarzystwie kilku leniwych wiosennych much. Siedział, a właściwie prawie leżał rozłożony na niewielkiej kupce starej słomy, zrzuconej przy południowej ścianie. Leżał i wygrzewał swoje ponad siedemdziesięcioletnie członki na kwietniowym słońcu. Chwilami gorąca, wiosenna żarówka wydobywała ze słomy leki zapach stęchlizny pomieszany z resztką aromatu właściwego słomie. Rozgrzane deski stodoły dodawały swoją zapachową nutę i całą tą mieszaniną upajały staruszka. Podałem mu gazety i siadłem na zwalonym pniu starej wierzby. Odkąd stary Budryk przeszedł na emeryturę z nudów czytał wszystko, co wpadło mu w ręce. Czytał gazety, czasopisma, ulotki, czytał papierowe torebki od nasion, zużyte paczki po papierosach, spędzał długie chwile przy słupach i drzewach z przyczepionymi ogłoszeniami. Przynosiłem mu przeczytane przez mojego ojca gazety, a czasem jakieś kolorowe czasopismo mamy.
Za stodołą było bardzo ciepło. Budryk czytał powoli przyniesioną gazetę, zastanawiając się nad każdym zdaniem, a nawet nad niektórymi zwrotami czy wyrazami, jakby w obawie przed niewłaściwym odbiorem ukrytego skrupulatnie w gąszczu liter sensu. Zawsze wtedy, gdy przerywał czytanie i rozmyślał, cofał głowę znad gazety, a nawet zdejmował okulary, tak jakby właściwy sens rzeczywistości można było dostrzec tylko czystym okiem. Patrzyłem na niego przez chwilę. Miał krótkie, mocne włosy, mimo podeszłego wieku tylko na końcach pokryte siwizną, twarz pooraną zmarszczkami jak jesienny zagon i kilkudniowy zarost, nieudolnie przykrywający bruzdy w skórze jaśniejąc w słońcu siwymi końcówkami.
Budryk mieszkał samotnie w niewielkim, zbudowanym z pustaków i nieotynkowanym domku, krytym przeżartym porostami eternitem. Podwórze zamykała stara stodoła z desek i kilka niewielkich budynków gospodarczych, połączonych rozpadającym się płotem. Kiedy owdowiał i osiągnął wiek emerytalny, przepisał gospodarstwo na mieszkającego w mieście syna - Ryśka. Syn na początku próbował coś obsiewać, ale po kilku latach, mimo pomocy starego ojca, zrezygnował z gospodarowania na odległość. Stary wtedy sprzedał gospodarstwo sąsiadowi i poszedł do miasta, do dzieci. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że nie pasuje do nowego trybu życia. Nie pasował do ciasnej betonowej klatki, gdzie niebo, wiatr i drzewa ukryte były za labiryntem drzwi, schodów, półpięter i wiatrołapów. Wolna od betonu ziemia, a właściwie jej nieudolna kopia w postaci trawników, nie tolerowała sadzenia żadnych drzewek, ani siania - choćby pietruszki wiosną. Na nic zdały się błagania dzieci, by Budryk przystosował się, by jeszcze raz spróbował, by poczekał aż się przyzwyczai. Wrócił na wieś – do swojego świata. Chciał odkupić dom i choćby skrawek ziemi na warzywnik.
- Mi twoje budynki nie potrzebne. Wiesz, że chciałem kupić tylko ziemię - powiedział mu sąsiad, który wziął od niego gospodarstwo. - Na co mi te twoje obórki! Cegła przeżarta amoniakiem, do budowy się już nie nadaje. Deski ze stodoły też już tylko na opał. Bierz całe podwórze.
I Budryk wziął całe podwórze, zabrał z powrotem od Chojnackiego znad torów psa Reksa – mojego prześladowcę - i wszystko było jak dawniej.
- Czy czeka nas spirala podwyżek płac? - Czytał powoli Budryk.
- Wszyscy chcą mieć większe pensyje – powiedział po chwili zastanowienia. - A czy robią więcyj niż kiedyś? Czy pracują ciężyj? Kiedyś żniwa i młocka to trzy tygodnie ciężkiej roboty, a dziś – wjedzie kumbajn, parę razy pierdnie i jest po wszystkim. Kiedyś, żeby zaorać morgę, to pół dnia trzeba było łazić za pługiem, a dzisiaj wysrać się nie zdążysz a taki traktor już kończy i zjeżdża z pola. A mieszczuchy to jeszcze lżej mają. Powymyślali jakieś kumputery, maszyny, roboty. Wszystkie teraz w biurach pracują, książki i ustawy czytają zamiast się za porzundną robotę wziąć. Czytają, czytają, do wszystkiego są mundre, myślą, że wszystkie rozumy pozjadali. Tak. Nic nie robić, a zarabiać więcyj. Lenistwo – zawyrokował. - Dobrze mówię? - zwrócił się do mnie.
- Dobrze mówisz panie Budryk – odpowiedziałem.
Stary założył okulary i znów pochylił się nad gazetą. Nastąpiła absolutna cisza. Nawet moje przyjaciółki muchy nie bezcześciły jej brzęczeniem. Ten spokój przypomniał mi klimat programu telewizyjnego o starym opactwie i widok klasztornego korytarza, całkowicie pustego, trochę zbyt surowego i oszczędnego jak na barokowy styl. Brakowało tylko odgłosu wielkiego, ściennego zegara, który metalicznym dźwiękiem obwieszczał upływ czasu i był jedynym tego upływu odniesieniem, wobec braku jakichkolwiek zdarzeń, wobec całkowitej statyczności świata. Rozorane bruzdami, niczym jesienne pole, czoło Budryka zmieniało tylko czasami położenie zmarszczek nad brwiami. Mózg kończył właśnie trawienie artykułu o presji podwyżkowej.
- Dobry! - krzyknął przechodzący nieco dalej ścieżką Janusz, syn sołtysa i podniósł rękę w geście pozdrowienia.
- Chodź no tutaj! Chodź! – Budryk wstał szybko ze słomy, krzyczał i machał ręką przywołująco. Janusz szedł jeszcze kilka metrów ścieżką, skręcił w bruzdę pomiędzy polem pszenicy a zagonem ziemniaków i zbliżał się do nas. Był w wieku, w którym chłopak kipi energią, ma jej zbyt dużo i musi się tego nadmiaru w jakiś sposób pozbywać. I Janusz rozlewał, rozlewał energię marnotrawnie, wkładając w każdy ruch więcej siły niż było potrzeba, każdy krok akcentując przesadnym skurczem mięśnia, godnym dźwignięcia worka pszenicy. Zbliżał się do nas jak rozpędzony walec, który jak się nie zatrzyma, to zmiażdży.
- Dobry – powiedział jeszcze raz i podał nam rękę. Przywitaliśmy się, Budryk wymienił z nim kilka wiejskich plotek a potem spytał:
- Zabijesz mi psa?
- Jakiego psa? - Janusz był trochę zaskoczony prośbą i zadał pytanie, które miało dać mu czas na zastanowienie; pytanie bezsensowne, bo wiedział przecież, że Budryk ma tylko Reksa.
- Starego mojego. Jutro wezmę od Jóźwickiego młodego pieska i tego muszę się pozbyć. Ja stary już i nie mam tyle siły, a ty sobie na pewno poradzisz.
- No dobra! Dawaj pan – zgodził się Janusz dumny z zaufania do potęgi jego mięśni.
Nie chciałem tego oglądać, bo dzieci nie powinny być świadkami takich scen. Zostałem za stodołą. Jednak później coś kazało mi wejść na podwórze i zza rogu stodoły zobaczyć, czy Budryk naprawdę zabije Reksa. Myślałem, że żartują, że to nie może być prawda, przecież odkąd pamiętam Reks zawsze wiernie służył Budrykowi. Nie można go tak po prostu zabić! Prawda, że czasami stary bił Reksa, ale częściej głaskał, jak choćby wtedy, gdy się zerwał.
Ręka Budryka głaskała czule Reksa a pies z radością i zaufaniem przyjmował pieszczotę swego pana. Janusz nałożył na niego energicznie worek od zboża i pociągnął do góry. Jednak nie wszystko poszło zgodnie z oczekiwaniami, przednie łapy Reksa nie trafiły do worka i pies szamotał się próbując wyskoczyć. Ręka Budryka przytrzymała jednak jego łeb, a Janusz wsunął wystające łapy do worka i pies opadł na dno.
- Dlaczego ich nie ugryzł? - Pomyślałem. - Dlaczego był wierny swemu panu nawet w takiej chwili?
Głuche uderzenie worka o mur obórki i króciutki delikatny skowyt. Za delikatny jak na to, co się zdarzyło. Najwidoczniej mięśnie Janusza dobrze się sprawiły. Pamiętam to do dziś, choć upłynęło już grubo ponad dwadzieścia lat. Zastanawiam się, dlaczego wszystko odbyło się tak spokojnie. Nie było rozpaczliwej szamotaniny w worku, nie było wycia, szczekania – tylko takie głuche uderzenie o mur i ten krótki skowyt.
Było sucho, a jak sucho to twardo. Łopata w rękach siedemdziesięciolatka nie chciała wchodzić w ziemię, mimo iż Budryk wybrał miejsce na łące, koło rowu melioracyjnego, gdzie powinno pozostać jeszcze trochę wilgoci. Wykopał tylko płytki dołek, zdecydowanie za płytki. Ale dobry Bóg ulitował się nad Reksem i zesłał następnego dnia koparkę, która oczyszczała rów melioracyjny, udrażniała przepust pod drogą i przykryła go. Nie będą się Reksa kości walać po wsi.
- Tato! Czy Budryk jest dobrym człowiekiem? - spytałem ojca, gdy w nocy przyszedł do mnie widząc, że nie mogę spać i płaczę.
- Co ci przyszło do głowy? Oczywiście, że tak. Tyle lat mieszkamy po sąsiedzku i nigdy się nawet nie pokłóciliśmy. Ja się przyjaźniłem z jego dziećmi, z Ryśkiem i Julką. Zawsze jak przyjeżdżają odwiedzić Budryka to wpadają do nas na kawę. Zobacz jak żyją Kłusak i Wolniewicz! Widzisz sam! Wieczne kłótnie, nerwy, skargi na Policję, a teraz nawet sprawy sądowe. Twój świętej pamięci dziadek, a teraz my z Budrykiem – tyle lat bez najmniejszej sprzeczki. A właściwie to, dlaczego pytasz?
- Bo on zabił psa.
- Zabił psa... Powiadasz.
- Właściwie to Reksa zabił Janusz, ale on mu kazał.
- Wiesz. Reks był już stary, pewnie był chory.
- Nie był.
- A ty skąd to wiesz?
- Chodziłem do niego i widziałem – odpowiedziałem z wyrzutem.
- Zapomnij o tym i idź spać. Jutro wszystko będzie dobrze. Masz już dwanaście lat, nie możesz się takimi sprawami przejmować, nie możesz płakać z takiego powodu – powiedział ojciec. Potem jeszcze interweniowała mama, ale mimo to udało mi się zasnąć dopiero nad ranem.
Gazety Budrykowi zanosił teraz tata - ja nie chciałem go więcej widzieć. Przez prawie dwa miesiące udawało mi się unikać spotkania z nim, przez dwa miesiące, bo potem: idę wąską polną ścieżką, niedojrzałe kłosy żyta wychylają się z obu stron i zasłaniają widoczność. Zapach młodego zboża pomieszany z wonią chabrów i kąkoli upaja. Prawie na niego wpadam.
- Nie przychodzisz do mnie – powiedział z wyrzutem.
- Nie miałem czasu – odpowiedziałem z nutą żalu w głosie.
- Przyjdź kiedyś, to poznasz Morusa - mojego nowego psa. Czarny jak diabeł – powiedział śmiejąc się. - Jak go przyniosłem był taki malutki jak dobry szczur, a teraz już podrósł – schylił się, żeby pokazać mi ręką wzrost Morusa licząc od powierzchni ziemi. - Ooooooo - stęknął prostując się i zaczął masować plecy w okolicach nerek. - Kopałem dołek dla Reksa, coś mi w krzyżu strzyknęło. Boli psia jucha ze dwa miesiące i chyba tak już zostanie. Nie mogłem zakopać głęboko starego kundla, ale widzisz, Bóg wie, że dobrym ludziom jest na świecie ciężko i im pumaga. Melioranty robiły na łące przy przepuście pod drogą i zakopali Reksa – powiedział dumnie.
I Bóg rzeczywiście pomagał „dobrym ludziom”, bo Budryk przeżył jeszcze dwadzieścia lat i dożył bardzo sędziwego wieku w całkiem dobrej formie. Teraz ma na cmentarzu bodaj najpiękniejszy nagrobek. Julka - jego córka mu taki wymyśliła; podobno ma talent artystyczny, a w mieście zajmuje się jakimś designem, czy jakoś tam. Janusz zaś ożenił się z córką sąsiada znad jeziora, ma trójkę dzieci, pracuje jako dyżurny ruchu na wiejskiej stacji i jest podporą społeczeństwa. Należy nawet do Rady Parafialnej i nosi sztandar na procesjach. Ale wcale nie mówię tego z ironią, wcale nie mam pretensji do Najwyższego, że zamiast ich pokarać, to im błogosławił. Myślę nawet, że gdyby Bóg zabrał się za karanie, to musiałby pokarać wszystkich, również i mnie – bo czy na pewno jestem lepszy od nich? To, że głaskam jedno zwierzę, nie usprawiedliwia tego, że zabijam, że zjadam inne.
Zachmurzyło się. Jakiś wiatr się zerwał i zaczyna padać deszcz. Na razie tylko nieśmiałe pojedyncze krople padają mi na głowę. Wstaję z zaimprowizowanego stołka, wracam do domu zostawiając świat mojego dzieciństwa na łaskę nieba, wiatru i deszczu, na łaskę nicości-trawy.
Reks [opowiadanie obyczajowe]
1
Ostatnio zmieniony sob 12 maja 2012, 19:40 przez Ludew, łącznie zmieniany 3 razy.